Kończy się oto kolejna belle époque Unii Europejskiej. Po kryzysie nic nie będzie takie jak dotąd, a Unia, jeśli ma odzyskać polityczną sterowność, po raz kolejny musi zreformować swe instytucje. Panta rhei, a Unia to przecież wielki proces. Przywołując to unijne credo, nieobce także wielu politykom w Polsce, trudno nie odnieść wrażenia, że zawarta w nim idea ciągłej przebudowy od jakiegoś czasu jest próbą ucieczki od fundamentalnego problemu Unii, jakim jest brak wspólnego europejskiego narodu.
W świecie nowożytnych demokracji jak dotąd tylko narody były w stanie stworzyć silną władzę polityczną. Bo tylko w ramach państw narodowych od początku wieku XIX kształtuje się nowoczesny polityczny demos, a więc demokratyczna wspólnota obywateli, którzy ponad różnicami majątkowymi czy światopoglądowymi decydują się wspólnie dzielić polityczny los, wybierać władzę, redystrybuować część majątku, a w razie konieczności nawet za siebie umierać.
W liberalnym świecie ciągłej zmiany, modernizacji i rewolucji więź narodowa okazała się tkaniną zaskakująco skuteczną. Wystarczająco wygodną, by odziać niemal każdego bez względu na pochodzenie, światopogląd czy stan konta. I wystarczająco ciepłą, by milionom nieznających się ludzi dać poczucie sensu, ciepła i przynależności, tworząc z nich silną, masową wspólnotę polityczną.
Jeden okręt i 27 załóg?
I to właśnie brak europejskiego narodu wpycha dziś Unię w stan strukturalnego rozdarcia. Formalnie bowiem Unia tworzy kolejne instrumenty wspólnej władzy ponadnarodowej (wspólny parlament, pieniądz, polityka zagraniczna) po to, by faktycznie oddawać je w ręce polityków mających zobowiązania i odpowiedzialność wyłącznie partykularną i narodową. Stąd wzajemne pretensje w sprawie euro, ciągłe odkładanie spraw na kolejny szczyt, słabnące zaufanie rynków i erozja europejskiej solidarności.
Problem jest tym dokuczliwszy, że najwięksi rywale Unii (USA, Chiny, Indie, Brazylia) przy wszystkich między nimi różnicach są państwami narodowymi, co daje ich władzom silną (choć nie zawsze demokratyczną) legitymizację, sterowność i suwerenność. Obrazowo rzecz ujmując, wygląda to tak, jakby w globalnych regatach przeciw wielkim światowym jednostkom, ich zgranym załogom i doświadczonym kapitanom Europa wystawiała zawsze jeden, równie wielki i nowoczesny statek, tyle tylko, że mający 27 załóg i 27 kapitanów, z których rzecz jasna jedni liczą się bardziej, a inni mniej.