Reklama
Rozwiń

Problem UE to brak narodu - Sowiński

Prawdziwym politycznym wyzwaniem – także dla Polski – nie jest dziś chowanie Unii do politycznego grobu, ale sprowadzanie jej na ziemię – pisze politolog

Aktualizacja: 30.01.2012 19:37 Publikacja: 30.01.2012 19:28

Problem UE to brak narodu - Sowiński

Foto: archiwum prywatne

Red

Kończy się oto kolejna belle époque Unii Europejskiej. Po kryzysie nic nie będzie takie jak dotąd, a Unia, jeśli ma odzyskać polityczną sterowność, po raz kolejny musi zreformować swe instytucje. Panta rhei, a Unia to przecież wielki proces. Przywołując to unijne credo, nieobce także wielu politykom w Polsce, trudno nie odnieść wrażenia, że zawarta w nim idea ciągłej przebudowy od jakiegoś czasu jest próbą ucieczki od fundamentalnego problemu Unii, jakim jest brak wspólnego europejskiego narodu.

W świecie nowożytnych demokracji jak dotąd tylko narody były w stanie stworzyć silną władzę polityczną. Bo tylko w ramach państw narodowych od początku wieku XIX kształtuje się nowoczesny polityczny demos, a więc demokratyczna wspólnota obywateli, którzy ponad różnicami majątkowymi czy światopoglądowymi decydują się wspólnie dzielić polityczny los, wybierać władzę, redystrybuować część majątku, a w razie konieczności nawet za siebie umierać.

W liberalnym świecie ciągłej zmiany, modernizacji i rewolucji więź narodowa okazała się tkaniną zaskakująco skuteczną. Wystarczająco wygodną, by odziać niemal każdego bez względu na pochodzenie, światopogląd czy stan konta. I wystarczająco ciepłą, by milionom nieznających się ludzi dać poczucie sensu, ciepła i przynależności, tworząc z nich silną, masową wspólnotę polityczną.

Jeden okręt i 27 załóg?

I to właśnie brak europejskiego narodu wpycha dziś Unię w stan strukturalnego rozdarcia. Formalnie bowiem Unia tworzy kolejne instrumenty wspólnej władzy ponadnarodowej (wspólny parlament, pieniądz, polityka zagraniczna) po to, by faktycznie oddawać je w ręce polityków mających zobowiązania i odpowiedzialność wyłącznie partykularną i narodową. Stąd wzajemne pretensje w sprawie euro, ciągłe odkładanie spraw na kolejny szczyt, słabnące zaufanie rynków i erozja europejskiej solidarności.

Problem jest tym dokuczliwszy, że najwięksi rywale Unii (USA, Chiny, Indie, Brazylia) przy wszystkich między nimi różnicach są państwami narodowymi, co daje ich władzom silną (choć nie zawsze demokratyczną) legitymizację, sterowność i suwerenność. Obrazowo rzecz ujmując, wygląda to tak, jakby w globalnych regatach przeciw wielkim światowym jednostkom, ich zgranym załogom i doświadczonym kapitanom Europa wystawiała zawsze jeden, równie wielki i nowoczesny statek, tyle tylko, że mający 27 załóg i 27 kapitanów, z których rzecz jasna jedni liczą się bardziej, a inni mniej.

Reklama
Reklama

Mówiąc to wszystko, pamiętać trzeba, że Unia pozostaje potęgą gospodarczą, a w roku 2010 stała się nawet liderem w światowym rankingu PKB. Tymczasem poza Unią nie widać także żadnej alternatywy politycznej ani dla budowania pokoju wewnątrz Europy, ani skutecznego występowania na zewnątrz. Prawdziwym politycznym wyzwaniem – także dla Polski – nie jest dziś zatem chowanie Unii do politycznego grobu, ale sprowadzanie jej na (polityczną) ziemię. Nie kolejne instytucjonalne roszady, ale dopasowanie instytucji i realiów politycznych. Wydaje się też, że na drodze tej wyobrazić sobie można trzy scenariusze.

Stwórzmy Europejczyków

„Stworzyliśmy Włochy, teraz stwórzmy Włochów" – miał zawołać w roku 1861, po zjednoczeniu Italii, Masimmo d'Azeglio. Teoretycznie to także jeden z najbardziej logicznych kroków ku przywróceniu stabilności Unii. Tyle tylko, że – przy wszystkich sporach natury ideowej – obecnie to także scenariusz zupełnie nierealny.

Nie ma dziś bowiem żadnych autorytetów ani liczących się sił wzywających do budowania narodu czy choć spójnego społeczeństwa europejskiego. Nie widać drugiego Denisa de Rougemonta, który w nowym „Liście otwartym do Europejczyków" z patosem i uniesieniem wzywał do przekraczania egoizmów, podziałów i ran historycznych oraz budowania wspólnej świadomości Starego Kontynentu.

Europejskiej lewicy brakuje dziś wizjonerów pokroju Joschki Fischera, którzy z przekonaniem i charyzmą kreśliliby wizję europejskiej federacji czy naśladowców Tonego Blaira nawołujących do budowania kosmopolitycznego narodu. Także po prawej scenie strony politycznej nie widać wielkich Europejczyków na miarę Helmuta Kohla czy Roberta Schumana, a nauczanie Jana Pawła II o „europejskim dobru wspólnym" i „europejskiej jedności" wielu odczytuje dziś, niestety, z pewnym dystansem.

Krok wstecz

Skoro trudno wyobrazić sobie stworzenie europejskiego narodu, innym rozwiązaniem wydaje się scenariusz, który w uproszczeniu nazwijmy brytyjskim. Jego istotą jest zaniechanie wszelkich namiastek europejskiej państwowości i uznanie, że Unia jest zwykłą organizacją międzynarodową. Tak jak Liga Arabska czy ONZ. Dzięki temu skończyć by się miała fikcja, bo całość politycznej suwerenności powróciłaby tam, gdzie i tak jest – do narodowych rządów, parlamentów czy banków. Europejskie narody – faktyczni polityczni aktorzy Unii – odzyskałyby swobodę wyrażania swych interesów.

Ale i ten scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. Najbardziej zaangażowani w integrację państwa (głównie członkowie eurolandu), a także najwięksi jej beneficjenci (np. Niemcy czy Polska) słusznie się obawiają, że oznaczałby on regres, chaos, zamieszanie, a także polityczną kompromitację i wobec własnych społeczeństw, i wobec konkurencji zewnętrznej.

Reklama
Reklama

Jedność w różnorodności

Pozostaje jeszcze scenariusz trzeci, zapewne nie najlepszy, ale najbardziej chyba realistyczny. Jego istotą jest zachowanie, a nawet pogłębianie obecnego modelu integracji, przy wprowadzeniu w jego mechanizm większej elastyczności i swobody dla poszczególnych państw narodowych co do stopnia ich zaangażowania w poszczególne tryby integracji.

Krytycy tego rozwiązania od dawna nazywają go integracją a la carte lub Unią różnych prędkości. Nie ignorując zawartych w tych określeniach przestróg, zauważyć jednak trzeba, że Unia co najmniej od wprowadzenia euro jest już de facto Unią dwóch prędkości. Co więcej, zakładać można, że uznanie tego faktu i pozostawienie poszczególnym narodom większej wolności w definiowaniu zakresu ich członkostwa nakładać będzie na nie także większą odpowiedzialność, a poszczególnym wspólnym instytucjom dawać o wiele silniejszą skuteczność i legitymizację.

Mówiąc obrazowo, gdyby pięć lat temu opuszczenie przez Grecję strefy euro, lub jej z tej strefy wykluczenie, było realną, techniczną możliwością, dziś być może i strefa euro, i obecna w niej Grecja miałyby się o wiele lepiej.

Na scenariusz Unii różnych prędkości spojrzeć można zatem z perspektywy dobrze znanej unijnej idei jedności w różnorodności. Być może lepiej – także dla Polski – by 27 europejskich załóg jako Unia razem występowało tylko w tych wybranych regatach, które wszyscy uznają za najważniejsze, w pozostałych zaś występowało w zespołach mniejszych i bardziej sterownych.

Autor jest wykładowcą w Instytucie Politologii UKSW

Kończy się oto kolejna belle époque Unii Europejskiej. Po kryzysie nic nie będzie takie jak dotąd, a Unia, jeśli ma odzyskać polityczną sterowność, po raz kolejny musi zreformować swe instytucje. Panta rhei, a Unia to przecież wielki proces. Przywołując to unijne credo, nieobce także wielu politykom w Polsce, trudno nie odnieść wrażenia, że zawarta w nim idea ciągłej przebudowy od jakiegoś czasu jest próbą ucieczki od fundamentalnego problemu Unii, jakim jest brak wspólnego europejskiego narodu.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Reklama
Publicystyka
Adam Bielan i Michał Kamiński podłożyli ogień pod koalicję. Donald Tusk ma problem
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Publicystyka
Marek Migalski: Dekonstrukcja rządu
Publicystyka
Estera Flieger: Donald Tusk uwierzył, że może już tylko przegrać
Publicystyka
Dariusz Lasocki: 10 powodów, dla których wstyd mi za te wybory
Publicystyka
Marek Kutarba: Czy polskimi śmigłowcami AH-64E będzie miał kto latać?
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama