Mało jest chyba ciekawszych i lektur niż te, które pokazują nam jak wygląda polityka od kuchni - tzn. bez kamer, dziennikarzy i fleszy, w gronie samych swoich, ale za to ... z dyktafonem. Szczególną tradycję ten rodzaj literatury ma nie tylko w Polsce (choć i u nas różnorakie "taśmy prawdy" robiły furorę), ale i na Węgrzech.
Wystarczy przypomnieć, że nagranie byłego premiera Gyurcsany'a, który przyznawał swoim kolegom z partii, że "kłamali rano, wieczorem i nocą", i "nie mogli podać ani jednego poważnego środka rządowego, z którego moglibyśmy być dumni, poza tym, że na końcu odzyskaliśmy władzę z gówna.", doprowadziło do dość gwałtownego końca jego władzy. Podobnego losu uniknie prawdopodobnie Viktor Orban, choć również został przyłapany na podobnie szczerej rozmowie z burmistrzem Budapesztu Istvánem Tarlósem. "Przyłapany" to jednak może niezbyt trafne słowo, bo rozmowa miała miejsce w pełnym dziennikarzy autobusie, w którym obaj panowie odbywali propagandową przejażdżkę. I kiedy przejeżdżali obok budynku Węgierskiej Opery Państwowej oraz stojącego obok pałacu Dreschlerów (mieścił się tam Instytut Baletu), nawiązali taką pogawędkę (relacjonuje Judy Dempsey z instytutu Carnegie Europe):
Orbán
: Słuchaj, István, czy te budynki nadal należą do Ukraińców?
Tarlós