Niektórzy historycy korzystają z pojęcia „niezatapialny lotniskowiec" w kontekście strategicznych sojuszy na arenie międzynarodowej. Takim tworem miała być dla USA powojenna Wielka Brytania, pozbawiona dawnych kolonii, zdegradowana pod względem ekonomicznym i morskim po traktacie waszyngtońskim z 1922 roku. Niezatapialnym sojusznikiem oddającym do dyspozycji Stanów Zjednoczonych swoje bazy stała się także Japonia, gdy podczas konfliktu koreańskiego w latach 50. ubiegłego stulecia przestraszono się terytorialnych ambicji komunistów z Korei Północnej oraz Chin. Dwoma tworami, których nie dało się zniszczyć, a wcześniej nie zdołano opanować jednocześnie, komunistyczne imperium mogło ograniczyć swoje plany do eurazjatyckiego kontynentu. Pod własnymi granicami pozostawała jedynie Kuba, która spełniała warunki niezatapialności, służyła chętnie swoimi bazami ZSRR, jednak pozostawała odrobinę za daleko, by skutecznie razić ewentualnego nieprzyjaciela.

Jak nie geografią, to konstrukcją

Geografia narzucała dość skończoną liczbę takich lotniskowców nowego typu, jednak od czego byli konstruktorzy okrętów. Brytyjska marynarka podczas II wojny pracowała nad jednostką o wyporności 2 mln ton, która byłaby w stanie zatopić wszystkie niemieckie u-booty. Amerykańskie wojska także starały się wprowadzić w życie koncepcję tzw. Joint Mobile Offshore Base, pływającego pasa startowego o długości 2,4 km zdolnego przemieścić się w dowolne miejsce na świecie w ciągu miesiąca. Poważnie chciano zastosować takie rozwiązanie podczas wojny w Zatoce Perskiej, w 2000 roku do Kongresu trafił nawet raport oceniający pozytywnie bazę pod względem wykonania. Rok później zarzucono pomysł, ponieważ kolejne analizy i wyceny na poziomie od 5 do 8 mld dolarów wskazywały na nieopłacalność mobilnej bazy. Powstają jedynie komercyjne mobilne wyspy, jak Prelude tworzone w australijskich stoczniach koncernu Shell, ogromny pływający prostopadłościan o wyporności 600 tys. ton, który ma spędzać lata jako wypadowa baza do wydobywania gazu 200 kilometrów od wybrzeży zachodniej Australii.

Obecnie po jeszcze większe konstrukcje sięgają Chińczycy. W magazynie „Popular Science" ukazała się właśnie analiza mobilnych wysp, których rozmiary mogą sięgać nawet 900 na 120 metrów. Wyporność takich kolosów miałaby przekraczać milion ton (dla porównania najnowocześniejszy amerykański lotniskowiec o napędzie atomowym klasy Gerald R. Ford czekający na wprowadzenie do służby ma 100 tys. ton), te mniejsze egzemplarze osiągały wymiary 300 na 90 metrów. Konstrukcją ma zająć się Jidang Development Group z miasta Tangshan.

Mobilne wyspy

Chińczycy do tej pory wielokrotnie udowodnili, że potrafią sobie znakomicie radzić z budową sztucznych wysp, które niedługo zaczną produkować na hurtową skalę na terenie wysp Spratly i Paracelskich. Postawa terytorialna wywołuje spory z sąsiadami, napięcia militarne, które mogą przerodzić się w incydenty, a następnie konflikt zbrojny. Przez ostatnie 12 miesięcy Japonia podrywała swoje myśliwce w celu ochrony przestrzeni powietrznej przed chińskimi maszynami tyle samo razy co podczas najbardziej napiętych momentów Zimnej Wojny. Mobilne bazy wyposażone w nowoczesne rakiety mogą zwiększyć zasięg chińskiej obrony w systemie A2/AD, czyli tzw. standardu anti-access, area-denial, uniemożliwiającemu wrogim pociskom i jednostkom przedostanie się nad własne terytorium.

Chiny obstają przy dotychczasowej postawie. Według nich mają pełne prawo do wykorzystywania wód, które i tak należą do nich, mogą zatem umieszczać na nich, co im się żywnie podoba. Dodają, że zawsze mobilna wyspa może służyć potrzebom cywilnym. Nikt jednak nie dowierza takim słowom, ponieważ Pekin wielokrotnie udowodnił, że nie liczy się z potrzebami zwykłych ludzi.