We wtorek mija 100 dni od wyborów, które przemeblowały scenę polityczną, wynosząc do samodzielnej władzy PiS. To nie był tradycyjny czas spokoju dla nowej władzy. Pod rządami partii Jarosława Kaczyńskiego parlament pracował pełną parą, dniami, a zwłaszcza nocami, wprowadzając zasadnicze zmiany ustrojowe. To w Sejmie zaczęły się najgorętsze wojny pierwszych tygodni rządów PiS, na czele z konfliktem o Trybunał Konstytucyjny. Parlament na nowo stał się epicentrum wydarzeń politycznych.
Przez ostatnie osiem lat, za rządów Platformy, rola parlamentu była systematycznie redukowana. Posłowie nie mieli wiele do powiedzenia, bo Donald Tusk obsadził ich w roli maszynek do głosowania nad projektami, które podsuwał rząd.
Za czasów PiS się to zmieniło. To dlatego, że najsilniejsza postać w obozie władzy, czyli Jarosław Kaczyński, nie zajęła żadnego formalnego stanowiska w strukturach państwa, pozostając posłem. Sporą część swych rewolucyjnych projektów lider PiS inicjował właśnie w parlamencie – ustawy medialną (która pozwoliła przejąć kontrolę nad TVP i Polskim Radiem), o służbie cywilnej (otwiera nominatom PiS drogę do ważnych stanowisk) czy o policji (regulującą kwestie inwigilacji).
Rząd ograniczył się do przygotowywania projektów prospołecznych, takich jak program 500+. Nawet kontrowersyjna ustawa o prokuraturze, kreślona ręką ministra Zbigniewa Ziobry, formalnie została wniesiona przez posłów PiS, nie rząd.
Inna rzecz, że Sejm często sprawia rządowi kłopoty – jak ostatnio, gdy posłowie PiS próbowali uszczknąć 20 mln zł z budżetu na uczelnię ojca Tadeusza Rydzyka. Inicjatywa spotkała się z protestami dwóch wicepremierów.