To właśnie kwestia parytetów wzbudziła w Sejmie najwięcej kontrowersji. Kodeks wyborczy uchwalono zaś jednogłośnie.
Przyjęta w piątek ustawa parytetowa przewiduje, że odtąd na każdej liście wyborczej do Sejmu, Parlamentu Europejskiego oraz do rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich będzie musiało być nie mniej niż 35 proc. kobiet i nie mniej niż 35 proc. mężczyzn. Inaczej lista nie zostanie zarejestrowana. Regulacja nie dotyczy tylko wyborów do Senatu oraz do rad gmin do 20 tys. mieszkańców. Tam bowiem obowiązuje ordynacja większościowa.
[srodtytul] Połowiczny sukces [/srodtytul]
– To sukces, ale jednak połowiczny – mówi "Rz" prof. Małgorzata Fuszara, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, a zarazem działaczka Kongresu Kobiet. To właśnie on rok temu złożył w Sejmie obywatelski projekt ustawy zakładający wprowadzenie parytetów na listach wyborczych. Również prof. Magdalena Środa, była pełnomocniczka rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn z gabinetu Marka Belki, mówi o połowicznym sukcesie. Projekt Kongresu Kobiet mówił bowiem o połowie miejsc dla kobiet. Poprawka wprowadzająca parytet na poziomie 35 proc. została przyjęta w toku prac parlamentarnych. Dlatego też organizacje kobiece nie są w pełni usatysfakcjonowane.
– Przy stosunku 35 do 65 trudno mówić o pełnej równości. Choć oczywiście na początek dobrze, że jest choć tyle. Do tej pory nie było bowiem żadnych zapisów mówiących o obowiązkowej reprezentacji kobiet. Mamy więc mniej niż to, o co nam chodziło, choć więcej niż to, co było dotychczas – dodaje Fuszara. Jej zdaniem teraz trzeba obserwować, jak przepisy zadziałają w praktyce. – Czy nie będą obchodzone przy umieszczaniu kobiet na listach – wyjaśnia. A część polityków jest zdania, że to nieuniknione.