Ministrowie rządu Donalda Tuska mogą spać spokojnie. Przynajmniej na razie. Premier nie zamierza dymisjonować najbardziej krytykowanych szefów resortów pod presją mediów, opinii publicznej i opozycji. Dlatego mimo gromów, jakie posypały się na Joannę Muchę za ostatnią wpadkę z zalanym Stadionem Narodowym, premier stanął za nią murem.
Jak z ministra zrobić ofiarę
Chociaż minister sportu sama podała się do dymisji, Donald Tusk nie skorzystał z okazji, by ją odwołać.
O tym, że tego nie zrobi, od początku przekonani byli politycy koalicji. Nie zmienia to faktu, że otoczenie Tuska budowało napięcie wokół sprawy od początku tygodnia.
– Chodziło o to, by przedstawić ją w roli ofiary, wokół której media rozpętały nagonkę. I to się poniekąd udało – mówi „Rz" jeden z polityków koalicji. I dodaje, że dymisja Muchy prędzej czy później nastąpi. Kiedy? – Wtedy, gdy premier sam uzna, że nadszedł czas, a nie wtedy, gdy wymuszają to na nim inni – mówi.
Rzeczywiście media od kilku dni żyły spekulacjami dotyczącymi odejścia minister sportu. Zaostrzała je sama Mucha, deklarując, że jest gotowa do rezygnacji, a jej współpracownicy wypuszczali informacje o zmęczeniu czy nawet wypaleniu szefowej resortu sportu. Pikanterii dodawały pojawiające się plotki, np. o jej domniemanej ciąży. – Wszystkich bardziej interesuje życie prywatne Joanny niż to, co robi jako minister. Nic dziwnego, że ma już tego dość i gotowa była odpuścić – opowiada jeden z jej współpracowników.