Tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów premier Beniamin Netanjahu, szef Likudu, przeprowadził wstępne rozmowy z przywódcami ugrupowań, których liderzy mogą wejść w skład jego kolejnego rządu. Są to partie prawicowe i religijne, w tym ugrupowanie Żydowski Dom Naftaliego Benetta, najbardziej radykalna i nieprzejednana siła polityczna w dzisiejszym Izraelu, opowiadająca się m.in. za aneksją prawie całego okupowanego Zachodniego Brzegu.
Ugrupowania te dysponują wspólnie 57 głosami w 120 osobowym Knesecie. Do większości brakuje czterech głosów. Dziesięcioma dysponuje Mosze Kahlon stojący na czele nieco mniej radykalnej partii Kulanu. To ona wydaje się języczkiem u wagi w nowym rządzie premiera Netanjahu. Kahlon odrzucił wprawdzie złożoną przez Netanjahu jeszcze przed wyborami ofertę objęcia teki ministra finansów, lecz nie ma wątpliwości, że ją w końcu przyjmie. Gdyby tak się nie stało, szanse na utworzenie rządu miałby Blok Syjonistyczny Icchaka Herzoga i Cipi Liwni. Wraz z potencjalnymi sojusznikami z centrum oraz lewej strony sceny politycznej dysponuje 53 miejscami. Różnice ideologiczne pomiędzy partią Kulanu a Blokiem Syjonistycznym wykluczają jednak współpracę. Na placu boju pozostaje więc Netanjahu. Ma szanse rządzić dłużej niż Ben Gurion, twórca Izraela.
– Będzie to rząd złożony z twardej prawicy i sił religijnych i tym samym niebezpieczny dla przyszłości państwa Izrael – mówi „Rz" Maciej Kozłowski, były ambasador Polski w Izraelu. Dla wielu obserwatorów powstanie takiego rządu będzie dowodem, że Izrael przekształca się w żydowskie państwo prawicowo-teokratyczne, z którym nie po drodze ani USA, ani Unii Europejskiej. Konflikt na arenie międzynarodowej jest już właściwie zaprogramowany i dotyczy deklaracji Beniamina Netanjahu na dzień przed wyborami, że za jego kadencji nie może być mowy o powstaniu państwa palestyńskiego. Jeszcze kilka lat temu nie wykluczał takiego rozwiązania.
Zwrot, jakiego dokonał, oznacza całkowite zerwanie z zapoczątkowanym jeszcze w 1993 roku tzw. procesem z Oslo, kiedy to przyjęto zasadę współistnienia w przyszłości dwu państw – żydowskiego i palestyńskiego. Wszystkie dotychczasowe próby realizacji tych ustaleń się nie udały. Ostatnia, zapoczątkowana przed ponad rokiem przez Johna Kerry'ego, amerykańskiego sekretarza stanu, spaliła na panewce jeszcze przed wyborami. Mogła ją uratować porażka Netanjahu w tych wyborach i przejęcie władzy przez Blok Syjonistyczny. Tak się nie stało.
Gwałtowne przesunięcie na prawo izraelskiej polityki następuje w chwili, gdy państwo żydowskie traci w szybkim tempie zwolenników na świecie. Szwecja była pierwszym państwem UE, które uznało państwo palestyńskie. Także parlamenty kilku innych krajów, w tym Francji, opowiedziały się za takim właśnie rozwiązaniem. Przy tym Autonomia Palestyńska jest uznawana za państwo przez większość państw ONZ. Postanowiła też przystąpić do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i za dwa tygodnie złoży oficjalny pozew w sprawie zbrodni wojennych popełnionych przez siły Izraela w czasie ubiegłorocznej interwencji zbrojnej w Strefie Gazy. O skuteczności podobnych działań mogła się przekonać była premier Cipi Liwni, wobec której jeden z londyńskich sądów wydał nakaz aresztowania w związku z oskarżeniem o zbrodnie wojenne armii w czasie pierwszej interwencji w Strefie Gazy na przełomie lat 2008 i 2009.
Równocześnie relacje na linii Waszyngton Tel Awiw są bodajże najgorsze w historii państwa żydowskiego. Biały Dom nie jest skłonny puścić szybko w niepamięć afrontu, jakim było wystąpienie Netanjahu w Kongresie USA. Namawiał tam do bojkotu polityki Obamy wobec Iranu.