W przeprowadzonym pod koniec zeszłego tygodnia pomiarze chęć głosowania na ludowców deklaruje 5 proc. respondentów, którzy zapowiadają, że pójdą głosować (spadek o 1 punkt). SLD notuje zaś aż 4-punktowy spadek i popiera go jedynie 4 proc. ankietowych. Obie partie rozdziela nowe ugrupowanie Janusza Korwin-Mikkego, które w ostatnich miesiącach lokuje się na granicy progu wyborczego (5 proc. w tym badaniu).
Taki układ oznaczałby rewolucję na polskiej scenie politycznej, od 2001 r. bowiem, czyli od powstania PO i PiS, nie było kadencji parlamentu, w którym zabrakłoby tych dwóch partii oraz SLD i PSL.
Zdaniem dr. Rafała Chwedoruka z Uniwersytetu Warszawskiego takie rozstrzygnięcie w jesiennych wyborach parlamentarnych jest mało prawdopodobne. – Sądzę, że słabe wyniki SLD i PSL nie muszą być zapowiedzią ich nieobecności w przyszłym Sejmie. To efekt słabej kampanii przed wyborami prezydenckimi, ale siła ich elektoratów jest dużo większa. Ich aparaty to nie są takie potęgi jak w latach 90., ale powinny wystarczyć do przekroczenie progu – ocenia politolog.
Dr Jacek Sokołowski z Uniwersytetu Jagiellońskiego zauważa jednak, że wybory prezydenckie mogą zachwiać lojalnością lewicowego elektoratu. Wskazuje, że w kwestiach światopoglądowych PO robi coraz częściej ukłon w stronę tej części sceny politycznej. – Wyborca SLD, który teraz zagłosuje na Bronisława Komorowskiego, może przestać się identyfikować ze swoją partią – uważa.
Jak zauważa ekspert, PO potrzebne są w wyborach parlamentarnych głosy lewicy, ale jednocześnie brak SLD może sprawić, że trudniej będzie jej stworzyć w przyszłym Sejmie koalicję.
Co zmieni „partia Balcerowicza"?
Tym bardziej że skład nowego parlamentu wciąż jest niewiadomą. Paweł Kukiz już zadeklarował, że wystawi swoją listę. Nie wiadomo jednak, czy porozumie się w tej sprawie z Korwin-Mikkem. – Oni nie zwalczają się w tej kampanii, więc zostawiają sobie pole do współpracy – zauważa dr Sokołowski.