Tym razem demonstrowało około pół miliona osób spośród 7 mln mieszkańców Hongkongu. Powodem była 22. rocznica likwidacji brytyjskiej kolonii i przekazania władzy w mieście Chińczykom.
Manifestanci od początku protestów, a więc od 9 czerwca, domagają się wycofania spod obrad miejscowej legislatury ustawy zezwalającej na ekstradycję do krajów, z którymi Hongkong nie ma podpisanych odpowiednich umów. Emocje budzą komunistyczne Chiny (których miasto jest autonomicznym regionem). Protestujący w obawie przed tamtejszym sądownictwem podporządkowanym partii rządzącej i powszechnym stosowaniem tortur żądają odrzucenia projektu nowego prawa.
Mimo wcześniejszych ogromnych manifestacji (15 czerwca na ulice wyszły dwa miliony ludzi) miejscowe władze jedynie „zawiesiły prace" nad ustawą, ale nie zrezygnowały z niej. – Zajmujemy się nim z własnej inicjatywy, bez żadnego nacisku z zewnątrz – zapewniła szefowa władz Hongkongu Carrie Lam. Ale w mieście nikt już jej nie wierzy, wszyscy uważają, że nowe prawo przyjmowane jest pod naciskiem Chin, które chcą dobrać się do dysydentów z Hongkongu.
W czasie gdy przemawiała Lam, a „wykonawcy (rocznicowego koncertu) okazywali żarliwą miłość do ojczyzny" (jak opisała to pekińska telewizja), manifestanci starli się z policją i wdarli się do siedziby władz. Na ścianach sali posiedzeń wypisano demokratyczne hasła ruchu, ale pojawiło się też „Hongkong to nie Chiny".
Stałe próby komunistów ograniczenia autonomii regionu doprowadziły już w 2014 roku do dużych manifestacji. Ówczesna rewolucja parasolek została stłumiona. Obecni przywódcy zapowiadają, że wyciągnęli wnioski z przegranej i teraz gotowi są nawet użyć przemocy.