Jest dziedzina, w której PiS osiągnął w ostatnim roku mistrzostwo – i wcale nie chodzi o rozdawanie publicznych pieniędzy. Chodzi o niewyciąganie wniosków z własnych błędów i rozpoczynanie batalii, za które przychodzi zapłacić wysoką cenę, w zamian nic nie zyskując.
Najlepszą ilustracją tego zjawiska jest próba ograniczenia mediom możliwości pracy w parlamencie. Marszałek Sejmu Marek Kuchciński od dłuższego czasu forsował nowe rozwiązania. Im więcej szczegółów znano, tym większe budziły opory. I to nie tylko w mediach. Gdy w czwartek, po proteście dziennikarzy przed Sejmem, spotkałem kilku parlamentarzystów PiS, żaden nie chciał bronić nowych rozwiązań. Gdyby to od nich zależało, mówili, drakońskich zmian by nie było.
Nowe regulacje, oprócz komfortu, jakiego zaznałoby w parlamencie kilku partyjnych liderów, nie dałyby PiS korzyści. Już mają za to bardzo poważne konsekwencje. I nawet jeśli dziś partia rządząca zdecyduje się wycofać z tych propozycji – jest to możliwe, jak się dowiadujemy, szczególnie wobec dziennikarzy prasowych – straty wizerunkowe trudno będzie odrobić.
W efekcie PiS przeżywa dziś najgłębszy kryzys w tym roku. Doświadczał bowiem protestów na ulicy, krytyki ze strony opozycji i ostrzału przez media. Pierwszy raz jednak wszystko to z wielką intensywnością dotknęło PiS w jednej chwili. Nawet media sprzyjające rządowi – choć odcięły się od protestu reszty dziennikarzy oraz potępiły „wichrzycieli", którzy protestowali na ulicach – skrytykowały proponowane rozwiązania.
Miarą kryzysu PiS było to, że we czwartek po raz drugi w tej kadencji wspólną konferencję prasową w obronie dostępu mediów do Sejmu zorganizowały Platforma, Nowoczesna, PSL i Kukiz'15. W piątek zaś Nowoczesna wspólnie z PO rozpoczęły okupację sejmowej mównicy.