Wynik wyborów w Holandii nie powinien być zaskoczeniem. Od pewnego czasu zauważalna była tendencja spadku poparcia dla antyislamskiej i antyunijnej Partii Wolności Geerta Wildersa. Nie liczono się jednak z tym, że zdobędzie jedynie 20 miejsc w 150-osobowym parlamencie. To wprawdzie o pięć więcej, niż ma do tej pory, ale jeszcze kilka miesięcy temu z sondaży wynikało, że może liczyć na 33, a nawet 35 mandatów. Wygrała Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) premiera Marka Ruttego z 33 miejscami, tracąc osiem miejsc. Katastrofę przeżyła Partia Pracy, obecny koalicjant partii Ruttego która dostała tylko dziewięć mandatów, czyli aż o 29 mniej, niż ma obecnie. Umocniły się partie centrum.
Rezultat wyborów wszystkich w Europie zadowala, z wyjątkiem zapewne prawicowych populistów we Francji, w Niemczech czy we Włoszech, nie mówiąc o samym Wildersie. Jednak on sam nie uważa się za przegranego. – Odcisnęliśmy piętno na całej kampanii wyborczej – tłumaczył po ogłoszeniu pierwszych wyników. Inne oceny prezentowali jego przeciwnicy polityczni. Ilustruje je najlepiej jedna z karykatur zaprezentowanych w mediach.
Zawodnik w skokach narciarskich Geert Wilders wzbija się w powietrze, startując ze skoczni stylizowanej według fryzury Donalda Trumpa. Skok jest nieudany i skoczek szybko traci wysokość.
W tym duchu wypowiadał się po zwycięstwie premier Mark Rutte. – Postawiliśmy tamę populizmowi – zapewniał. Ma to jednak swoją cenę w postaci wyraźnego przesunięcia jego partii liberalnej na prawo. Sam premier wzywał imigrantów stanowiących w Holandii ponad 11 proc. społeczeństwa, aby opuścili kraj, jeżeli nie zamierzają respektować obowiązujących zasad.
– Holendrzy opowiedzieli się za stabilizacją oraz za premierem Ruttem, widząc, do jakiego chaosu doprowadził populizm w USA oraz jakie negatywne następstwa wywoła w Wielkiej Brytanii po Brexicie – ocenia dla „Rzeczpospolitej" Jan Wiersma, ekspert think tanku Clingendael.