A teraz spróbujmy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Filippides nie zdążył. Ateny, wzięte w pierwszym rozpędzie, pewnie już by się z tej klęski nie podniosły. Greckim państewkom nie miałby kto przewodzić w antyperskim oporze. Byli jeszcze, owszem, Spartanie, ale ci umieli tylko pięknie umierać, co udowodnili dziesięć lat później w termopilskim wąwozie. Do przejęcia sztafety trwałego przywództwa nad helleńską polityczną mozaiką raczej się nie nadawali. Persowie poradziliby sobie z czasem z osamotnionymi wojownikami.
Grecja uległaby nie tylko obcej potędze, ale i obcej cywilizacji. To brzemienne w skutki rozróżnienie. Dwa wieki później mogli sobie Rzymianie toczyć wojny z Kartaginą o przywództwo nad basenem Morza Śródziemnego. Ale niezależnie od tego, która strona wygrałaby trzecią wojnę punicką, życie codzienne mieszkańców całego regionu toczyłoby się tym samym trybem. Bo zarówno Rzymianie, jak i kartagińscy Fenicjanie byli do siebie jakoś podobni – przynajmniej w porównaniu z Persami, którzy reprezentowali model zbiorowego życia całkowicie różny od cywilizacyjnego wzorca Rzymian, Kartagińczyków czy Greków. Bo Persowie byli ludźmi lądowych przestrzeni głębokiej Azji. Mimo że ich królowie dysponowali własną flotą, morza nigdy nie lubili, i jeśli tylko mogli, unikali go.
Zastanówmy się, jak wyglądałaby Europa bez ateńskiej demokracji, bez rzeźb Fidiasza, myśli Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Jakąż to drogą podążyłoby wtedy chrześcijaństwo, które w pierwszych wiekach swego istnienia także było fenomenem typowo śródziemnomorskim? Pod względem kultury prawdopodobnie byłby to kontynent inny od naszego. Również my, Polacy, bylibyśmy dziś innymi ludźmi. Ale stało się, jak się stało. A zawdzięczamy to nogom Filippidesa.
Kształty historii można porównać do fraktali: im bliżej im się przyglądamy, tym bardziej się nam one komplikują. Ale złożoność fraktali nie prowadzi ich do bezładu. W pewnych miejscach bujne, roślinnopodobne wzory, miast multiplikować się w nieskończoność, ustają, a pozornie chaotyczna fraktalna sylwetka zwęża się z powrotem do jednego, podstawowego wzoru, z którego wyrosła. Przez tę wąską cieśninę fraktal „przepływa" na drugą stronę, by znowu mnożyć się w złożeniach i komplikacjach. W historii też bywają momenty, gdy cały obszar jej skomplikowania i nieprzewidywalności w przedziwny sposób zwęża się w ciasne gardło wyboru: albo–albo. A dokonawszy wyboru, historia od nowa zaczyna się komplikować. Ale dzieje się to już według wzoru wybranego w owym krytycznym momencie.
Spóźniony na odprawę
To są właśnie owe alternatywy. W historii większych ludzkich zbiorowości zdarzają się one rzadko, ale jednak się zdarzają. Czy rządzi nimi jakaś reguła? Zapewne tak, ale historia, rozumiana jako nauka, nie dysponuje narzędziami do ich poznania. Dlatego ludzie nauki nie lubią o nich rozmawiać. Co innego artyści – poeci i pisarze, mówiący językiem metafory. Jak Zofia Starowieyska-Morstinowa, która swojej największej powieści nadała tytuł „Kabała historii".
Miałem okazję poznać człowieka, który w odróżnieniu od pierwszego w historii maratończyka nie zdążył na czas do swoich Aten. Pułkownik Józef Szostak, pseudonim „Filip", był w latach mojej młodości ostatnim żyjącym członkiem Komendy Głównej Armii Krajowej. Odwiedziłem go w jego dworku na peryferiach Łodzi w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego. Gdy wczesnym rankiem wracałem do Warszawy, oddziały ZOMO już wychodziły na ulice miasta.
Pułkownik opowiadał o odprawie, na której zapadła decyzja o rozpoczęciu powstania w Warszawie. 31 lipca 1944 r. o godzinie 17.30 do lokalu przy Pańskiej 67 przybywa pułkownik „Monter" (Antoni Chruściel) i melduje o postępach wojsk sowieckich. Czołgi z czerwoną gwiazdą podobno widziano już na Pradze. Po półgodzinnej naradzie dowódca AK, generał „Bór" (Tadeusz Komorowski) podejmuje decyzję: godzina W wyznaczona na jutro, na 17.00. Członkowie Komendy Głównej rozchodzą się, by wydać odpowiednie rozkazy dowódcom oddziałów. „Bór" zostaje sam w mieszkaniu. W tym momencie dzwonek do drzwi. Przybywa „Filip" w towarzystwie dwóch innych pułkowników: szefa wywiadu KG Kazimierza Iranka-Osmeckiego („Heller") i Kazimierza Pluty-Czachowskiego („Kuczaba"). „Heller" perswaduje „Borowi", że informacje o sowieckich postępach okazały się przedwczesne, a godzinę W trzeba odwołać. „Bór" tłumaczy, że to niemożliwe, rozkaz rozchodzi się już po Warszawie i nie da się go wycofać. Klamka zapadła.
W takich to okolicznościach wybuchło powstanie warszawskie. Dziś nie pamiętam już szczegółów opowieści „Filipa", ale nadal dźwięczą mi w uszach słowa: „»Bór« przyjął nas w gaciach". Chodziło o to, że generał był już bez marynarki i w rozpiętej koszuli. Ten komiczny szczegół przedziwnie kontrastuje z dramatyczną wymową tamtej chwili. Oto moment, w którym zadecydował się los miasta. Gdyby owa trójka zdążyła na czas, być może historia potoczyłaby się inaczej. Być może.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95