Prawdziwa historia alternatywna

Wbrew złudzeniu, jakie daje wysyp książek i seriali o historii alternatywnej, potrafimy wskazać niewiele takich momentów z przeszłości, w których bieg dziejów rzeczywiście mógł się zmienić.

Publikacja: 25.01.2019 09:00

Prawdziwa historia alternatywna

Foto: Rzeczpospolita/ Mirosław Owczarek

Szuflady starej redakcji miesięcznika „Więź" były naprawdę przepastne. Z ich drewnianych ram przez bez mała pół wieku – od czasu wczesnego Gomułki aż do pierwszych lat XXI stulecia – nikt niczego nie wyjmował. Za to kolejne pokolenia redaktorów dorzucały tam, co popadło.

Postanowiłem zabawić się w archeologa. Z jednej ze środkowych warstw wyciągnąłem broszurkę, wydaną staraniem urzędu miasta stołecznego gdzieś pod koniec lat 60. Tytuł: „Jak będzie wyglądała Warszawa w roku 2000?". Razem z redakcyjnym kolegą z ciekawością rzuciliśmy się do kartkowania. Rzeczony rok niedawno minął, więc, było nie było, mieliśmy już do czynienia z historią. A raczej, jak się wydaje, z jej alternatywną wersją. Na ile się sprawdziła?

Ku naszemu rozczarowaniu nie znaleźliśmy niczego ciekawego. Autor, z urzędowym optymizmem planisty okresu małej stabilizacji, mnożył cyfry, ekstrapolując dane, którymi dysponował w czasie teraźniejszym. Skoro pobudowaliśmy tyle a tyle mieszkań, to za 30 lat będzie ich w stolicy odpowiednio więcej. Skoro wyasfaltowaliśmy tyle a tyle metrów bieżących ulic, wyprodukowaliśmy tyle a tyle megawatów energii elektrycznej i metrów kubicznych gazu ziemnego, to... Krótko mówiąc: same socjalistyczne nudy.

I nagle olśnienie! Pod sam koniec dziełka porywająca wizja – rysunek śmigającego po Wiśle poduszkowca. Tak miała w roku 2000 wyglądać podstawowa komunikacja warszawiaków. Nie grzebanie się w ziemi, jak glisty, przy budowie metra, ale lekki lot najszerszą z możliwych miejską arterią, jaką ze swej natury stanowi królowa polskich rzek.

Skrzydła motyla

Uśmialiśmy się wtedy z kolegą po pachy. Wreszcie, zobaczywszy że zrobiło się późno, pożegnałem się pospiesznie, wołając od drzwi: „Pędzę na mój ostatni poduszkowiec do Józefowa!".

Trudno było się nie śmiać. Autorowi nic, ale to dosłownie nic się nie sprawdziło. Wymyślając kolejne liczby, według jednego i tego samego algorytmu, chyba wreszcie zrozumiał, że takiego knota nikt przecież nie weźmie do ręki. Tutaj trzeba choć raz odważnie ruszyć wyobraźnią. Więc ruszył. Wiara w przyszłość komunikacji poduszkowej była wtedy powszechna, także u nas przymierzano się na serio do wcielania jej w życie. Wyprodukowano nawet prototyp pojazdu rolniczego Ursynów M-6, napędzany silnikiem wartburga. Wszystko wskazywało na to, że niebawem, za rok czy dwa, pojawią się też rodzime projekty poduszkowych odpowiedników syrenek czy jelczów.

Autor broszurki wymierzył więc radośnie w tym kierunku. I trafił kulą w płot. Moda na poduszkowce wypaliła się tak nagle, jak szybko się pojawiła. Projektantom nie udało się rozwiązać problemu zasadniczego – dużego poboru mocy. Poduszkowce okazały się zbyt drogie w eksploatacji, dlatego zrezygnowano z nich na amen. Pamiątką po ambitnym pomyśle na Warszawę pozostał jedynie ów szkic.

Wydaje się, że przytoczona historyjka mówi nam co nieco o istocie kłopotu z tak zwaną historią alternatywną. Dużo się o niej ostatnio rozprawia, także w Polsce, a książki pisane według „alternatywnego" klucza wydarzeń czytane są chętnie. Ciekawe, że popularność ta dotyczy zarówno dzieł utrzymujących się w ramach argumentacji historycznej („Pakt Ribbentrop-Beck" Piotra Zychowicza), utworów na pograniczu historii alternatywnej i political fiction („Rzeczpospolita zwycięska" Ziemowita Szczerka), jak i zupełnie już odklejonych od prawideł naukowego dziejopisarstwa, a najliczniejszych w tym wypadku powieści i opowiadań, które swobodnie mieszają materię historii z poetyką nurtu fantasy czy też realizmu magicznego. Jak wszędzie, mamy tu dzieła lepsze i gorsze, ale nie na tym zasadza się problem. Rzecz w tym, że większa część owej literatury – w przypadku ostatniej z wymienionych kategorii jest to większość zdecydowana – w ogóle nie jest alternatywną historią.

I nie chodzi wcale o to, że te powieści, jak w ogóle fikcja literacka, są niegodne miana historii. Laury muzy Klio to sprawa zupełnie osobna, a problem leży głębiej. Nie może być mowy o alternatywnej historii tam, gdzie nie ma realnej alternatywy. Bo realność jest – przynajmniej w tym wypadku – jej immanentną cechą. Realność rozumiana jako możliwość wyboru, lub częściej nieświadomego zwrotu ku jednemu z dwóch i tylko dwóch logicznych rozwiązań. Alternatywa z definicji nie może być możliwością złożonych kombinacji ani permutacji. Jest zero-jedynkowa. I dopóki spełnia ten warunek, może opisywać nawet fantastyczne historie, oczywiście pod warunkiem ich wewnętrznej logiki. Niechże sobie Aleksander Macedoński toczy bitwę na karawele, a nawet na poduszkowce, z kanclerzem Bismarckiem! Ale musimy być pewni, że wygra jeden albo drugi. Innej możliwości nie ma. Według reguł alternatywnej historii nie może nagle z głębi oceanu wyskoczyć wąż morski i zatopić obydwu flot. Jeśli taki jest finał powieści, nie mamy do czynienia z alternatywą, lecz z czystej wody fantastyką.

W perspektywie historii oraz jej hipotetycznych konstrukcji jest to jedyny realizm, jakiego od alternatywy należy wymagać. Ale skoro jedyny, wymagajmy go sumiennie.

Tymczasem większości autorów dzieł literackich, opatrzonych dumnym mianem historii alternatywnej, wydaje się, że to taka sama zabawa, jak przepowiadanie przyszłości – tyle że łatwiejsza. Bo przecież, w odróżnieniu od futurologów, wiemy już, co stało się naprawdę. Teraz wystarczy tylko zmienić jeden, kluczowy element układanki – i puszczamy wodze wyobraźni...

Ale historia to nie plansza do warcabów. Obszar, którym się zajmuje, przypomina raczej mapę pogody. Tutaj działają inne prawa, włącznie z omawianym już stokrotnie efektem motyla. W historii, podobnie jak w meteorologii, mikroskopijne przesunięcia detali mogą doprowadzić do gigantycznych zmian, tym większych, im dłuższy okres ich trwania. A upływ czasu jest przecież podstawową kategorią historycznej oceny.

Historia nie jest nauką eksperymentalną. Zasady, które wypracowała, opierają się na sformułowanych ex post uogólnieniach. Na ich podstawie możemy opisywać, z większą lub mniejszą dozą prawdopodobieństwa, zmieniającą się rzeczywistość, nie możemy jednak owej rzeczywistości do końca ogarnąć. Ani naprzód, ani też wstecz – jeżeli przez owo „wstecz" rozumieć dokładny opis możliwych wariantów przeszłości. I tego ograniczenia nie da się przeskoczyć. To tylko w „Notece 2015" Konrada Lewandowskiego armia polska, dzięki genialnemu planowi sztabowców, twórczo wykorzystujących teorię chaosu, zwycięża armię Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości teoria chaosu mówi nam, że pewnych zjawisk nie da się przewidzieć, a tym bardziej zaplanować.

Wróćmy na chwilę do autora wspomnianej broszurki, ale już bez pastwienia się nad nieszczęsnym poduszkowcem. Zapomnijmy w tym momencie, że pisał o przyszłości, bo przecież potknął się o ten sam próg, przed jakim musi stanąć ktoś, kto chce się zajmować alternatywną historią. Kreując na podstawie współczesnych mu wskaźników wizję dynamicznie rozwiniętej Warszawy za lat 30, mógł sobie wyjściowe liczby pomnożyć przez dwa, trzy, a nawet przez dziesięć. I tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Bo nie przewidział jednego: upadku komunizmu. Ale któż to mógł wtedy przewidzieć?

Od roku 2000 minęły już kolejne dwie dekady, więc ktoś mógłby i ową broszurkę przekornie zaliczyć w poczet alternatywnej historii. I miałby nawet po temu pewne argumenty. Wyobraźmy sobie Warszawę Anno Domini 2000, w której rządzą sekretarze stołecznego komitetu PZPR. Taka alternatywa jest zresztą dzisiaj wątkiem niejednego utworu, powstają na ten temat opowiadania i filmy (wszak w popularnym serialu Netfliksa „1983" władzę wciąż dzierżą komuniści). Ale na pewno nie takie były intencje autora tamtej prognozy.

Zwrotnica, która nie zawraca

Można zaryzykować tezę, że konstruowanie historycznych alternatyw jest nawet trudniejsze od przewidywania przeszłości. Historia bowiem zastawia na nas specjalne pułapki, przynęty w postaci tak zwanych wielkich wydarzeń. Skoro trzepot skrzydeł motyla w Tokio może, po odpowiednio długim czasie, doprowadzić do trzęsienia ziemi w Kalifornii, o ileż bardziej brzemienne w długofalowe skutki musi być zjawisko o skali tsunami! Otóż niekoniecznie. W historii mamy niejeden przykład wydarzenia uchodzącego za punkt zwrotny w dziejach narodu, cywilizacji lub nawet całej ludzkości, które w rzeczywistości wcale nie musiało stanowić przełomu.

Weźmy chociażby przypadek „czarnej śmierci", zarazy, która w latach 1347–1351 zabiła od jednej trzeciej do połowy mieszkańców prawie wszystkich krajów Europy (prawie, bo z wyjątkiem Polski, ale to osobna historia). Jak podają kronikarze, epidemia – a raczej europejski etap jej pochodu – zaczęła się na Krymie. W 1346 r. Dżanibek, chan Złotej Ordy, już od dłuższego czasu oblegał Kaffę, genueńską kolonię znaną dzisiaj jako Teodozja. Wojenne szczęście mu nie dopisywało, w dodatku w obozie oblężniczym wybuchła zaraza. Sprytny władca potrafił jednak przekuć słabość w poważny atut. Gnijące w upale, napuchłe ciała własnych wojowników rozkazał kłaść na dźwignie katapult i ciskać za mury miasta. Kaffy i tak nie zdobył, ale niechcący przeszedł do historii jako wynalazca broni biologicznej, a przy okazji pogromca całej Europy. W rok później statek z Kaffy przybył bowiem do macierzystej Genui. Z niego zaraza błyskawicznie rozniosła się na miasto, a stamtąd – na resztę kontynentu.

Cóż za wdzięczny materiał dla twórcy alternatywnej historii! Pomysł jednego człowieka, i to całkowicie w poprzek jego intencji, zaważył na dziejach cywilizacji. Pomyślmy: sto milionów ofiar, powolna odbudowa tego, co runęło, nowa estetyka „tańców śmierci", a z czasem włoskie quattrocento, odrodzenie i tak dalej... Jak więc potoczyłyby się dzieje Europy, gdyby Dżanibek miał zły dzień i zamiast zastanawiać się nad nowymi sposobami zdobycia miasta, zwinął namioty i zabrał się do domu?

Rzecz w tym, że zapewne potoczyłyby się podobnie. XIV-wieczna Europa, ciekawa świata, ludna, a jednocześnie biologicznie nieodporna, wcześniej czy później uległaby przywleczonej ze Wschodu zarazie. Jeśli nie dżumie, to cholerze lub innemu pomorowi, jakich nie brakowało w czeluściach azjatyckich targowisk. Zadziałał tu efekt pierwszego uderzenia, które i tak kiedyś musiało nastąpić. Na kolejne Europejczycy już się nieco uodpornili. Dlatego już nigdy potem żadna z epidemii nie zebrała tu tak licznego żniwa.

Podobnie złudną datą jest rok 1492, w którym Kolumb odkrył Amerykę. Gdyby tego nie zrobił, palma pierwszeństwa natychmiast przypadłaby Amerigo Vespucciemu. A gdyby nie było Vespucciego, u amerykańskich wybrzeży, jako pierwszy, rychło pojawiłby się Giovanni Caboto lub Ferdynand Magellan. Ameryka, tak czy inaczej, byłaby odkryta około 1500 r.

A przypadek Napoleona? Seria jego świetnych zwycięstw nie zapobiegła przegranej w kampanii rosyjskiej 1812 r. Chyba mało który z historyków odważyłby się na stworzenie wiarygodnego wariantu historii, w którym wódz Francuzów, po ostatecznym pokonaniu cara Aleksandra gdzieś na przedpolu Syberii, zakłada dynastię trwale panującą nad kontynentalną Europą. Nawet gdyby jego polskim sojusznikom udało się zmobilizować dwa razy więcej szwoleżerów i piechoty, i tak nic by to nie zmieniło. Na francusko-polskich bagnetach nie udałoby się utrzymać na długo całej wielkiej Rosji. A Waterloo (1815) było już tylko gwoździem do trumny imperialnych planów Korsykanina. Nawet gdyby wygrał tę bitwę, i tak był już przegrany. Europa, po kontredansie rewolucji francuskiej, szykowała się już do wielkiego, solidarnego powrotu wypędzonych przez nią władców. Ustalony w Wiedniu porządek miał mocne podstawy, skoro przetrwał całe stulecie pary i elektryczności. Historią nie rządzi fatum, ale pewnych procesów nie jest w stanie zawrócić żaden militarny geniusz. Dlatego poprawiacze dziejów z reguły przegrywają.

Aby móc wyłuskiwać z miąższu historii rzeczywiste alternatywy, trzeba się z nią zaprzyjaźnić od dziecka. Trzeba wielu lat analiz i porównań, by z czasem nauczyć się wychwytywania – początkowo bardziej za pomocą intuicji niż dyskursywnej wiedzy – owych zero-jedynkowych momentów dziejowych. Ale i wtedy trzeba się dobrze naszukać. Decydujące starcia Imperium Dobra z Imperium Zła są regułą w filmach fantasy, ale w historii zdarzają się rzadko. Rzeczywista zasada wygląda tu inaczej: wielkie i silne państwo, gdy zaczyna mieć kłopoty, to nie z jednym przeciwnikiem, ale z dwoma naraz. Tak mniej więcej wyglądały dzieje upadku, lub przynajmniej kryzysu, większości minionych potęg tego świata. Bo silniejszego, lecz wyraźnie słabnącego przeciwnika wygodniej jest szarpać z dwóch stron naraz. I zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce skorzystać z nadarzającej się po temu okazji.

Strona defensywna ma więc do wyboru – albo przyjąć ten dwustronny atak, albo też sprzymierzyć się z jednym z dotychczasowych przeciwników przeciwko drugiemu. I znowu w tym krótkim zdaniu zawiera się spory kawał politycznej historii świata. Ale też wielość możliwości, potencjalnych układów w tej grze. Odchodzimy tu zatem od zero-jedynkowych rozwiązań na rzecz permutacji.

Wariant B

Historia nie jest nauką ścisłą i nigdy nie będziemy mieli stuprocentowej pewności, czy dana sytuacja dziejowa rzeczywiście miała swoją niezrealizowaną alternatywę, godną rzeczowej analizy człowieka nauki. To znaczy – miała swój jeden jedyny wariant, logicznie rekonstruowalny jako prawdopodobny przed momentem realizacji. Zawsze musimy być przygotowani na sytuację, w której ktoś, w imię tejże samej prawdy historycznej, zakwestionuje nasze apodyktyczne rozróżnienia, jeszcze głębiej wgryzając się w dzieje świata. Ale przynajmniej jedną zasadę możemy określić z matematyczną precyzją. Józef Mackiewicz określił ją formułą głoszącą, że jedynie prawda jest ciekawa. Tutaj możemy ją lekko przeformułować: poznawana rzeczywistość zawsze będzie ciekawsza od wymyślonego scenariusza.

Dlaczego? To proste – ponieważ z definicji nie możemy przekroczyć granic naszej wyobraźni. Nasza „fantastyka", choćby najdziwaczniejsza, zawsze będzie uboższa od tego, co jest naprawdę. Bo prawda zawsze będzie przerastać naszą wyobraźnię. Jeśli chcemy widzieć świat jeszcze ciekawszym, podążajmy za nią.

Tę myśl wyraził jako jeden z pierwszych Herbert George Wells w swojej „Wojnie światów", klasycznej pozycji gatunku science fiction, która wszelako więcej wnosi do zrozumienia problemu niż niejedna uznana pozycja z dziedziny alternatywnej historii. Oto Ziemię atakują Marsjanie. Ich przewaga technologiczna jest miażdżąca i nie widać już nadziei dla obrońców naszej planety. W chwili, gdy wszystko wydaje się stracone, przychodzi ratunek. I nie jest nim – jak dotąd w literaturze bywało – żaden bohater, który w ostatnim z możliwych momencie podrywa Ziemian do decydującej walki. Napastników, niezwyciężonych w walce z człowiekiem, wykańczają zwykłe bakterie.

Ta wymyślona sytuacja może służyć za uniwersalną figurę zbawczych rozwiązań, które wymykają się ustalonym ludzkim schematom. Po Wellsie niejeden autor powieści fantasy wykorzystał już podobny wątek. Ale odświeżającą siłę jego zaskakiwania odczuło tylko pierwsze pokolenie czytelników „Wojny światów".

Czy ten imperatyw podążania za tym, co realne, nie oznacza jednak, że nie ma sensu tworzyć alternatywnych wariantów przeszłości? Tego bym nie powiedział. Odwołajmy się do analogii. Każdy rozsądny i dalekosiężny plan ma swój wariant B. Robimy tak, bo chcemy być przygotowani na niespodzianki, które niesie los. Owszem, zdarzają się tutaj warianty C, albo nawet D, ale w praktyce rzadko się one sprawdzają. Być może dlatego, że ludzka psychika od zarania naszego gatunku przywykła raczej do rozwiązywania zagadek binarnych (A albo B), niż do rozwiązywania skomplikowanych szarad. Podobnie tworzenie wariantu B tego, co już się zdarzyło, jest rzeczą pożądaną i rozsądną, gdyż pozwala nam uzmysłowić sobie wartości naszego realnego wyboru. Także te moralne.

Przez wąską cieśninę

40 kilometrów w biegu, zaraz po stoczeniu wielogodzinnej, morderczej walki. Potem jeszcze okrzyk: „Chairete, nikomen!" (Witajcie, zwyciężyliśmy!) i śmierć z wyczerpania na oczach zdumionych Ateńczyków. Zostawmy na chwilę kwestię, czy to Filippides był rzeczywiście tą osobą, która pierwsza przybiegła do celu z wieścią o wiktorii pod Maratonem (490 r. przed Chrystusem). Uwierzmy legendzie, bo ona w niczym nie przeszkadza naszym rozważaniom. Zresztą i tak któryś z hoplitów musiał przybiec do Aten jako pierwszy.

O czym zatem myślał Filippides, przemierzając dystans, który miał go kosztować życie? Na pewno powtarzał sobie, że stawką jego biegu jest ocalenie miasta. Persowie bowiem, przegrawszy w polu, wsiedli na okręty i popłynęli ku Atenom. Gdyby udało im się wyprzedzić biegacza, zyskaliby podwójnie, nie dając mieszkańcom szansy ani na przygotowanie obrony, ani też na moralne pokrzepienie wiadomością o zwycięstwie. Ateny by im się nie oparły.

Na równym dystansie biegacz nie miałby szans z wioślarzami galer króla Dariusza. Jednak Filippides biegł na skróty, podczas gdy Persowie musieli opłynąć cały półwysep Attyki. To dało mu decydującą przewagę.

Filippides, podobnie jak każdy z biegnących na pomoc rodakom 9 tys. zbrojnych Ateńczyków, których imion nie przekazała nam historia, nie zdawał sobie przecież sprawy, jak dalekosiężne skutki będzie miał wynik tego wyścigu. Moment ocalenia Aten decydująco wpłynął na greckie morale. W 480 r. p. Ch., po Termopilach, armia Kserksesa zdobyła nawet na krótko miasto, ale wtedy nie miało to już większego znaczenia. Grecy wiedzieli już, że perską armię można zwyciężyć. I zwyciężyli ją pod Salaminą.

A teraz spróbujmy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Filippides nie zdążył. Ateny, wzięte w pierwszym rozpędzie, pewnie już by się z tej klęski nie podniosły. Greckim państewkom nie miałby kto przewodzić w antyperskim oporze. Byli jeszcze, owszem, Spartanie, ale ci umieli tylko pięknie umierać, co udowodnili dziesięć lat później w termopilskim wąwozie. Do przejęcia sztafety trwałego przywództwa nad helleńską polityczną mozaiką raczej się nie nadawali. Persowie poradziliby sobie z czasem z osamotnionymi wojownikami.

Grecja uległaby nie tylko obcej potędze, ale i obcej cywilizacji. To brzemienne w skutki rozróżnienie. Dwa wieki później mogli sobie Rzymianie toczyć wojny z Kartaginą o przywództwo nad basenem Morza Śródziemnego. Ale niezależnie od tego, która strona wygrałaby trzecią wojnę punicką, życie codzienne mieszkańców całego regionu toczyłoby się tym samym trybem. Bo zarówno Rzymianie, jak i kartagińscy Fenicjanie byli do siebie jakoś podobni – przynajmniej w porównaniu z Persami, którzy reprezentowali model zbiorowego życia całkowicie różny od cywilizacyjnego wzorca Rzymian, Kartagińczyków czy Greków. Bo Persowie byli ludźmi lądowych przestrzeni głębokiej Azji. Mimo że ich królowie dysponowali własną flotą, morza nigdy nie lubili, i jeśli tylko mogli, unikali go.

Zastanówmy się, jak wyglądałaby Europa bez ateńskiej demokracji, bez rzeźb Fidiasza, myśli Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Jakąż to drogą podążyłoby wtedy chrześcijaństwo, które w pierwszych wiekach swego istnienia także było fenomenem typowo śródziemnomorskim? Pod względem kultury prawdopodobnie byłby to kontynent inny od naszego. Również my, Polacy, bylibyśmy dziś innymi ludźmi. Ale stało się, jak się stało. A zawdzięczamy to nogom Filippidesa.

Kształty historii można porównać do fraktali: im bliżej im się przyglądamy, tym bardziej się nam one komplikują. Ale złożoność fraktali nie prowadzi ich do bezładu. W pewnych miejscach bujne, roślinnopodobne wzory, miast multiplikować się w nieskończoność, ustają, a pozornie chaotyczna fraktalna sylwetka zwęża się z powrotem do jednego, podstawowego wzoru, z którego wyrosła. Przez tę wąską cieśninę fraktal „przepływa" na drugą stronę, by znowu mnożyć się w złożeniach i komplikacjach. W historii też bywają momenty, gdy cały obszar jej skomplikowania i nieprzewidywalności w przedziwny sposób zwęża się w ciasne gardło wyboru: albo–albo. A dokonawszy wyboru, historia od nowa zaczyna się komplikować. Ale dzieje się to już według wzoru wybranego w owym krytycznym momencie.

Spóźniony na odprawę

To są właśnie owe alternatywy. W historii większych ludzkich zbiorowości zdarzają się one rzadko, ale jednak się zdarzają. Czy rządzi nimi jakaś reguła? Zapewne tak, ale historia, rozumiana jako nauka, nie dysponuje narzędziami do ich poznania. Dlatego ludzie nauki nie lubią o nich rozmawiać. Co innego artyści – poeci i pisarze, mówiący językiem metafory. Jak Zofia Starowieyska-Morstinowa, która swojej największej powieści nadała tytuł „Kabała historii".

Miałem okazję poznać człowieka, który w odróżnieniu od pierwszego w historii maratończyka nie zdążył na czas do swoich Aten. Pułkownik Józef Szostak, pseudonim „Filip", był w latach mojej młodości ostatnim żyjącym członkiem Komendy Głównej Armii Krajowej. Odwiedziłem go w jego dworku na peryferiach Łodzi w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego. Gdy wczesnym rankiem wracałem do Warszawy, oddziały ZOMO już wychodziły na ulice miasta.

Pułkownik opowiadał o odprawie, na której zapadła decyzja o rozpoczęciu powstania w Warszawie. 31 lipca 1944 r. o godzinie 17.30 do lokalu przy Pańskiej 67 przybywa pułkownik „Monter" (Antoni Chruściel) i melduje o postępach wojsk sowieckich. Czołgi z czerwoną gwiazdą podobno widziano już na Pradze. Po półgodzinnej naradzie dowódca AK, generał „Bór" (Tadeusz Komorowski) podejmuje decyzję: godzina W wyznaczona na jutro, na 17.00. Członkowie Komendy Głównej rozchodzą się, by wydać odpowiednie rozkazy dowódcom oddziałów. „Bór" zostaje sam w mieszkaniu. W tym momencie dzwonek do drzwi. Przybywa „Filip" w towarzystwie dwóch innych pułkowników: szefa wywiadu KG Kazimierza Iranka-Osmeckiego („Heller") i Kazimierza Pluty-Czachowskiego („Kuczaba"). „Heller" perswaduje „Borowi", że informacje o sowieckich postępach okazały się przedwczesne, a godzinę W trzeba odwołać. „Bór" tłumaczy, że to niemożliwe, rozkaz rozchodzi się już po Warszawie i nie da się go wycofać. Klamka zapadła.

W takich to okolicznościach wybuchło powstanie warszawskie. Dziś nie pamiętam już szczegółów opowieści „Filipa", ale nadal dźwięczą mi w uszach słowa: „»Bór« przyjął nas w gaciach". Chodziło o to, że generał był już bez marynarki i w rozpiętej koszuli. Ten komiczny szczegół przedziwnie kontrastuje z dramatyczną wymową tamtej chwili. Oto moment, w którym zadecydował się los miasta. Gdyby owa trójka zdążyła na czas, być może historia potoczyłaby się inaczej. Być może.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Szuflady starej redakcji miesięcznika „Więź" były naprawdę przepastne. Z ich drewnianych ram przez bez mała pół wieku – od czasu wczesnego Gomułki aż do pierwszych lat XXI stulecia – nikt niczego nie wyjmował. Za to kolejne pokolenia redaktorów dorzucały tam, co popadło.

Postanowiłem zabawić się w archeologa. Z jednej ze środkowych warstw wyciągnąłem broszurkę, wydaną staraniem urzędu miasta stołecznego gdzieś pod koniec lat 60. Tytuł: „Jak będzie wyglądała Warszawa w roku 2000?". Razem z redakcyjnym kolegą z ciekawością rzuciliśmy się do kartkowania. Rzeczony rok niedawno minął, więc, było nie było, mieliśmy już do czynienia z historią. A raczej, jak się wydaje, z jej alternatywną wersją. Na ile się sprawdziła?

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”