W Europie będzie przybywać granic

W miarę przejmowania przez Unię nowych kompetencji państwa narodowe miały się rozpłynąć w zjednoczonej Europie. Ale kryzys Wspólnoty wysadził ten plan w powietrze. Po raz pierwszy od drugiej wojny światowej przebieg granic staje się przedmiotem gwałtownych sporów. I to nawet na przedmieściach Brukseli.

Publikacja: 13.03.2020 10:00

Madryt nie może być pewien tego, czy Katalonia pozostanie częścią Hiszpanii. Ponad dwa lata po refer

Madryt nie może być pewien tego, czy Katalonia pozostanie częścią Hiszpanii. Ponad dwa lata po referendum w sprawie niepodległości tego regionu, 44 proc. Katalończyków popiera secesję. Ale więcej wciąż jest jej przeciwników. Już w 2017 r. masowo wylegli oni na ulice Barcelony

Foto: Getty Images

Ani jego ojciec, Albert II, ani wuj Baldwin nie posunęliby się do takiego gestu. Zbyt świeża była pamięć kolaboracji belgijskich faszystów z nazistowskim okupantem. Ale król Filip uznał, że sytuacja jest bez wyjścia: albo podejmie próbę nawiązania dialogu z liderem flamandzkiej skrajnej prawicy, albo dalsze istnienie królestwa stanie pod znakiem zapytania. Do oddalonego o dwa kilometry od siedziby Komisji Europejskiej Pałacu Królewskiego został więc pod koniec ub.r. zaproszony Tom Van Grieken, charyzmatyczny 32-letni lider partii Vlaams Belang. Na równi z przywódcami „szanowanych" partii. Polityczny kordon sanitarny pękł.




Na razie pokerowe zagranie monarchy nie zdało się jednak na wiele. Od blisko roku Belgia nie ma rządu, bo Flamandowie i Walonowie nie chcą słyszeć o kompromisie, który umożliwiłby jego powołanie. Coraz wyraźniej rysuje się więc perspektywa rozpadu 190-letniego kraju.

Na północy w wyborach w maju ubiegłego roku spektakularny sukces odniosła nacjonalistyczna prawica. Najwięcej głosów dostał tu Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA), którego przywódca Bart de Wever od lat stawia na „zbutwienie" federalne państwa: ograniczenie jego uprawnień na rzecz regionów tak bardzo, że w pewnym momencie utrzymywanie rządu centralnego straci sens. Ale po raz pierwszy drugą siłą polityczną nie tylko u Flamandów, ale w całej Belgii okazał się Vlaams Belang, który na sztandarach zapisał niepodległość prowincji nie w długiej perspektywie, ale od razu.

Pierwszym krokiem w tym kierunku miałoby być zdaniem Van Griekena odcięcie subwencji, które biedniejsza Walonia otrzymuje od bogatszej Flandrii. Tego postulatu de Wever nie może ignorować, jeśli chce powstrzymać odpływ swoich wyborców do rywala grającego jeszcze bardziej na prawo. Dlatego lider N-VA przyjął bardzo sztywną postawę w rokowaniach dotyczących powołaniu federalnego rządu, w szczególności ze zwycięzcami majowych wyborów w Walonii – Partią Socjalistyczną (PS). Na razie, podobnie jak gest króla Filipa, nie zdało się to jednak na wiele: w sondażach w północnej prowincji Vlaams Belang dobija już do 30 proc., może liczyć na przejęcie władzy w największych miastach, w tym w Antwerpii i Gandawie. Idee skrajnej prawicy pod bokiem Brukseli rosną z taką siłą, że wywodzący się z N-VA burmistrz 80-tysięcznego Aalst nie śmiał zakazać tegorocznego karnawału, którego bohaterami były lokalne wyrostki przebrane za robaki z atrybutami religijnych Żydów i SS-manów. Protest wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Margaritisa Schinasa został całkowicie zignorowany, podobnie jak UNESCO (karnawał był na liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości, skąd został wykreślony).

Na południu królestwa powstał jednak lustrzany układ polityczny. Tu PS czuje za placami oddech Partii Pracujących Belgii (PTB), jednego z ostatnich ugrupowań zachodniej Europy czerpiącego natchnienie z marksizmu-leninizmu. Socjaliści muszą więc domagać się w negocjacjach z Flamandami jak największych transferów socjalnych, aby Walonia nie przekształciła się w odpowiednik Kuby w środku Unii.

Król, piłka nożna i tyle

Ale nawet przywykli do niekończących się negocjacji belgijscy politycy nie wytrzymują już tego chocholego tańca. Z braku budżetu finanse państwa załamują się: w tym roku różnica między wydatkami i dochodami wyniesie 12 mld euro. Nie ma planu integracji milionowej mniejszości muzułmańskiej, matecznika europejskiego terroryzmu. Nie wiadomo nawet, jak zabrać się za walkę z koronawirusem. – Nie możemy już dłużej kręcić. Trzeba postawić jasno pytanie: czy Belgia ma jeszcze przyszłość? – przyznał więc w chwili szczerości przywódca PS, Paul Magnette.

Obie części kraju łączy dziś niewiele – monarchia, drużyna piłki nożnej („Czerwone diabły"), a także kolosalny dług (ok. 50 tys. dol. na mieszkańca), który niełatwo będzie podzielić między Flamandów i Walończyków. Wielkim problemem jest też sama Bruksela, która choć położona w środku Flandrii, stanowi osobny region i w zdecydowanej większości jest zamieszkała przez frankofonów. Flamandzcy nacjonaliści chcieliby przekształcić miasto w stolicę nowego niezależnego państwa (znajduje się tu już siedziba władz regionalnych), ale Brukselczycy nie chcą o tym słyszeć.

Do tej pory strach przed finansowymi skutkami rozpadu królestwa powstrzymywał secesjonistów: w żadnym kraju Europy średnie oszczędności obywateli zgromadzone na kontach bankowych nie są tak duże. Ale przedłużający się paraliż państwa i to zaczyna zmieniać. Najnowszy sondaż dla dziennika „Le Soir" pokazuje, że już 40 proc. Belgów domaga się organizacji referendum w sprawie utrzymania jedności kraju. Gdyby doszło do takiego głosowania, aż 37 proc. Flamandów opowiedziałoby się za budową odrębnego państwa. W Walonii (14 proc.) i Brukseli (17 proc.) poparcie dla likwidacji królestwa jest znacznie mniejsze, w znacznym stopniu z powodu transferów socjalnych.

Rozpad państwa, w przeciwieństwie do tego, co mówi Tom Van Grieken, nie byłby jednak operacją chirurgiczną. Spory terytorialne nie ograniczyłyby się tylko do Brukseli. Na przedmieściach stolicy, w regionach należących do Flandrii, gdzie osiedliło się wielu pracowników unijnych instytucji, dominuje język francuski. To jeden z dwóch języków roboczych eurokratów, którzy z flamandzkim są na bakier. Aby nie dopuścić do wyboru francuskojęzycznych burmistrzów, władze Flandrii wbrew europejskim regułom długo zwlekały z przyznaniem prawa do udziału w wyborach lokalnych obywatelom innych krajów UE mieszkających w podbrukselskich gminach przynajmniej pięć lat. W razie rozpadu Belgii ten spór mógłby przybrać znacznie bardziej brutalny kształt. Nie wiadomo też, jak zareagowałyby władze Unii na układ, w którym europejska centrala znajduje się w wielkim jak pół Mazowsza flamandzkim państwie rządzonym przez skrajną prawicę.

Międzynarodówka secesjonistów

Rozpad Belgii mógłby uruchomić reakcję łańcuchową. Po drugiej wojnie światowej zmiany granic następowały w Europie tylko na obszarach, gdzie panował komunizm. Po obaleniu dyktatury doszło do zjednoczenia Niemiec, rozpadła się Czechosłowacja i wybuchł krwawy konflikt w byłej Jugosławii. Ale wolny od takich wstrząsów był zachód kontynentu. Tu, zdawało się, znaleziono sposób na konflikty narodowościowe: integracja na wyższym poziomie, najpierw w Unii, a potem w skali globalnej. Zafascynowana europejskim marzeniem Hiszpania po śmierci Franco zdecydowała się na utworzenie 17 wspólnot autonomicznych z niezwykle szerokimi uprawnieniami. To samo 20 lat później zrobił najbardziej prounijny premier w historii Wielkiej Brytanii Tony Blair, powołując parlamenty i rządy regionalne w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej.

Ale dziś, gdy europejska i globalna integracja przechodzi kryzys, te reformy zaczynają się mścić. Proces przekazywania kolejnych kompetencji Brukseli niemal od 10 lat stoi w miejscu (unia bankowa była tego ostatnim istotnym etapem). Na jego miejsce pojawiła się natomiast „międzynarodówka secesjonistów". Po organizacji 1 października 2017 r. nielegalnego referendum w sprawie niepodległości Katalonii przewodniczący rządu regionalnego (Generalitat) Carles Puigdemont uciekł do Belgii przed hiszpańskim wymiarem sprawiedliwości, bo wiedział, że może tu liczyć na wsparcie flamandzkich nacjonalistów. I rzeczywiście, Belgia odmówiła wydania Madrytowi zdrajcy pod pozorem, że Hiszpania nie jest państwem prawa. W tym przypadku wyrok miał zatem wydać kraj, którego instytucje od kilkunastu miesięcy są całkowicie sparaliżowane. Podstawowa lojalność między państwami członkowskimi Unii zawiodła.

Ale sama Hiszpania ma z Katalonią problem do pewnego stopnia podobny do tego, jaki Belgia ma z Flandrią: nie może utworzyć stabilnej większości w parlamencie bez wsparcia secesjonistów, którzy chcą to wykorzystać dla podkruszenia gmachu wspólnego państwa.

Po wyborach do Kortezów w listopadzie 2019 r., czwartych w ciągu czterech lat, socjalistyczny premier Pedro Sanchez stanął przed groźbą kolejnej porażki na drodze do budowy większości bez współpracy z przynajmniej jednym z dwóch ugrupowań katalońskich nacjonalistów. Skazany niedawno przez hiszpański Sąd Najwyższy na 13 lat więzienia za organizację referendum lider Republikańskiej Lewicy Katalonii Oriol Junqueras zgodził się, by jego ugrupowanie wstrzymało się od głosu w chwili powołania rządu Sancheza w zamian za podjęcie przez Madryt rokowań z Barceloną na temat przyszłości prowincji. Takie rozmowy faktycznie rozpoczęły się pod koniec marca, ale każda ze stron rozumie je na swój sposób. Następca Puigdemonta, Quim Torra, domaga się nie tylko legalizacji referendum sprzed trzech lat i amnestii dla skazanych działaczy niepodległościowych, ale także prawa do samostanowienia Katalonii. Sanchez woli omawiać mniej fundamentalne sprawy, jak wznowienie ekshumacji Katalończyków zabitych przez wojska Franco, i wyklucza organizację referendum niepodległościowego, chyba że z udziałem wszystkich Hiszpanów, jak to przewiduje konstytucja królestwa. Ale podkreślając, że „ta droga będzie trudna, złożona i długa", szef rządu do pewnego stopnia przyznaje, że jej zwieńczenie pozostaje na razie kwestią otwartą.

Sprawa niepodległościowa zyskała na sile 12 lat temu, gdy wybuchł kryzys finansowy. I do dziś nie przestała być nośna. Najnowszy sondaż dla dziennika „La Vanguardia" pokazuje, że ugrupowania nacjonalistyczne mogłyby uzyskać nawet 50 proc. miejsc w regionalnym parlamencie. W ewentualnym referendum, którego rozpisania domaga się przytłaczająca większość Katalończyków, 44 proc. głosowałoby za secesją a 49 proc. byłoby jej przeciwnych, przy czym kataloński nacjonalizm zdecydowanie bardziej trafia do przekonania osobom młodym, wśród których bezrobocie pozostaje wysokie. Co ciekawe, jedna trzecia wyborców radykalnie lewicowej Podemos, która tworzy mniejszościowy rząd Sancheza, chce niezależnej Katalonii.

Granice Hiszpanii należą do najstarszych w Europie. Oderwanie się od królestwa Katalończyków byłoby więc szokiem. Ale ambicje secesjonistów sięgają dalej: chcą, aby nowy kraj objął docelowo całość „krajów katalońskich" – poza samą Katalonią także region Walencji, Baleary oraz francuski departament Wschodnich Pirenejów. To ziemie, na których przynajmniej jakaś część ludności mówi po katalońsku.



Katalonia patrzy na Szkocję

Hiszpania już 30 lat temu z niepokojem przyglądała się rozpadowi Czechosłowacji, bo oto powstał precedens pokazujący, że jest możliwe tworzenie nowych państw bez rozlewu krwi. Ale wówczas chodziło o relatywnie mały kraj, który ledwo wydostał się zza żelaznej kurtyny. Dziś w Madrycie z coraz większym niepokojem obserwuje się rozwój podobnej sytuacji w niepomiernie większym i bliższym państwie: Wielkiej Brytanii. Nie może być tu złudzeń: niepodległy rząd w Edynburgu byłby bardzo atrakcyjnym przykładem dla Barcelony. Co prawda po brexicie los Szkocji teoretycznie nie dotyczy już Unii Europejskiej, ale jednocześnie żaden ruch narodowy nie jest bardziej powiązany z integracją niż właśnie ten.

W referendum w czerwcu 2016 r. 62 proc. Szkotów głosowało przecież za pozostaniem we Wspólnocie. Fakt, że mieszkańcy Szkocji zostali z Unii wyprowadzeni wbrew swojej woli z powodu liczebnej przewagi Anglików jest znaczącym źródłem poparcia dla secesjonistów. Ten bunt przeciw wyjściu ze Wspólnoty został zresztą raz jeszcze potwierdzony w wyborach do brytyjskiego parlamentu w grudniu ub.r., kiedy Szkocka Partia Narodowa (SNP) zdobyła 80 proc. miejsc przysługujących prowincji. Po raz pierwszy Unia, zamiast osłabiać ruchy narodowe, staje się więc akuszerką nowego państwa. Więcej, paradoksalnie interes Brukseli i Edynburga staje się zbieżny – im gorszy będzie bilans brexitu, tym mniejsza szansa, że kolejne kraje członkowskie UE pójdą w ślady Brytyjczyków, a jednocześnie tym większe będzie poparcie wśród Szkotów dla zerwania trzystuletniego związku z Anglią.

Już teraz zmiana nastawienia opinii publicznej jest poważna. W referendum w 2004 r. tylko 45 proc. uprawnionych głosowało za niepodległością, a 55 proc. było przeciw. Najnowszy sondaż dla londyńskiego „Timesa" pokazuje jednak, że zwolenników secesji jest już 49 proc., a przeciwników – 51 proc. Wynik referendum stał się nieprzewidywalny.

Pierwsza minister Szkocji Nicola Sturgeon chciała takie głosowanie przeprowadzić już w tym roku. Nie zgodził się na to Johnson, wskazując, że głosowanie sprzed sześciu lat miało być decyzją „na pokolenie". Szkoci chcą zgody brytyjskiego parlamentu, aby nie skończyć jak Katalonia w 2017 r. – z deklaracją niepodległości, której nie uzna świat. Ale Sturgeon ma już plan B: spektakularne zwycięstwo SNP w wyborach do parlamentu regionalnego (Holyrood) w 2021 r., które de facto będzie zastępczym referendum w sprawie niepodległości. W tym celu liderka nacjonalistów precyzuje plan budowy nowego państwa, którego brakowało w 2014 r. Stara się wyjaśnić wyborcom, na czym oprze po secesji szkocką gospodarkę, jak bez subwencji Londynu zasypie ogromny deficyt budżetowy i jak przekona kraje Unii, aby przyjęły nowe państwo do Wspólnoty.

Drogę do niepodległości Szkocji bardzo ułatwiłoby zjednoczenie Irlandii, prowadzące do kolejnej zmiany granic w Unii. W wyborach parlamentarnych w lutym po raz pierwszy spektakularny sukces odniosła nacjonalistyczna Sinn Fein, w przeszłości polityczne ramię terrorystów z IRA. Także w Ulsterze irlandzcy nacjonaliści są na fali, m.in. z powodów demograficznych i rosnącego udziału katolików, ale także odrzucenia przez część unionistów brexitu (w czerwcu 2016 r. 56 proc. mieszkańców prowincji chciało pozostania kraju w Unii, 44 proc. było przeciw). Dlatego londyński „Economist" po raz pierwszy uznał, że zjednoczenie wyspy jest nieuniknione.

Austriackie paszporty

Wielka Brytania jest więc drugim po Hiszpanii dużym krajem zachodniej Europy, któremu grozi rozpad. Ale nie ostatnim. We Włoszech w każdej chwili może dojść do przedterminowych wyborów, tak krucha jest współpraca dwóch koalicjantów – umiarkowanej Partii Demokratycznej i radykalnego Ruchu Pięciu Gwiazd. W takim przypadku sondaże dają murowaną wygraną liderowi Ligi Matteowi Salviniemu, który bez trudu utworzyłby większościową koalicję rządową z umiarkowaną Forza Italia Silvio Berlusconiego i skrajnie prawicowymi Braćmi Włochami Giorgii Meloni.

Salvini już dwa lata temu wykreślił z nazwy swojego ugrupowania przymiotnik „Północna", aby łatwiej zdobyć poparcie także na południu kraju. Ale nie zapomniał o pierwotnych postulatach: daleko idącej autonomii dla Lombardii i Wenecji Euganejskiej, o ile nie po prostu o ich secesji.

W przeciwieństwie do Katalonii, gdzie dążenia odśrodkowe opierają się na różnicach kulturowych, czy Szkocji, gdzie wywodzą się one z pamięci o istnieniu przez setki lat odrębnego państwa, na północy Włoch ich źródłem jest obecny upadek kraju. Dziesiątki lat ogromnych subwencji nie zdołały zasypać przepaści w dochodach między Mediolanem i Neapolem, Turynem i Palermo. Plagą pozostają na południu korupcja i mafia. Czwarta w ciągu dziesięciu lat recesja, jaką przeżywają teraz Włosi, i paraliż państwa spowodowany koronawirusem jeszcze bardziej napędzają nastroje secesjonistyczne. Ale i bez tego w referendum konsultacyjnym w 2017 r. w Wenecji Euganejskiej za niepodległością opowiedziało się 98 proc. głosujących (przy 57 proc. frekwencji), a w Lombardii – 96 proc. (przy udziale 38 proc. uprawnionych do oddania głosu).

Jeszcze bardziej wybuchowa byłaby jednak perspektywa secesji Południowego Tyrolu, prowincji włączonej do Włoch po rozpadzie Austro-Węgier po pierwszej wojnie światowej. Tu chodziłoby bowiem nie tyle o utworzenie nowego państwa, ile o powiększenie jednego kraju członkowskiego Unii kosztem drugiego. 60 proc. spośród 500 tys. południowych Tyrolczyków mówi po niemiecku i dla nich Austria nigdy nie przestała być „ojczyzną". Ale także 90 proc. Austriaków popiera utworzenie dziesiątego landu w ich kraju. Kanclerz Sebastian Kurz wystąpił już z inicjatywą, która mogłaby to ułatwić: przyznanie dodatkowych austriackich paszportów niemieckojęzycznym mieszkańcom tego regionu. Przywódca Austrii przekonuje, że to pomysł jak najbardziej w duchu europejskim, bo „pogłębiający integrację" dwóch państw członkowskich. W Rzymie mają na ten temat zupełnie inne zdanie. 

Ani jego ojciec, Albert II, ani wuj Baldwin nie posunęliby się do takiego gestu. Zbyt świeża była pamięć kolaboracji belgijskich faszystów z nazistowskim okupantem. Ale król Filip uznał, że sytuacja jest bez wyjścia: albo podejmie próbę nawiązania dialogu z liderem flamandzkiej skrajnej prawicy, albo dalsze istnienie królestwa stanie pod znakiem zapytania. Do oddalonego o dwa kilometry od siedziby Komisji Europejskiej Pałacu Królewskiego został więc pod koniec ub.r. zaproszony Tom Van Grieken, charyzmatyczny 32-letni lider partii Vlaams Belang. Na równi z przywódcami „szanowanych" partii. Polityczny kordon sanitarny pękł.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy