Indie chcą inwigilować tak jak Chiny

Władze w New Delhi wprowadzają system masowej inwigilacji – ostrzegają obrońcy praw człowieka. Tym samym Indie dołączają do rosnącej grupy państw, które, idąc za przykładem Chin, zamierzają zwiększać cyfrową kontrolę nad obywatelami.

Publikacja: 06.03.2020 18:00

Grunt to udane selfie. Kto na nim jest, kiedy zostało zrobione, w którym miejscu i co autorka robiła

Grunt to udane selfie. Kto na nim jest, kiedy zostało zrobione, w którym miejscu i co autorka robiła potem – to już sobie indyjskie władze w razie potrzeby łatwo ustalą

Foto: AFP

Na każdej ulicy i w każdym mieszkaniu znajduje się ogromny „teleekran", który służy zarówno do przekazywania rządowych komunikatów, jak i do obserwowania i nagrywania obywateli. Nie wiadomo jednak, kiedy mikrofon oraz kamery są włączone i czy obserwują wszystkich ludzi, czy tylko wybrane jednostki. Władze wykorzystują masową inwigilację, by zachować porządek i zapewnić sobie posłuszeństwo całego społeczeństwa. Wiedzą, kto i dokąd poszedł, z kim i o czym rozmawiał. Jeśli służby przyłapią kogoś na działaniu wbrew linii Partii, w najlepszym razie zostanie zamknięty, w najgorszym – unicestwiony. Rządzący decydują, o czym można mówić i co wolno pisać.

Ponad 70 lat od śmierci George'a Orwella jego upiorna wizja świata przyszłości z „Roku 1984" w wielu miejscach globu zaczyna się urzeczywistniać.

Dostęp do cywilizacji

W Indiach od kilku lat trwa prawdziwa cyfrowa rewolucja. Analitycy firmy PwC szacują, że dzięki tanim smartfonom z Chin i rozwojowi infrastruktury komunikacyjnej liczba osób z dostępem do internetu wzrośnie z 450 mln w 2017 r. do ponad 850 mln w 2022 r.

Jak wyliczyli dziennikarze „Economic Times", Hindusi mają obecnie więcej telefonów komórkowych niż wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych. Mało tego, jeden mieszkaniec miesięcznie zużywa średnio nawet 11 gigabajtów transferu danych. Jeszcze niedawno było to zaledwie 0,2 gigabajta. Dostęp do sieci tanieje, z internetu nie korzystają już tylko zamożniejsi mieszkańcy dużych miast, ale także ludzie na prowincji.

Jak grzyby po deszczu powstają nowe aplikacje mobilne czy platformy zamawiania i dostawy żywności. Indyjskie startupy coraz częściej mogą się równać z tymi powstającymi na Zachodzie. Dzięki internetowi zmieniają się również nawyki hinduskich konsumentów.

W kraju rośnie liczba osób korzystających z transakcji cyfrowych i płatności bezgotówkowych. Ogromny rynek i setki milionów potencjalnych klientów przyciągają firmy specjalizujące się w płatnościach internetowych. W sierpniu 2017 r. mieszkańcy Indii dokonali 16 mln takich transakcji. Rok później już ponad 300 mln.

Krokiem milowym w procesie cyfryzacji społeczeństwa było stworzenie w 2009 r. największej na świecie bazy danych biometrycznych o nazwie Aadhaar. System powstał po to, by zarejestrować wszystkich mieszkańców kraju, zebrać o nich informacje łącznie z odciskami palców i na tej podstawie wydać im dowody tożsamości. Znajduje się na nim zdjęcie, kod kreskowy oraz 12-cyfrowy numer, który umożliwia identyfikację. Dzięki temu setki milionów ludzi zyskały prawo do udziału w wyborach, dostęp do opieki zdrowotnej, zasiłków czy racji żywnościowych wydawanych najuboższym. Każdy użytkownik Aadhaara za jego pomocą ma także możliwość otwarcia konta bankowego.

Równolegle z internetyzacją władze rozwijają także potężny system kamer przemysłowych (CCTV) połączony z technologią rozpoznawania twarzy. Rząd premiera Narendry Modiego, powołując się na kwestie bezpieczeństwa, zamierza stworzyć ogólnokrajową bazę danych, która pomoże łączyć zdjęcia zarejestrowane przez kamery z tymi już znajdującymi się w systemie, np. fotografiami z paszportów. Docelowo ma ona objąć wszystkie 29 stanów kraju. Dostęp do tych zasobów policjanci zyskają dzięki mobilnym aplikacjom.

W samym New Delhi rząd zapowiedział w niedalekiej przyszłości zamontowanie ponad 300 tys. kamer. Już teraz, według szacunków firmy Comparitech zajmującej się oceną technologii cyfrowych, w mieście przypada dziesięć kamer na tysiąc osób. „New Delhi zostanie miastem numer jeden na świecie, jeśli chodzi o nadzór CCTV", zapewnia w rozmowie z gazetą „India Express" przedstawiciel lokalnych władz. Kamery śledzące każdy ruch obywateli i systemy rozpoznawania twarzy pojawiają się również m.in. w Bombaju czy w regionie Kaszmiru.




Szalik i peruka nie wystarczą

Postępująca cyfryzacja ma jednak także drugą, mniej pozytywną stronę. Obrońcy praw człowieka i lokalni aktywiści alarmują, że dane setek milionów Hindusów korzystających z internetu albo Aadhaara oraz tych zarejestrowanych przez CCTV nie są odpowiednio chronione. Przez to przedsiębiorstwa albo rząd mogą mieć do nich nieograniczony dostęp.

Dziennikarze „Financial Times" piszą wprost, że brak odpowiednich regulacji prawnych jest jak „zaproszenie do nadużyć" ze strony np. firm reklamowych albo służb. Tych ostrzeżeń w 2017 r. postanowił wysłuchać indyjski Sąd Najwyższy. – Sędziowie potwierdzili, że obywatele mają konstytucyjne prawo do prywatności. Żeby je zagwarantować, rząd powinien opracować odpowiednią ustawę – przypomina w rozmowie z „Plusem Minusem" Apar Gupta, prawnik oraz dyrektor think tanku Internet Freedom Foundation.

Orzeczenie wywołało w Indiach debatę na temat ochrony danych. Początkowo za wzór tego, jak powinny wyglądać regulacje w tej sprawie, stawiano Unię Europejską i jej słynne RODO. W takim też duchu zaczęli pracę eksperci wyznaczeni do stworzenia nowego prawa. Wśród nich znajdował się B. N. Srikrishna, były sędzia Sądu Najwyższego. W rozmowie z „Financial Times" prawnik z goryczą przyznał, że ostateczna wersja ustawy, która w grudniu trafiła do parlamentu, całkowicie różni się od tego, nad czym pracował. „Rząd wszystko zmienił i teraz ma wolną rękę. Ustawa jest niekonstytucyjna i ma orwellowski charakter" – skarży się sędzia.

W projekcie zapisano, że każdy obywatel musi wyrazić zgodę na to, by ktoś miał dostęp do jego danych. Szczególnej ochronie mają podlegać informacje wrażliwe, takie jak stan zdrowia czy te dotyczące finansów. Prawnicy alarmują jednak, że ustawa nie zapewnia obywatelom pełnej ochrony, ponieważ usunięto z niej wszystkie bezpieczniki. – To prawo w żaden sposób nie chroni danych osobowych przed działaniami rządu i służb. Skupia się wyłącznie na informacjach pozyskiwanych za zgodą obywatela. Nie ma tu natomiast słowa o ochronie przed inwigilacją, która jest prowadzona bez wiedzy danej osoby – wylicza Gupta.

Indyjscy obrońcy praw człowieka wskazują, że rządząca Partia Ludowa (BJP), oskarżana o coraz większy autorytaryzm, dzięki lukom prawnym chce wykorzystywać inwigilację do zwalczania przeciwników politycznych. Jak donoszą dziennikarze telewizji Al-Dżazira i agencji Reutera, podczas grudniowych protestów przeciwko ustawie o obywatelstwie dyskryminującej muzułmanów policja w New Delhi używała systemu rozpoznawania twarzy, by wyłapywać demonstrantów. Wielu z nich zostało aresztowanych albo dotkliwie pobitych. Inni dostawali telefony od służb z groźbami, by trzymali się z dala od protestów. Do podobnych sytuacji dochodziło podczas demonstracji w miastach Pune czy Ćennaj, gdzie służby do nagrywania użyły także dronów. Z kolei w stanie Uttar Pradesh CCTV i technologia rozpoznawania twarzy pomogły służbom zidentyfikować i zatrzymać grupę kilkunastu osób spośród ponad tysiąca antyrządowych demonstrantów.

Z powodu inwigilacji protestujący wymieniają się na forach wskazówkami, w jaki sposób ukryć swoją tożsamość podczas manifestacji. Szalik, peruka albo mocniejszy makijaż mogą jednak nie wystarczyć, by uniknąć szpiegowania. Dziennik „Financial Times" pisze, że już dwa lata temu rząd Modiego dał służbom, począwszy od wywiadu, a kończąc na skarbówce, wolną rękę, jeśli chodzi o dostęp do wszystkich komputerów w Indiach. Co więcej, mimo że zakazuje jej tego prawo, policja miała się starać o dostęp do danych zgromadzonych w Aadhaarze.

W październiku zeszłego roku administratorzy szyfrowanego komunikatora WhatsApp poinformowali grupę hinduskich prawników i akademików, że ich telefony szpiegowano za pomocą izraelskiego programu Pegasus, który jest sprzedawany wyłącznie rządom. BJP odrzuca te zarzuty. Krytycy rządu coraz głośniej zarzucają Modiemu, że zwiększając kontrolę nad danymi obywateli, oddala się od modelu przyjętego przez zachodnie demokracje, za to pełnymi garściami czerpie z doświadczenia północnego sąsiada Indii.

Nie noś długiej brody

Kamery przemysłowe, oprogramowanie szpiegowskie i technologia rozpoznawania twarzy jest wykorzystywana niemal w każdym zakątku globu, jednak tylko Chińska Republika Ludowa (ChRL) wykorzystuje je na taką skalę. – Szacuje się, że w Państwie Środka zamontowanych jest nawet 500 mln kamer, z których teoretycznie każda może być połączona z systemem rozpoznawania twarzy – mówi Leonid Kowaczicz, niezależny ekspert zajmujący się rozwojem technologii w Chinach. Tylko w Chongqing, okrzykniętym najbardziej inwigilowanym miastem świata, znajdują się prawie 3 mln kamer. To 30 razy więcej niż w Waszyngtonie.

Pierwsze systemy CCTV pojawiły się w ChRL z końcem lat 90., ale prawdziwy rozwój tej technologii nastąpił wraz z dojściem do władzy Xi Jinpinga w 2013 r. M.in. na fali wydarzeń Arabskiej Wiosny chiński przywódca postanowił wykorzystać najnowszą technikę do totalnej kontroli całego społeczeństwa.

Eksperci zgodnie przyznają, że za poligon doświadczalny posłużył zamieszkiwany głównie przez muzułmańskich Ujgurów region Sinciangu. Pekin od lat represjonuje Ujgurów, oskarżając ich o separatystyczne dążenia i ekstremizm religijny. Po wprowadzeniu kamer i technologii rozpoznawania twarzy komunistyczne władze aresztowały i zamknęły w obozach oraz centrach reedukacji ponad milion muzułmanów. Ci, którzy pozostają na wolności, są na każdym kroku monitorowani. – Rząd daje obywatelom dowody tożsamości, które posiadają specjalny numer. Mieszkańcy muszą go podać, żeby zalogować się do internetu albo kupić bilet na autobus. Służby pobierają od nich zdjęcia, próbki DNA, skany oka, próbki krwi, a nawet nagrywają ich głos. Wszystkie te dane znajdują się w policyjnych bazach. W całym regionie znajdują się także punkty kontrolne. Kiedy człowiek przez nie przechodzi służby pobierają adres MAC jego telefonu oraz zdjęcia twarzy – wylicza Maya Wang, ekspertka w dziedzinie inwigilacji z organizacji Human Rights Watch.

Podobne kontrole są przeprowadzane w bankach, parkach, szkołach, meczetach, a nawet na stacjach benzynowych. Każdy, kto używa komunikatora WhatsApp, ma za długą brodę, zużywa za dużo prądu albo wychodzi z domu tylnymi drzwiami, musi się liczyć z tym, że zauważy go jedna z tysięcy kamer, a system oznaczy go jako podejrzanego. Policja natychmiast uzyska informacje o miejscu jego zamieszkania, edukacji oraz rodzinie.

System masowej inwigilacji stosowany w Sinciangu jest systematycznie rozszerzany na cały kraj. Do regionu przyjeżdżają delegacje policji i członków partii z innych prowincji, by zobaczyć, jak działa. CCTV i technologia rozpoznawania twarzy są już używane w Guangdong i Zhejiang. Z kolei w mieście Wuhan służby wdrażają oprogramowanie, które umożliwi zbieranie informacji o wszystkich użytkownikach internetu w miejscach publicznych. W Szanghaju policjanci noszą specjalne hełmy wyposażone w kamery.

Od Harare po Moskwę

Monitoring pomaga funkcjonariuszom identyfikować ludzi także podczas protestów w Hongkongu. Prodemokratyczni demonstranci świadomi tego zagrożenia zaczęli nosić chusty, gogle i kaski. Pekin jest już jednak w stanie radzić sobie z takimi „niedogodnościami". – Pojawiają się nowe metody, np. identyfikacja na podstawie sposobu chodzenia danej osoby, jej wzrostu czy budowy ciała – wyjaśnia Kowaczicz. Jak donosi dziennik „Independent", chińscy policjanci używają dronów wyglądających jak gołębie, wyposażonych w kamery wysokiej rozdzielczości.

Pod rządami Xi Jinpinga Państwo Środka nie tylko rozwija krajowy program inwigilacji, ale także eksportuje go za granicę. Obecnie 18 państw, w tym Zimbabwe, Uzbekistan, Pakistan, Kenia, Ekwador i Wenezuela, używa chińskiej technologii rozpoznawania twarzy, CCTV i kontroli internetu. Część z nich skorzystała również z kursów, na których instruktorzy z Chin uczą miejscowe służby, jak szpiegować społeczeństwo.

Władze w Harare, od lat współpracujące blisko z ChRL, niedawno przygotowały ustawę, która pozwoli służbom inwigilować użytkowników mediów społecznościowych. Opozycja alarmuje, że prezydent Emmerson Mnangagwa świadom tego, że to na Twitterze i WhatsAppie zaczęły się protesty, które obaliły jego poprzednika dyktatora Roberta Mugabe, nie chce, by to samo stało się z nim. Od czasu, gdy objął władzę, policja aresztowała m.in. pastora, który na Facebooku nawoływał do wsparcia protestów robotników.

W ramach projektu Nowego Jedwabnego Szlaku Pekin pomaga Zimbabwe rozwijać system masowej inwigilacji podobny do tego z Sinciangu. Według dziennikarzy portalu Vice pierwsze kamery mają się pojawić na dworcach. Rząd zamierza także stworzyć ogólnokrajową bazę danych dla technologii rozpoznawania twarzy. Lokalni obrońcy praw człowieka się obawiają, że Mnangagwa wykorzysta chińską pomoc do uciszania opozycjonistów.

Przykład z ChRL bierze też Rosja, która rozwija swój własny program inwigilacji. Kreml zaczął inwestować w technologię rozpoznawania twarzy i połączony z nią system kamer w czasie piłkarskiego mundialu w 2018 r. Kilka miesięcy temu władze Moskwy zapowiedziały zainstalowanie w całym mieście 200 tys. kamer z oprogramowaniem rozpoznającym twarze. Obecnie jest ich już około 160 tys. Policja ma mieć dostęp do nagrań za pomocą specjalnej aplikacji na smartfony.

Z kolei Centralny Bank Rosji planuje wykorzystanie tej technologii, by Rosjanie mogli się logować na swoje konta albo składać wnioski o paszport. Szef rosyjskiego koncernu zbrojeniowego Rostech chce z kolei wyposażyć policjantów w okulary z technologią rozpoznawania twarzy. Od końca lat 90. służby posługują się również systemem SORM służącym do monitorowania połączeń telefonicznych oraz ruchu w sieci. Obecnie firmy telekomunikacyjne oraz dostawcy internetu są zobowiązani przez władze do instalowania tego oprogramowania. Dzięki temu policja oraz Federalna Służba Bezpieczeństwa mają dostęp do adresów mailowych, kont w mediach społecznościowych czy adresów IP liderów antyrządowych protestów. Oficjalnie monitoring ma pomagać w walce z przestępczością, ale krytycy Kremla są pewni, że jest on wykorzystywany do zwalczania przeciwników Putina.



Przyszłość w oku kamery

Na szeroko rozumianym Zachodzie awersja do technologii inwigilujących jest dużo większa niż w Rosji czy Chinach. W Europie i Stanach Zjednoczonych wciąż toczy się debata na temat pożytków i zagrożeń wynikających z wykorzystywania systemu rozpoznawania twarzy czy dostępu państwa do prywatnych danych obywateli. Zwolennicy takich rozwiązań podkreślają, że używane w odpowiedni sposób pomagają w walce z przestępczością na ulicach miast albo w tropieniu terrorystów. I rzeczywiście, w listopadzie zeszłego roku londyńska policja dokonała pierwszego aresztowania za pomocą tego systemu. Z kolei w Brazylii pomógł on zlokalizować w metrze poszukiwanego dilera narkotyków.

W Kolorado dzięki CCTV zatrzymano złodzieja kart kredytowych, a w Pensylwanii mężczyznę podejrzanego o gwałt.

Przeciwnicy zauważają natomiast, że rosnąca liczba kamer służących do inwigilacji stwarza poważne ryzyko nadużyć ze strony władz i prywatnych firm. – Bezpieczeństwo to podstawowa potrzeba człowieka. Rządy powinny robić wszystko, by je zapewnić, ale historia uczy nas, że używają go jako pretekstu, by zagrażać dobru ludzi – mówi Edin Omanovic, szef think tanku Privacy International. W 2013 r. były pracownik CIA i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) Edward Snowden ujawnił, że jego byli pracodawcy, gwałcąc prawo do prywatności, szpiegowali miliony Amerykanów. Dzięki tajnemu programowi PRISM NSA zyskała dostęp do wielkich ilości prywatnych danych zgromadzonych na serwerach największych firm internetowych. Z kolei w październiku 2019 r. sąd w Waszyngtonie uznał, że FBI nielegalnie wykorzystywało programy do inwigilacji w poszukiwaniu potencjalnych świadków albo informatorów. Agenci działali wbrew prawu, które pozwala na takie operacje wyłącznie, jeśli dana osoba jest podejrzana o popełnienie przestępstwa albo stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

By uniknąć podobnych nadużyć, niektóre państwa i miasta podejmują kroki mające na celu ochronę prawa do prywatności. W Unii Europejskiej trwa dyskusja na temat większej kontroli nad technologią rozpoznawania twarzy. Zgodnie z jedną z propozycji obywatele Wspólnoty powinni być informowani za każdym razem, gdy ta technologia zostanie wobec nich użyta. Inicjatywa ma być uzupełnieniem RODO.

W Londynie, gdzie obecnie zamontowanych jest ponad 450 tys. kamer, jeden z deweloperów w dzielnicy King's Cross korzystał z systemu rozpoznawania twarzy bez informowania o tym mieszkańców. Gdy te działania wyszły na jaw, program został usunięty. Pod koniec zeszłego roku podlegająca parlamentowi organizacja ICO, zajmująca się nadzorowaniem technologii do inwigilacji, zaapelowała do brytyjskich władz o przyjęcie odpowiedniego prawa regulującego kwestie CCTV i rozpoznawania twarzy. Do tego czasu zdaniem ekspertów policja powinna się wstrzymać z ich używaniem.

W maju ubiegłego roku San Francisco zostało pierwszym miastem w USA, które całkowicie zakazało używania technologii rozpoznawania twarzy. „Możemy mieć dobrą policję bez bycia państwem policyjnym", podkreślał miejski radny Aaron Peskin. Na podobny krok zdecydowały się już Oakland, Somerville i Berkeley.

Zdaniem ekspertów, by odpowiednio uregulować kwestię masowej inwigilacji, potrzebne są jednak bardziej zdecydowane i kompleksowe kroki. Szczególnie że od tego tematu nie da się uciec. „Wall Street Journal" szacuje, że do 2021 r. na świecie będzie już nawet miliard kamer śledzących każdy ruch człowieka. – W przyszłości bez odpowiednich działań inwigilacja tylko wzrośnie, ponieważ technologia stanie się bardziej zintegrowana z naszym życiem. Umożliwi to, np.  korporacjom chcącym zmaksymalizować zyski, wgląd w nasze upodobania – prognozuje Omanovic.

Co zatem robić? – Wprowadzaniu tych technologii musi towarzyszyć silny demokratyczny nadzór. Nowe prawa dotyczące technik inwigilacji powinny zostać przyjęte na drodze szerokich konsultacji społecznych. Dopóki jednak demokracje nie znajdą odpowiednich metod, to jednostka będzie narażona na ciągłą obserwację – tłumaczy dr Samir Saran, dyrektor jednego z najbardziej wpływowych azjatyckich think tanków Observer Research Foundation. Oby stało się to jak najszybciej. Zanim „Rok 1984" na dobre już przestanie być literacką fikcją.

Na każdej ulicy i w każdym mieszkaniu znajduje się ogromny „teleekran", który służy zarówno do przekazywania rządowych komunikatów, jak i do obserwowania i nagrywania obywateli. Nie wiadomo jednak, kiedy mikrofon oraz kamery są włączone i czy obserwują wszystkich ludzi, czy tylko wybrane jednostki. Władze wykorzystują masową inwigilację, by zachować porządek i zapewnić sobie posłuszeństwo całego społeczeństwa. Wiedzą, kto i dokąd poszedł, z kim i o czym rozmawiał. Jeśli służby przyłapią kogoś na działaniu wbrew linii Partii, w najlepszym razie zostanie zamknięty, w najgorszym – unicestwiony. Rządzący decydują, o czym można mówić i co wolno pisać.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy