Dziennikarze „Financial Times" piszą wprost, że brak odpowiednich regulacji prawnych jest jak „zaproszenie do nadużyć" ze strony np. firm reklamowych albo służb. Tych ostrzeżeń w 2017 r. postanowił wysłuchać indyjski Sąd Najwyższy. – Sędziowie potwierdzili, że obywatele mają konstytucyjne prawo do prywatności. Żeby je zagwarantować, rząd powinien opracować odpowiednią ustawę – przypomina w rozmowie z „Plusem Minusem" Apar Gupta, prawnik oraz dyrektor think tanku Internet Freedom Foundation.
Orzeczenie wywołało w Indiach debatę na temat ochrony danych. Początkowo za wzór tego, jak powinny wyglądać regulacje w tej sprawie, stawiano Unię Europejską i jej słynne RODO. W takim też duchu zaczęli pracę eksperci wyznaczeni do stworzenia nowego prawa. Wśród nich znajdował się B. N. Srikrishna, były sędzia Sądu Najwyższego. W rozmowie z „Financial Times" prawnik z goryczą przyznał, że ostateczna wersja ustawy, która w grudniu trafiła do parlamentu, całkowicie różni się od tego, nad czym pracował. „Rząd wszystko zmienił i teraz ma wolną rękę. Ustawa jest niekonstytucyjna i ma orwellowski charakter" – skarży się sędzia.
W projekcie zapisano, że każdy obywatel musi wyrazić zgodę na to, by ktoś miał dostęp do jego danych. Szczególnej ochronie mają podlegać informacje wrażliwe, takie jak stan zdrowia czy te dotyczące finansów. Prawnicy alarmują jednak, że ustawa nie zapewnia obywatelom pełnej ochrony, ponieważ usunięto z niej wszystkie bezpieczniki. – To prawo w żaden sposób nie chroni danych osobowych przed działaniami rządu i służb. Skupia się wyłącznie na informacjach pozyskiwanych za zgodą obywatela. Nie ma tu natomiast słowa o ochronie przed inwigilacją, która jest prowadzona bez wiedzy danej osoby – wylicza Gupta.
Indyjscy obrońcy praw człowieka wskazują, że rządząca Partia Ludowa (BJP), oskarżana o coraz większy autorytaryzm, dzięki lukom prawnym chce wykorzystywać inwigilację do zwalczania przeciwników politycznych. Jak donoszą dziennikarze telewizji Al-Dżazira i agencji Reutera, podczas grudniowych protestów przeciwko ustawie o obywatelstwie dyskryminującej muzułmanów policja w New Delhi używała systemu rozpoznawania twarzy, by wyłapywać demonstrantów. Wielu z nich zostało aresztowanych albo dotkliwie pobitych. Inni dostawali telefony od służb z groźbami, by trzymali się z dala od protestów. Do podobnych sytuacji dochodziło podczas demonstracji w miastach Pune czy Ćennaj, gdzie służby do nagrywania użyły także dronów. Z kolei w stanie Uttar Pradesh CCTV i technologia rozpoznawania twarzy pomogły służbom zidentyfikować i zatrzymać grupę kilkunastu osób spośród ponad tysiąca antyrządowych demonstrantów.
Z powodu inwigilacji protestujący wymieniają się na forach wskazówkami, w jaki sposób ukryć swoją tożsamość podczas manifestacji. Szalik, peruka albo mocniejszy makijaż mogą jednak nie wystarczyć, by uniknąć szpiegowania. Dziennik „Financial Times" pisze, że już dwa lata temu rząd Modiego dał służbom, począwszy od wywiadu, a kończąc na skarbówce, wolną rękę, jeśli chodzi o dostęp do wszystkich komputerów w Indiach. Co więcej, mimo że zakazuje jej tego prawo, policja miała się starać o dostęp do danych zgromadzonych w Aadhaarze.
W październiku zeszłego roku administratorzy szyfrowanego komunikatora WhatsApp poinformowali grupę hinduskich prawników i akademików, że ich telefony szpiegowano za pomocą izraelskiego programu Pegasus, który jest sprzedawany wyłącznie rządom. BJP odrzuca te zarzuty. Krytycy rządu coraz głośniej zarzucają Modiemu, że zwiększając kontrolę nad danymi obywateli, oddala się od modelu przyjętego przez zachodnie demokracje, za to pełnymi garściami czerpie z doświadczenia północnego sąsiada Indii.