Edward Redliński pisał "Konopielkę" w latach, gdy o "małych ojczyznach" nikt w Polsce nie tylko nie mówił, ale i nie myślał nawet. Tymczasem chłopscy bohaterowie powieści agitującemu ich – "Ojczyzna wzywa!" – towarzyszowi z powiatu odpowiadają: "A co nam do tego!".
"Jakże to! roskłada ręce urzędnik: A wy kto, nie polak?
Nie.
A kto, niemiec?
Nie.
To może francus?
Nie.
Rusin?
Nie, nie rusin.
Nu to kto? pyta się urzędnik. A Domin na to:
Ja tutejszy.
Jaki tutejszy?
A tutejszy, mówio Domin. Z bagna".
Ci "tutejsi" chcą żyć jak za króla Ćwieczka i to jest ich, jakkolwiek by patrzeć, święte prawo. Jak i do tego, by żąć zboże sierpem – nie kosą. A może i do tego, by uprawiać miłość "po bożemu", a nie na odwrót.
I oto Kaziuk, "swój" Kaziuk z Taplarów, sięga we żniwa po kosę. Czy dalej będzie tak, jak przewidują jego przerażeni sąsiedzi, że: "W piątki bedzie mięso jad! Przed krzyżem czapki nie zdejmie! Obrazy pozdejmuje! Żonke porzuci! Bez ślubu żyć bedzie! Boga wyprze się!".
No tak, tak właśnie się stanie.
– nikt nie czuł tak polskiej prowincji jak ten zmarły w 2002 roku – lubelski prozaik. Po prawdzie, lubelski, ale na Podolu urodzony. Pisarz niepokorny, samouk, przez całą "liberalną" dekadę Gierka skazany w kraju na milczenie, a w związku z tym wydający książki u Jerzego Giedroycia. W tym najlepszą z nich – "Maść na szczury", zbiór sześciu opowiadań, z których dwa, "Pan Wacław" i "Kurs na lewo", zostały sfilmowane, ale największą sławę zyskał "Pochówek", dwieście razy wystawiana przez Teatr w Bydgoszczy opowieść o konsekwencjach tego, że o rodzinie z polskiej wsi przypomniała sobie ciotka z Ameryki. Najpierw napisała list, a potem wysłała paczkę. Jak miało się okazać, nie osobiście. W paczce była puszka, a w niej jakiś proszek. Przypominał kawę, więc zalano go wrzątkiem. I tak amerykańska ciotka znalazła wieczny spoczynek w polskich żołądkach.
Madej świetnie czuł się w grotesce, ale była to groteska bardzo ponura, jak ponure było przedstawiane przez niego życie ze wszystkimi PRL-owskimi absurdami. Doprowadzającymi do tego, że stary człowiek, który całe życie oszczędzał i chce przekazać swój majątek na jakiś szlachetny cel, budowę szkoły czy ośrodka zdrowia, byle tylko zostało to uhonorowane stosowną tablicą, jest przez urzędników traktowany jak złodziej. I zrobią oni wszystko, by tych pieniędzy nie wziąć, a potencjalnego darczyńcę ukazać w jak najgorszym świetle. Po co to robią? Bo jesteśmy "my" i są "oni". A szacunek należy się tylko temu, kogo trzeba się bać. Jak w tej anegdocie przypomnianej przez Bogdana Madeja w tytułowym opowiadaniu tomu: "Zajączek wybrał się do kawiarni na dansing. Zamówił ciasteczko, herbatkę i poszedł tańczyć. Tańczy sobie z przytulaniem, orkiestra pięknie gra, wieczór zapowiada się bardzo dobrze. Ale kiedy po paru kawałkach zajączek wraca do stolika, patrzy, ciasteczko znikło. Spogląda zaskoczony po sali, wstaje i pyta surowo: kto zjadł moje ciasteczko? Na sali cisza. Kto zjadł ciasteczko? – pyta znów zajączek. Goście spoglądają po sobie, sytuacja jest niezręczna, wszyscy się kręcą w krzesłach, ale się nikt nie przyznaje. Zajączek podciąga rękawy i pyta groźnie: kto zjadł moje ciasteczko? Po dłuższej chwili podnosi się niedźwiedź: ja żem zjadł. Zajączek uśmiecha się łagodnie: to dlaczego, niedźwiedziu, nie popiłeś herbatką?".
– to ciekawe, że chyba najsłabsze literacko utwory zmarłego śmiercią samobójczą w 1979 roku poety stały się jeszcze za jego życia kultowe. Co o tym zadecydowało? Oczywiście, że gitara, która nie z jednego Stachury uczyniła twórcę kultowego właśnie. Ale nie tylko ona.
Nastolatki piosenek Steda nie pamiętają, kto jednak ćwierć wieku temu był jako tako świadomy, nie mógł nie zetknąć się z nimi. Jak nie w oryginale, to w niezliczonych wykonaniach stachurowych apologetów. Śmierć poety zwielokrotniła jego legendę, która w połowie lat 80. ocierała się wręcz o bałwochwalstwo. Do Kotli, wioski opisanej przez niego w "Siekierezadzie", ciągnęły pielgrzymki. Tzw. dżinsowe wydanie jego utworów stało się jednym z największych bestsellerów Czytelnika w całej historii oficyny z ulicy Wiejskiej. Ze wspomnień o poecie dałoby się też zebrać wielotomową edycję, w przeważającej części hagiograficzną.
Dorobiono Edwardowi Stachurze – słusznie konstatował Krzysztof Rutkowski – "gębę neomodernisty w stylu św. Franciszka z Asyżu". Inna sprawa, że cały image – jak byśmy dziś powiedzieli – Steda utrzymany był w konwencji epoki, a jego twórczość okazało się zadziwiająco skuteczną odtrutką na PRL-owskie miazmaty.
Młodym ludziom imponowała niefrasobliwość ich idola, jego minimalizm życiowy, a przy tym fascynował swoistą światowością (Stachura sporo podróżował, m.in. po Meksyku), przemierzaniem przestrzeni w wystrzępionej kurtce, z chlebakiem i gitarą. Wystarczyło więc wziąć książeczkę "Autostopu" i szukać życiowych prawd w przydrożnych rowach. Byle był "w chlebaku chleb,/ do chleba ser,/ do picia deszcz". No, zamiast tego ostatniego trafiło się zawsze jakieś tanie wino.
– w swoim pierwszym wydaniu (Polonia Book Fund) z charakterystyczną, utrzymaną w ostrej zieleni, okładką był najbardziej kultową książką, z jaką się zetknąłem. I chyba tylko w tym przypadku, może jeszcze "Pięknych dwudziestoletnich", do dziś jestem pewien, że przymiotnik "kultowe" jak żaden inny trafnie oddaje specyfikę tego dzieła.
Wbrew znawcom, którzy gotowi są położyć głowy za to, że "ich" Tyrmand nie mógł dopisać post factum do tej książki ani słowa, nie wierzę w takie ustalenia.
Tadeusz Konwicki miał stuprocentową rację, gdy namawiał współczesne pokolenie: "Czytajcie "Dziennik 1954" nie jak Kodeks Hammurabiego, ale jak książkę do czytania".
Bo też jest taką książką, i to doskonałą. Poprzez swoje osadzenie w klimacie epoki, jasne sądy o wielkich i małych postaciach tego świata, a także – co nie bez znaczenia – śmiałość obyczajową (któryś z niezliczonych czytelników mojego egzemplarza "Dziennika 1954" opatrzył nawet wykrzyknikiem opis randki autora z panią Nuną). I przez swoje, zawsze nieco paradoksalne, proste prawdy. Jak ta: "Czasem wydaje się, że gdyby Czesi, Anglicy, Francuzi zabrali się za komunizm bez kontroli, może by zmajstrowali coś do wytrzymania. W rękach Rosjan stał się tym, czym jest. Ale to złudzenie. Każdy z nas w totalizmie ma halucynacje. Popularny wariant: brzydszy komunizm i ładniejszy komunizm. Jakby komunizm mógł się wyzwolić z potęgi własnej jednoznaczności, czyli nie być tym, czym jest".
– drugiego na tę miarę skrojonego studium szaleństwa próżno by szukać w całej literaturze polskiej, a myślę, że nie tylko w niej. W każdym razie odkąd przeczytałem "Obłęd", "Lot nad Kukułczym Gniazdem" Kena Keseya wydaje mi się opowiastką wziętą z cyklu "To ja: wasz wesoły sanitariusz".
"Obłęd" to powieść wielka – prawdziwa summa ludzkiego losu w XX wieku, a przy tym powieść szalona, napisana przez człowieka, który u schyłku życia (zmarł śmiercią samobójczą w 1982 r.) ciężko zachorował psychicznie. W jakim stopniu jego 1000-stronicowa książka jest odbiciem stanów, które przeżywał osobiście? To pytanie retoryczne; "Obłęd" jest autobiografią i nią nie jest, mamy tu mnóstwo alegorii, a w istocie jest to jedna wszechogarniająca parabola. Nie tylko ludzkiego, także wyraźnie polskiego losu.
Drugi z trzech tomów powieści zatytułowany "Przywiązany do masztu", dziejący się w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach, ze swoimi piekielnymi wizjami dręczącymi chory mózg bohatera jest klinicznym, nomen omen, dowodem na celność psychiatrycznych teorii prof. Antoniego Kępińskiego. To wielka literatura, jeśli porównywalna do czegokolwiek, to jedynie do swojego wzoru – "Odysei" Homera. Jak kto chce, może snuć analogie z "Ulissesem" Joyce'a. I z niczym więcej.
To, co dzieje się w głowie chorego, atakowanego alarmistycznymi zapowiedziami ataku nuklearnego, tworzy rzeczywistość równoległą. Mamy więc w "Obłędzie" dwie perspektywy i fundamentalne pytanie, na które odpowiedź musimy znaleźć sami: który świat naprawdę jest pogrążony w szaleństwie? Ten za oknem tworkowskiego szpitala czy ten w środku?
– tak, wiem oczywiście, że inne książki tego autora są może i wyżej cenione i to począwszy od debiutanckich "Wyznań twórcy pokątnej literatury erotycznej", ale tylko ta ma tak cudowny, jedyny w swoim rodzaju, początek: "Gdy ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości".
Ile warte jest pierwsze zdanie, wie każdy piszący, o ile tchórzliwie nie zasłania się wyświechtaną anegdotą – Bóg raczy wiedzieć, dlaczego przypisywaną byłemu I sekretarzowi Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach – o tym, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Mężczyznę może i tak, ale pisarza na pewno nie.
Chce się westchnąć: gdyby tak Jerzy Pilch przestał się wygłupiać i co jakiś czas – zawsze będąc w złym humorze – udawać moralistę, inteligenckie sumienie narodu, a bywa, że i pospolitego wykształciucha, a miast tego pisał takie książki jak "Tysiąc spokojnych miast", to... No tak, to co? Stałby się pisarzem kultowym? Przecież jest.
Ale dokonało się to nie dzięki choćby najbardziej jadowitym felietonom, a takim powieściowym dialogom, jak ten, między komendantem Jeremiaszem a panem Trąbą:
"– Jeśli, towarzysze, faktycznie żywicie skrytobójcze zamiary względem głowy państwa, to proszę mi, w pewnym sensie, wybaczyć, że podałem w wątpliwość ich, wasze, że tak powiem, w tym względzie kwalifikacje, ale...
– Gomułka nie jest żadną głową państwa. Gomułka jest jedynie szefem partii. Głową państwa jest Zawadzki".
Cudo. A młodzi niech sięgną do podręczników historii, by coś z tego pojąć.