Dziesięć kultowych książek polskich

Kultowe może być wszystko, zatem i każda książka, o ile za taką zostanie uznana - swoją listę przedstawia Krzysztof Masłoń.

Aktualizacja: 05.01.2008 12:03 Publikacja: 04.01.2008 19:38

Dziesięć kultowych książek polskich

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta Janusz Kapusta

Kultowe może być wszystko, zatem i każda książka, o ile za taką zostanie uznana. Tak też się dzieje: kultowymi stają się książki naszego dzieciństwa, a zwłaszcza wieku nastoletniego ("życie po życiu" powieści Niziurskiego, Nienackiego, Bahdaja), kultowe są wiersze poetek piszących o miłości – Haliny Poświatowskiej i Małgorzaty Hillar, kultowy jest nawet "Kapitan Żbik". A 30-40 lat temu kultową była książka obłożona w papier gazetowy, bo najprawdopodobniej skrywał on tytuł wydany w Paryżu. Na pewno kultowe były wydawnictwa drugoobiegowe. Tyle że w okresie prosperity podziemnych oficyn określenia "kultowe" nie używano, a już z pewnością nie nadużywano.

Kultowość jest kategorią przynależną do ściśle określonego czasu. Dlatego lista wybranych przeze mnie książek różni się zapewne od podobnych zestawień, które mogliby sporządzić zarówno starsi ode mnie, jak i młodsi czytelnicy "Rz". Ograniczyłem się do książek wydanych po wojnie, nie sięgając już do II RP. "Swoje" tytuły – wszystkie wyjątkowe, jedyne, niepowtarzalne – uszeregowałem według dat ich pierwszej edycji.

– najlepsza książka o okupacji hitlerowskiej w Polsce. Spłaszczona i wykorzystana do poprawnościowych politycznie celów przez Andrzeja Wajdę w telewizyjnym filmie, jaki zrealizował w 2000 roku.

Ta historia policjanta, na którego organizacja podziemna wydała wyrok (i wykonała go), opowiedziana jest z punktu widzenia tytułowego bohatera. Właśnie jego, człowieka idealnie przeciętnego, everymana, którego ani urodzenie, ani wychowanie nie predestynowało do tego, by został zbrodniarzem. A przecież stał się nim, właściwie tylko dlatego, że chciał być policjantem wzorowym i jak najlepiej wypełniać nałożone na niego obowiązki. Jakby nie zauważył, że zwierzchnicy mówią innym językiem i wysługują się nim, zadowoleni, że sami nie muszą brudzić rąk.

Franciszek Kłos pozostaje głuchy na klątwy matki, jedynej osoby, której się boi. Wszystkich innych terroryzuje, a strzela wyśmienicie... Traci rodzinę, na której mu jednak nie bardzo zależy, osobiście uśmiercił wszak inną familię, tak się złożyło, że żydowską. Tak się złożyło, bo Kłosowi jest wszystko jedno, do kogo strzela: do tych, na których doniesiono, czy do donosicieli. Po podpisaniu volkslisty postępuje u niego proces degradacji. Ratuje się wódką, ale im więcej pije, tym gorliwiej służy Niemcom. Deliryczne majaki doprowadzają go do stanu, w którym nadzieję dla siebie zaczyna postrzegać w zabiciu dosłownie – wszystkich.

"Wyrok na Franciszka Kłosa" odczytywany był rozmaicie, także jako studium alkoholizmu. Marek Nowakowski w "Karnawale i poście" zwraca znów uwagę, że Rembek stworzył w tej powieści pierwszego antybohatera w polskiej literaturze powojennej. "Nic więc dziwnego – pisał – że orędownikom bogoojczyźnianych cnót, jak również rzecznikom nowego totalitarnego ładu i porządku książka ta wydała się herezją niemożliwa do strawienia".

Dla mnie "Wyrok..." był i jest dowodem na to, że kwestia stosunku Polaków do Żydów w czasie okupacji wcale nie była do 1989 roku tematem tabu. Na pewno był to temat maksymalnie drażliwy, ale w końcu podejmowali go i Henryk Grynberg w "Żydowskiej wojnie" (1965), i Bogdan Wojdowski w "Chlebie rzuconym umarłym" (1971), a jakby z drugiej strony muru oddzielającego getto od tzw. dzielnicy aryjskiej – właśnie Stanisław Rembek w "Wyroku na Franciszka Kłosa".

– najlepsza książka autora "Pierwszego kroku w chmurach", najbardziej błyskotliwa i równie mitomańska. Po latach stała się nie tylko pomocą naukową (!) dla badaczy twórczości Hłaski, ale również źródłowym materiałem historycznym dla dziejopisów PRL. I to dopiero ujawnia całą siłę Hłaskowskiej kreacji, bo jeśli mija się ona z rzeczywistością, tym gorzej dla tej ostatniej!

"Piękni dwudziestoletni" to najpełniejsza eksplikacja mitów: i tych przez pisarza stworzonych, i tych, które go otaczały. A przy tym książka, która we wszystkich tzw. szkołach pisania powinna być lekturą obowiązkową. To czysta rozkosz obserwować, jak pod piórem Hłaski ożywały stare dowcipy, dostosowywane do nowych sytuacji, mające zupełnie innych bohaterów. Naprawdę Marek Hłasko nic nowego nie powiedział ani o Polsce, ani o Zachodzie. Bo też co miał do powiedzenia?

"Kiedy po wyborze wolności pytano mnie – pisał w "Pięknych dwudziestoletnich" – czy wiem, gdzie są wojskowe lotniska w Polsce, powiedziałem, że o niektórych wiem. Mój rozmówca ożywił się.

– Więc gdzie?

– W Warszawie na Boernerowie – powiedziałem.

– I gdzie jeszcze?

– Koło Legnicy.

– Wie pan o jeszcze innych?

– Zdaje się, że jedno jest w okolicach Gdyni – powiedziałem. – Pomiędzy Gdynią a Gdańskiem. Nie jestem pewien. Ale gdzieś tam powinno być.

– Pan widział te lotniska? – zapytał mój rozmówca.

– Nie – powiedziałem. – Nie widziałem ich nigdy.

– To skąd pan o nich wie?

– Z Radia Wolna Europa – powiedziałem. I tak skończyła się moja kariera szpiega".

Nie ma polskiego pisarza, który tak często jak Hłasko nie podkreślałby, że literatura to prawdziwe zmyślenie. I nikt nie napisał równie interesujących, co tam, arcyciekawych wspomnień będących literaturą najczystszą.

– ani nie osiągnęła ta powieść popularności "Kalendarza i klepsydry", ani nie miała tak dobrych recenzji jak "Sennik współczesny" (bo i nie mogła, gdyż władza nie pozwalała pisać o "Wniebowstąpieniu" pozytywnie), ani też nie otaczała jej "szeptana" reklama towarzysząca drugoobiegowemu "Kompleksowi polskiemu" czy "Małej apokalipsie". I dlatego była kultowa aż do 2002 roku, gdy Maciej Englert przeniósł ją na scenę Teatru Współczesnego. Z niejakim nawet powodzeniem, choć dosłowność wydaje się wrogiem numer jeden "Wniebowstąpienia". Swoją drogą, podobno wiadome służby odczytały książkę jako wariację na temat sławnego napadu na bank na Jasnej w Warszawie i z tego powodu wzywały nawet autora, przesłuchując go jako potencjalnie podejrzanego o udział w "skoku stulecia". Darujmy sobie jednak te pisarskie kocopoły, pamiętając, że to w końcu Konwicki od napisania "Kalendarza i klepsydry" uważany jest za mistrza łżedzienników (pamiętników, wspomnień etc.).

"Wniebowstąpienie" to najzwyczajniej w świecie "Wesele" doby PRL. Wstrząsająca jest Noc Narodowa bohaterów krążących po warszawskim labiryncie, gdzie coraz spotykają "strudzonych żniwiarzy" przybyłych właśnie do stolicy na dożynki. Atmosfera "Wniebowstąpienia" jest nieprawdopodobnie naładowana: grozi wybuch wojny ("w sklepach towaru zabrakło już po obiedzie"), a wywieszone slogany aż zgrzytają w zetknięciu z materią tego miasta zdominowanego przez Pałac Kultury (odtąd w twórczości Konwickiego będzie już stale obecny).

To we "Wniebowstąpieniu" Tadeusz Konwicki zaczął mówić pełnym głosem. To tu stwierdził, że przerwanej tradycji nie da się zrekonstruować ani na odgórne polecenie władz, ani skazanym na porażkę wysiłkiem jednostek: niepewnych, zagubionych, często – jak główny bohater "Wniebowstąpienia" – umarłych za życia.

Przedziwna to powieść, językowo bodaj najlepsza z całego dorobku Konwickiego, dużymi fragmentami poetycka, co tym mocniej kontrastuje ze wstrząsającymi, ale i bardzo brutalnymi dialogami. Brutalność ta jest zresztą względna. Otóż autor "Wniebowstąpienia" tą książką wpłynął na język warszawskiej ulicy, która nagle przyswoiła sobie powtarzany przez pisarza kilkakrotnie zwrot "obcyndalać". Szkoda, że powieść nie mogła zrobić takiej czytelniczej kariery, na jaką miała wszelkie szanse. A tak, cóż, lud szybko wrócił do znanej sobie aż za dobrze formuły: "Co się będziemy opierdalać!".

– książka, która zrobiła karierę nie tylko w Polsce, ale też temat miała wyjątkowy: tragedię, jaka wydarzyła się w sierpniu 1969 roku w Los Angeles, gdzie do willi Romana Polańskiego wtargnęli członkowie "rodziny" Charlesa Mansona i zamordowali pięć osób, w tym żonę reżysera, aktorkę Sharon Tate, i jego przyjaciela, jeszcze z czasów studiów w Łodzi, Wojciecha Frykowskiego. Polański kręcił wówczas "Rosemary's Baby", nie brakowało więc w tej makabrycznej sprawie wątków satanistycznych, jako że bohaterem filmu było dziecko szatana zrodzone z kobiety...

Krzysztof Kąkolewski, czołowy polski reporter tamtych lat, napisał jednak książkę nie wyłącznie o tragedii w willi Bel Air, a nawet nie przede wszystkim. To, co najciekawsze, dotyczyło dziejów rodu Frykowskich, a także tego, co działo się wcześniej, zanim Roman Polański wystartował do swojej światowej kariery, a Wojciech Frykowski postanowił grzać się w cieniu jego sławy. Podobnie jak Krzysztof Komeda, jak Marek Hłasko... I tak powstała opowieść o tym, jak umierali ci, którzy mieli być nieśmiertelni.

Wciąż ogromne wrażenie robi fragment książki mówiący o tym, jak Wojciech Frykowski (ojciec) "dokonał osobliwego zaszczepienia (...) stylu życia, który stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał nawet o Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać". Doszło do tego kilka lat później w Paryżu. Ale najpierw spotkał jego narzeczoną. Wziął od niej kożuch, który dostała od Marka Hłaski, i "chodził w nim, jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim mistrzem życia. Przebrany za człowieka, którego podziwiał, jakby wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę. Cichy ślub odbył się w Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda". Panna młoda wystąpiła w ciemnej sukni, pan młody w smokingu, za to z nogą w gipsie, a świadkowie w swetrach. Wszyscy "na lekkim gazie".

Dziś jest to wszystko oczywiste, w 1972 roku było szokujące. Legenda dopiero się tworzyła.

– niewiele ponad 150 stron genialnej prozy napisanej językiem pogranicza polskobiałoruskiego, niebędącej przy tym żadną stylizacją. Nie widać w "Konopielce" najmniejszego pisarskiego szwu; jak pisarz na przydechu zaczyna tę balladę o nauczycielcekonopielce, tak nie zaczerpując powietrza, doprowadza ją do końca.

Rzecz jest powszechnie znana, wznawiana bowiem wielokrotnie, a jej popularność ugruntował udany film Witolda Leszczyńskiego z 1982 roku. Film, który utrzymał poetycką konwencję "Konopielki", bo to przecież nie tylko satyryczna historia o zacofanej wsi Taplary, której mieszkańcy na dobre utknęli w swoich błotach i żyją, jak żyli ich dziadowie i pradziadowie: bez kontaktu ze światem zewnętrznym, bez elektryczności, pogrążeni w ciemnościach (dosłownie) i jeszcze większej ciemnocie.

Ale nowoczesność, która w końcu dotrzeć musiała i do Taplarów ukazuje swoje tylko na pozór sympatyczne oblicze. Może nie aż tak wredne, jak w równolegle z "Konopielką" wydanym "Awansie" tego samego autora, bardziej dosłownym i dosadnym, jednak i tu szyderstwo z "nowego, wspaniałego świata", jaki chcą zafundować chłopom nowi włodarze kraju, jest widoczne.

Edward Redliński pisał "Konopielkę" w latach, gdy o "małych ojczyznach" nikt w Polsce nie tylko nie mówił, ale i nie myślał nawet. Tymczasem chłopscy bohaterowie powieści agitującemu ich – "Ojczyzna wzywa!" – towarzyszowi z powiatu odpowiadają: "A co nam do tego!".

"Jakże to! roskłada ręce urzędnik: A wy kto, nie polak?

Nie.

A kto, niemiec?

Nie.

To może francus?

Nie.

Rusin?

Nie, nie rusin.

Nu to kto? pyta się urzędnik. A Domin na to:

Ja tutejszy.

Jaki tutejszy?

A tutejszy, mówio Domin. Z bagna".

Ci "tutejsi" chcą żyć jak za króla Ćwieczka i to jest ich, jakkolwiek by patrzeć, święte prawo. Jak i do tego, by żąć zboże sierpem – nie kosą. A może i do tego, by uprawiać miłość "po bożemu", a nie na odwrót.

I oto Kaziuk, "swój" Kaziuk z Taplarów, sięga we żniwa po kosę. Czy dalej będzie tak, jak przewidują jego przerażeni sąsiedzi, że: "W piątki bedzie mięso jad! Przed krzyżem czapki nie zdejmie! Obrazy pozdejmuje! Żonke porzuci! Bez ślubu żyć bedzie! Boga wyprze się!".

No tak, tak właśnie się stanie.

– nikt nie czuł tak polskiej prowincji jak ten zmarły w 2002 roku – lubelski prozaik. Po prawdzie, lubelski, ale na Podolu urodzony. Pisarz niepokorny, samouk, przez całą "liberalną" dekadę Gierka skazany w kraju na milczenie, a w związku z tym wydający książki u Jerzego Giedroycia. W tym najlepszą z nich – "Maść na szczury", zbiór sześciu opowiadań, z których dwa, "Pan Wacław" i "Kurs na lewo", zostały sfilmowane, ale największą sławę zyskał "Pochówek", dwieście razy wystawiana przez Teatr w Bydgoszczy opowieść o konsekwencjach tego, że o rodzinie z polskiej wsi przypomniała sobie ciotka z Ameryki. Najpierw napisała list, a potem wysłała paczkę. Jak miało się okazać, nie osobiście. W paczce była puszka, a w niej jakiś proszek. Przypominał kawę, więc zalano go wrzątkiem. I tak amerykańska ciotka znalazła wieczny spoczynek w polskich żołądkach.

Madej świetnie czuł się w grotesce, ale była to groteska bardzo ponura, jak ponure było przedstawiane przez niego życie ze wszystkimi PRL-owskimi absurdami. Doprowadzającymi do tego, że stary człowiek, który całe życie oszczędzał i chce przekazać swój majątek na jakiś szlachetny cel, budowę szkoły czy ośrodka zdrowia, byle tylko zostało to uhonorowane stosowną tablicą, jest przez urzędników traktowany jak złodziej. I zrobią oni wszystko, by tych pieniędzy nie wziąć, a potencjalnego darczyńcę ukazać w jak najgorszym świetle. Po co to robią? Bo jesteśmy "my" i są "oni". A szacunek należy się tylko temu, kogo trzeba się bać. Jak w tej anegdocie przypomnianej przez Bogdana Madeja w tytułowym opowiadaniu tomu: "Zajączek wybrał się do kawiarni na dansing. Zamówił ciasteczko, herbatkę i poszedł tańczyć. Tańczy sobie z przytulaniem, orkiestra pięknie gra, wieczór zapowiada się bardzo dobrze. Ale kiedy po paru kawałkach zajączek wraca do stolika, patrzy, ciasteczko znikło. Spogląda zaskoczony po sali, wstaje i pyta surowo: kto zjadł moje ciasteczko? Na sali cisza. Kto zjadł ciasteczko? – pyta znów zajączek. Goście spoglądają po sobie, sytuacja jest niezręczna, wszyscy się kręcą w krzesłach, ale się nikt nie przyznaje. Zajączek podciąga rękawy i pyta groźnie: kto zjadł moje ciasteczko? Po dłuższej chwili podnosi się niedźwiedź: ja żem zjadł. Zajączek uśmiecha się łagodnie: to dlaczego, niedźwiedziu, nie popiłeś herbatką?".

– to ciekawe, że chyba najsłabsze literacko utwory zmarłego śmiercią samobójczą w 1979 roku poety stały się jeszcze za jego życia kultowe. Co o tym zadecydowało? Oczywiście, że gitara, która nie z jednego Stachury uczyniła twórcę kultowego właśnie. Ale nie tylko ona.

Nastolatki piosenek Steda nie pamiętają, kto jednak ćwierć wieku temu był jako tako świadomy, nie mógł nie zetknąć się z nimi. Jak nie w oryginale, to w niezliczonych wykonaniach stachurowych apologetów. Śmierć poety zwielokrotniła jego legendę, która w połowie lat 80. ocierała się wręcz o bałwochwalstwo. Do Kotli, wioski opisanej przez niego w "Siekierezadzie", ciągnęły pielgrzymki. Tzw. dżinsowe wydanie jego utworów stało się jednym z największych bestsellerów Czytelnika w całej historii oficyny z ulicy Wiejskiej. Ze wspomnień o poecie dałoby się też zebrać wielotomową edycję, w przeważającej części hagiograficzną.

Dorobiono Edwardowi Stachurze – słusznie konstatował Krzysztof Rutkowski – "gębę neomodernisty w stylu św. Franciszka z Asyżu". Inna sprawa, że cały image – jak byśmy dziś powiedzieli – Steda utrzymany był w konwencji epoki, a jego twórczość okazało się zadziwiająco skuteczną odtrutką na PRL-owskie miazmaty.

Młodym ludziom imponowała niefrasobliwość ich idola, jego minimalizm życiowy, a przy tym fascynował swoistą światowością (Stachura sporo podróżował, m.in. po Meksyku), przemierzaniem przestrzeni w wystrzępionej kurtce, z chlebakiem i gitarą. Wystarczyło więc wziąć książeczkę "Autostopu" i szukać życiowych prawd w przydrożnych rowach. Byle był "w chlebaku chleb,/ do chleba ser,/ do picia deszcz". No, zamiast tego ostatniego trafiło się zawsze jakieś tanie wino.

– w swoim pierwszym wydaniu (Polonia Book Fund) z charakterystyczną, utrzymaną w ostrej zieleni, okładką był najbardziej kultową książką, z jaką się zetknąłem. I chyba tylko w tym przypadku, może jeszcze "Pięknych dwudziestoletnich", do dziś jestem pewien, że przymiotnik "kultowe" jak żaden inny trafnie oddaje specyfikę tego dzieła.

Wbrew znawcom, którzy gotowi są położyć głowy za to, że "ich" Tyrmand nie mógł dopisać post factum do tej książki ani słowa, nie wierzę w takie ustalenia.

Tadeusz Konwicki miał stuprocentową rację, gdy namawiał współczesne pokolenie: "Czytajcie "Dziennik 1954" nie jak Kodeks Hammurabiego, ale jak książkę do czytania".

Bo też jest taką książką, i to doskonałą. Poprzez swoje osadzenie w klimacie epoki, jasne sądy o wielkich i małych postaciach tego świata, a także – co nie bez znaczenia – śmiałość obyczajową (któryś z niezliczonych czytelników mojego egzemplarza "Dziennika 1954" opatrzył nawet wykrzyknikiem opis randki autora z panią Nuną). I przez swoje, zawsze nieco paradoksalne, proste prawdy. Jak ta: "Czasem wydaje się, że gdyby Czesi, Anglicy, Francuzi zabrali się za komunizm bez kontroli, może by zmajstrowali coś do wytrzymania. W rękach Rosjan stał się tym, czym jest. Ale to złudzenie. Każdy z nas w totalizmie ma halucynacje. Popularny wariant: brzydszy komunizm i ładniejszy komunizm. Jakby komunizm mógł się wyzwolić z potęgi własnej jednoznaczności, czyli nie być tym, czym jest".

– drugiego na tę miarę skrojonego studium szaleństwa próżno by szukać w całej literaturze polskiej, a myślę, że nie tylko w niej. W każdym razie odkąd przeczytałem "Obłęd", "Lot nad Kukułczym Gniazdem" Kena Keseya wydaje mi się opowiastką wziętą z cyklu "To ja: wasz wesoły sanitariusz".

"Obłęd" to powieść wielka – prawdziwa summa ludzkiego losu w XX wieku, a przy tym powieść szalona, napisana przez człowieka, który u schyłku życia (zmarł śmiercią samobójczą w 1982 r.) ciężko zachorował psychicznie. W jakim stopniu jego 1000-stronicowa książka jest odbiciem stanów, które przeżywał osobiście? To pytanie retoryczne; "Obłęd" jest autobiografią i nią nie jest, mamy tu mnóstwo alegorii, a w istocie jest to jedna wszechogarniająca parabola. Nie tylko ludzkiego, także wyraźnie polskiego losu.

Drugi z trzech tomów powieści zatytułowany "Przywiązany do masztu", dziejący się w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach, ze swoimi piekielnymi wizjami dręczącymi chory mózg bohatera jest klinicznym, nomen omen, dowodem na celność psychiatrycznych teorii prof. Antoniego Kępińskiego. To wielka literatura, jeśli porównywalna do czegokolwiek, to jedynie do swojego wzoru – "Odysei" Homera. Jak kto chce, może snuć analogie z "Ulissesem" Joyce'a. I z niczym więcej.

To, co dzieje się w głowie chorego, atakowanego alarmistycznymi zapowiedziami ataku nuklearnego, tworzy rzeczywistość równoległą. Mamy więc w "Obłędzie" dwie perspektywy i fundamentalne pytanie, na które odpowiedź musimy znaleźć sami: który świat naprawdę jest pogrążony w szaleństwie? Ten za oknem tworkowskiego szpitala czy ten w środku?

– tak, wiem oczywiście, że inne książki tego autora są może i wyżej cenione i to począwszy od debiutanckich "Wyznań twórcy pokątnej literatury erotycznej", ale tylko ta ma tak cudowny, jedyny w swoim rodzaju, początek: "Gdy ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości".

Ile warte jest pierwsze zdanie, wie każdy piszący, o ile tchórzliwie nie zasłania się wyświechtaną anegdotą – Bóg raczy wiedzieć, dlaczego przypisywaną byłemu I sekretarzowi Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach – o tym, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Mężczyznę może i tak, ale pisarza na pewno nie.

Chce się westchnąć: gdyby tak Jerzy Pilch przestał się wygłupiać i co jakiś czas – zawsze będąc w złym humorze – udawać moralistę, inteligenckie sumienie narodu, a bywa, że i pospolitego wykształciucha, a miast tego pisał takie książki jak "Tysiąc spokojnych miast", to... No tak, to co? Stałby się pisarzem kultowym? Przecież jest.

Ale dokonało się to nie dzięki choćby najbardziej jadowitym felietonom, a takim powieściowym dialogom, jak ten, między komendantem Jeremiaszem a panem Trąbą:

"– Jeśli, towarzysze, faktycznie żywicie skrytobójcze zamiary względem głowy państwa, to proszę mi, w pewnym sensie, wybaczyć, że podałem w wątpliwość ich, wasze, że tak powiem, w tym względzie kwalifikacje, ale...

– Gomułka nie jest żadną głową państwa. Gomułka jest jedynie szefem partii. Głową państwa jest Zawadzki".

Cudo. A młodzi niech sięgną do podręczników historii, by coś z tego pojąć.

Kultowe może być wszystko, zatem i każda książka, o ile za taką zostanie uznana. Tak też się dzieje: kultowymi stają się książki naszego dzieciństwa, a zwłaszcza wieku nastoletniego ("życie po życiu" powieści Niziurskiego, Nienackiego, Bahdaja), kultowe są wiersze poetek piszących o miłości – Haliny Poświatowskiej i Małgorzaty Hillar, kultowy jest nawet "Kapitan Żbik". A 30-40 lat temu kultową była książka obłożona w papier gazetowy, bo najprawdopodobniej skrywał on tytuł wydany w Paryżu. Na pewno kultowe były wydawnictwa drugoobiegowe. Tyle że w okresie prosperity podziemnych oficyn określenia "kultowe" nie używano, a już z pewnością nie nadużywano.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą