Ludzkość i zarazy. Dzieje boskiego gniewu

Strach przed koronawirusem nawiązuje do karuzeli lęków nawiedzających ludzkość od tysiącleci. Wyrażały się one w kulturze, ale sięgały też sfer sacrum i profanum, łącznie z tworzeniem teorii spiskowych.

Publikacja: 27.03.2020 17:00

W świecie przepełnionym religią plaga mogła być tylko karą wymierzoną przez Boga lub moce nieczyste.

W świecie przepełnionym religią plaga mogła być tylko karą wymierzoną przez Boga lub moce nieczyste. Tak demona plagi widział Hans Wechtlin, autor drzeworytów do wydanego w 1540 r. dzieła Hansa von Gersdorfa „Feldtbuch der Wundarzney”

Foto: EAST NEWS

Oto nadszedł koniec świata – powtarzano sobie z przerażeniem w oczach w 1348 r. Pogłoski w całej Europie mówiły o straszliwym żniwie śmierci, o wyludnieniu całych Indii, skąd zaraza podobno nadeszła. Później twierdzono, że wymarła trzecia część świata. Obliczenia powtarzano bynajmniej nie z natchnienia Ducha Świętego, lecz zapożyczając liczby śmiertelnych ofiar plagi z Apokalipsy św. Jana, ulubionego przewodnika spraw ludzkich w średniowieczu. Nie znano skali dżumy szalejącej w latach 1347–1353, która do historii przeszła jako czarna śmierć. Relacje były więc podszyte strachem, a nie wyliczeniami. Błyskawiczny okres inkubacji choroby powodował, że zdrowy człowiek wieczorem kładł się spać i umierał przed nastaniem poranka. Żywi nie mogli nadążyć z grzebaniem ciał. Wszędzie brakowało trumien. W Awinionie, gdzie akurat rezydował papież, z braku miejsc na cmentarzu ciała wyrzucano do Rodanu, w większości miast Europy do masowych dołów, a najczęściej zwłoki całymi dniami leżały na ulicach i polach. „Nie masz nikogo, kto pogrzebie zwłoki, ani za pieniądze, ani w imię przyjaźni" – notował kronikarz ze Sieny. Co straszniejsze, lęk przed śmiercią potęgowała obawa przed potępieniem wiecznym, skoro ludzie umierali bez ostatniego namaszczenia i kapłana. Lokalnie, np. w Anglii, biskup zezwolił, by świeckie osoby spowiadały się nawzajem – wzorem apostołów.




Bicz boży

Strach zwielokrotniała niewiedza, gdzie tkwi źródło zarazy. Nie wiedziano, że ta rozprzestrzenia się dzięki szczurom i pchłom. Winiono morowe powietrze, twierdzono, że zarazić się można od samego spojrzenia. W miejscach zamkniętych – jak klasztory i więzienia – zarażenie się jednej osoby oznaczało smutny koniec dla wszystkich. Wielu powtarzało opinię o ludzkim zobojętnieniu. Odstręczający widok chorych nie sprzyjał pomaganiu sobie nawzajem. Rodzice porzucali dzieci, lekarze pacjentów. Nawet księża nie udzielali ostatniej spowiedzi. Barykadowali się w klasztorach i grupowo umierali. Na wieżach kościołów powiewały czarne flagi na znak żałoby i ostrzeżenia.

Ale już na początki epidemii, kiedy ta docierała do północnych miast włoskich, stosowano zaradczą kwarantannę. Wenecja nakazała, by zawijające do portu statki przez 30 dni stały najpierw na redzie (trentana). W Marsylii „quarante" trwała nawet do 40 dni. Tak ludzkość otrzymała w darze cywilizacyjną i semantyczną zdobycz. Nierzadko miasta zamykały bramy przed przybyszami. Co bardziej przedsiębiorczych skłaniało to do nielegalnych poczynań. Kto jednak został przyłapany, zawisał na szubienicy.

Najpewniejszej formy ratunku upatrywano w ucieczce. Bogaci chronili się w wiejskich posiadłościach. Jak w „Dekameronie" Boccaccia, gdzie grupa wysoko urodzonych dam i mężczyzn z Florencji izoluje się na wsi, a separację uprzyjemnia sobie erotycznymi opowiastkami. Faktycznie, choroba bardziej dotykała ubogich niż bogatych. Trupy wieśniaków zalegały pola, które na skutek niedostatku siły roboczej leżały odłogiem. Ale umierali też bogaci. Wprawdzie jedynym monarchą, którego dotknęła zaraza, był król Hiszpanii Alfons XI, ale z życiem pożegnali się członkowie rodów królewskich w całej Europie. Wśród duchowieństwa i lekarzy śmiertelny odsetek był jeszcze wyższy. W Awinionie zmarło 9 z 25 kardynałów, w Anglii abp Canterbury, we Francji jedna trzecia królewskich notariuszy. W 30-tysięcznej Sienie, gdzie na drugi świat przeniosła się połowa mieszkańców, zaniechano budowy katedry, aspirującej do największej na świecie. Jej poprzeczna niedokończona nawa stoi do dziś jako trwał świadek żniwa śmierci. Papież Klemens VI uniknął bicza bożego. Dniami i nocami siedział między dwoma kominkami, jak mu doradził lekarz, chroniony jak w szklanej kuli przed morowym powietrzem.

W świecie przepełnionym religią plaga mogła być tylko karą wymierzoną przez Boga. Wysiłki mające uśmierzyć gniew Boży przybierały różne formy. Zakazywano hazardu, pijaństwa, przekleństw. Procesje bosych pokutników wędrowały po okolicach. Rwali sobie oni włosy z głowy, nieśli relikwie, świece, okładali się biczami z żelaznymi kołkami. W miastach dawali regularne występy trzy razy dziennie. Nie mogły się do nich przyłączać kobiety. Jeśli się pojawiły, akt pokutny powtarzano.

Szybko biczownicy stali się rywalami bogatej kościelnej hierarchii. To oni najgoręcej wzywali do pogromów żydowskich. Bo lęk przed nieznaną zarazą w pełni ujawnił wrogość wobec Żydów. To ich uczyniono kozłem ofiarnym, oskarżając o zatruwanie studni w celu zniszczenia chrześcijan i dążenie do panowania nad światem. Zarzuty o zatruwanie studni był tak dawne jak zaraza w Atenach z czasów Peryklesa, gdzie z kolei zarzut ten wysunięto przeciwko Spartanom. Podczas epidemii czarnej śmierci dotkniętych trądem podejrzewano o zmowę z Żydami. Wiara w mordy rytualne na chrześcijanach, która narodziła się dwa wieki wcześniej, nabrała wiatru w żagle.

Papież Klemens VI próbował przeciwdziałać. Wydał bullę zakazującą zabijania Żydów bez wyroku sądowego. Ale gdy antyżydowskie niepokoje rozszerzyły się po Europie, nakaz zignorowano. W Toledo spalono żywcem Żydów na wieść o pogłosce, że roznoszą truciznę w woreczkach. Zła fama zrobiła karierę na całym kontynencie. W Bazylei miejscowych Żydów w liczbie kilkuset zagnano do szopy na reńskiej wyspie i puszczono z dymem. Ten sam rodzaj gniewu chrześcijańskiego Żydzi poczuli w Kolonii, Fryburgu, Moguncji, Norymberdze, Monachium i Erfurcie. W Strasburgu usunięto radę miejską wotującą za tolerancją dla Żydów.

Podglebie reformacji

Czarna śmierć odcisnęła wielkie piętno na porządku społecznym i kulturze. Doprowadziła do upadku system feudalny, pozbawiając średniowieczne rycerstwo siły roboczej. Tylko na chwilę wywołała zmianę moralności: wiele osób żyjących w konkubinacie zawarło małżeństwa, a producenci kości do gier zaczęli z nich wytwarzać paciorki różańca. Ale ci, którzy przeżyli, wcale nie stali się lepsi, gdyż nie znajdowali wytłumaczenia Bożego zamysłu w niedawnej męce. Ba, zaczęto powątpiewać w boską opiekę.

Równoległe zmiany społeczne zaowocowały awansem nowobogackich, jak to często bywa po okresach gwałtów i cierpień. Zwiększył się analfabetyzm, gdyż ubyło piśmiennych duchownych. Wiele prebend objęli analfabeci. Ale powstał też odwrotny trend. W trosce o przetrwanie wiedzy Karol IV założył w Pradze uniwersytet. Nie brak też historyków, którzy w czarnej śmierci upatrują wrót do włoskiego renesansu. Zdziesiątkowana ludność i nowe zasady higieny nakręciły koniunkturę gospodarczą.

Największe zmiany dotknęły jednak Kościoła, najpotężniejszej instytucji regulującej ziemski porządek. W poczuciu grzechu wzbudzonego przez zarazę kres nieszczęściu miał położyć Rok Jubileuszowy. Ogłosił go w 1350 roku papież Klemens VI, by masy mogły uzyskać odpust zupełny i przypodobać się Bogu. Jednocześnie w tej samej bulli ustalił taksę równoważną dla pokuty. Fatalny w skutkach krok. Nowy pakiet ubezpieczeniowy na wieczne zbawienie rozpoczął swój złowieszczy marsz przez najbliższych 150 lat. Aż do wzburzenia gniewu w Lutrze i rozłamu w świecie chrześcijańskim.

Na razie, w 1350 roku, pielgrzymi kłębili się w ciasnym przedrenesansowym Rzymie. Porzucone przez papieży miasto przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Straszyło martwotą i zalegającymi na ulicach po niedawnym trzęsieniu ziemi gruzami. Bazyliki – laterańska i św. Pawła – przypominały rumowiska. Kościół tracił popularność. Przesądził o tym nie tylko brak poczucia boskiej opieki. Masowa śmierć księży pozbawiała ich w oczach wiernych wiarygodności jako pośredników Boga. Natomiast jak na drożdżach rosły akcje biczowników i radykalnych ruchów odnowy Kościoła. Podglebie pod reformację wchłaniało ożywcze opary.

Droga do monoteizmu

Ponad 100 lat po wygaśnięciu zarazy Albrecht Dürer wyrzeźbił swój słynny drzeworyt „Czterech jeźdźców Apokalipsy". Do herolda pomoru wyniósł łucznika, którego strzały mogą trafić każdego. Uniwersalne przesłanie, oddające istotę każdej zarazy, jakie nawiedzały ludzkość na przestrzeni dziejów. Za każdym razem kolejne epidemie tłumaczono karą Bożą, ale bezpośrednich winnych szukano w świecie profanum.

Pierwsza plaga w dziejach ludzkości była zdziesięciokrotniona. Kara, jaką żydowski Bóg Jahwe zesłał na Egipcjan za pośrednictwem Mojżesza. Prorok chciał wyswobodzić rodaków z egipskiej niewoli, co pyszny faraon odrzucił. W odwecie spadło na niego dziesięć plag. Od zaczerwienienia się wód Nilu przez inwazję szarańczy po śmierć niemowlaków.

Dziś nauka przyczyn upatruje w wybuchu wulkanu na wyspie Santori na północ od Krety. Nil zaczerwienił się od wyrzucanego z krateru czerwonego pumeksu, co dało początek apokalipsie. Tumany pyłu w powietrzu wygenerowały wrażenie zaćmienia słońca. Nieprzyjazny dla żab wodny biotop spowodował ich ucieczkę na ląd. Wyginięcie ryb pozbawiło szarańczę i much naturalnej konkurencji, powodując ich ekspansję w Dolinie Nilu. Jego zatrute wody nakręciły zarazę wśród zwierząt domowych, a owady przeniosły ją na ludzi, w tym szczególnie na mało odporne niemowlęta.

Lęk o przetrwanie nie był wyssany z palca. Pustynny kraj żył i oddychał wodami Nilu. Tak pisał ojciec historyków Herodot: „I nie daj boże, jeśli strumienie wody wyschną". Kolektywny lęk przetrwał do dziś. W 2013 roku prezydent Mohammed Mursi groził wojną Etiopii, która planowała budowę wielkiej zapory na Nilu.

Powiązanie zbawczych dla Żydów plag z Bogiem jako ich sprawcą uzmysłowiło Żydom jego moc i rolę tarczy ochronnej. Po wejściu zapisu o wyprowadzeniu narodu wybranego z egipskiej niewoli do tablic Mojżeszowych stanowiło memento przed ewentualnym rozwiązaniem związku z Jahwe. Badacz kolektywnej pamięci Jan Assmann w wyswobodzeniu Żydów spod jarzma faraona widzi punkt startowy rozwoju monoteizmu. Od czasów Mojżesza teologiczna wykładnia kary idzie w parze z szukaniem bezpośrednich winnych nieszczęść w sferze profanum.

Przegnać demony śmierci

Sprawców zarazy, która wybuchła w pogańskich Atenach 430 lat przed Chrystusem, za czasów wielkiego Peryklesa, upatrywano w odwiecznych wrogach ze Sparty, okrążających miasto. Kilku Spartan miało się doń wedrzeć i zatruć studnie. Zaraza okazała się straszniejsza od szalejącej właśnie II wojny peloponeskiej; wybiła jedną czwartą mieszkańców, nie oszczędzając bogatych mieszczan. Zakończyła żywot samego Peryklesa i jego synów, którzy robili co mogli, by uśmierzyć lęki przed zarazą.

Dziś wiemy, że nie była to dżuma. Najnowsze hipotezy sugerują tyfus, dur plamisty lub ebolę. Religijna wykładnia Ateńczyków tłumaczyła utratę łask u boga Apolla, który przeszedł na stronę Spartan. Kategoria boskiej kary, jaką siły wyższe obłożyły nieposłuszne miasto, znów znalazła swoje smutne zastosowanie. „Ręka boska wkroczyła w ludzkie w plany, zmieniając je makabrycznie" – napisał historyk Plutarch. Zaraza złożyła do grobu złoty okres ateński, niebywały rozkwit nauk i kultury. W Atenach wyludniły się świątynie, areny sportowe, koszary wojskowe, ubyło rybackich kutrów i zrzeszeń kupców. Upadek Aten sprawił, że pierwszą metropolią europejskiego świata stał się Rzym.

Ale i on cztery wieki później, za rządów cesarza Marka Aureliusza, padł ofiarą wielkiej epidemii. Tym razem agresywnej ospy i malarii, które przybrały rozmiar pandemii. Kozłem ofiarnym zostali więźniowie obcego pochodzenia, a katalizatorem pomoru – zatrute powietrze. Wytłumaczenie bynajmniej nie nowe, tak jak proponowane środki zaradcze. Już ojciec medycyny Hipokrates zalecał podczas zarazy w Atenach przepędzanie morowego powietrza kadzidłami. Idea przegnania demonów śmierci lub przymilania się do dobrych duchów przy pomocy kadzidła została później wdzięcznie przejęta przez chrześcijaństwo. I do dziś ma się całkiem dobrze.

W istocie ospę do Wiecznego Miasta przywlekły rzymskie legiony z Mezopotamii. Przy boskiej interwencji. „Rzymscy legioniści podczas podboju kraju Partów w Nisibis mieli sprofanować miejscową świątynię. W rewanżu chalcedońscy alchemiści sporządzili śmiertelną truciznę i wypuścili ją" – twierdził późniejszy kronikarz. W efekcie uruchomił teorię spiskową, wytłumaczenie, które ma się całkiem dobrze do dnia dzisiejszego.

Ofiarą epidemii padł sam cesarz Marek Aureliusz. Lekarze okazywali się bezradni, bo przepędzanie morowego powietrza kadzidłem, wonną roślinnością z Arabii było iluzją. Większy efekt przynosiło przecinanie wrzodów – ogniska bakterii. Co z jednej strony było dla pacjenta zbawienne, z drugiej dla jego otoczenia – jako wehikuł zarazy – katastrofalne. Najbogatsi wybierali najlepsze rozwiązanie – ucieczkę z miejskich skupisk.

Podobnie jak zaraza w Atenach, tak i ta w Rzymie okazała się ważka w skutkach. Krótkotrwałe następstwa uniemożliwiły przekucie zwycięstwa Marka Aureliusza nad Partami w długotrwałą stabilizację wschodniej prowincji. O dalekosiężne do dziś historycy kruszą kopie, zastanawiając się, czy znacznie nie przyśpieszyły kryzysu imperium w III wieku, przynosząc załamanie porządku społecznego, w tym emigrację ludności ze spichlerza imperium – Egiptu. A kolejne fale ospy jak bumerang wracały. Największa półtora wieku później za cesarza Dioklecjana.



Na znak anioła

Pierwsza nawałnica dżumy w dziejach ludzkich zaczęła się w 536 roku i wstrząsnęła cesarstwem bizantyńskim. Wyginęła wówczas jedna czwarta mieszkańców imperium. Swój złowrogi marsz dżuma rozpoczęła w Egipcie, drogą morską wraz z załogami statków rozprzestrzeniając się na Bliski Wschód, Morze Śródziemne i Europę – aż po Irlandię. Od niedawna dopiero wiemy, że dżumę wywołała bakteria Yersinia pestis.

Znów dopatrywano się karzącej ręki Boga. Dlatego Kościół katolicki jawił się jako najlepsza rękojmia ratunku. Papież Grzegorz Wielki wprowadził litanie, modlitwy i procesje. Najsławniejsza przeszła w szczycie zarazy wzdłuż rzymskiego mauzoleum Hadriana. Wtedy na jego murach ujrzano anioła, który miecz włożył do pochwy. Co odczytano jako koniec boskiej kary. Do dziś posąg anioła wznosi się na szczycie zamku. A mauzoleum nosi jego imię. Nim dżuma wygasła, nie stosowano kwarantanny ani nie uciekano z miast. Obydwie metody przyjęły się dopiero podczas epidemii czarnej śmierci.

Ale lekarze nie mogli uciekać. Dlatego zakładali maski ochronne. Ich kopiami są dzisiejsze weneckie maski karnawałowe. Skoro za pomór ludzki obwiniano powietrze, maski wyposażano w długi dziób. Umieszczona na jego końcu gąbka, nasączona wonnościami, najchętniej goździkami, miała odbijać morowe powietrze. Okulary na masce chroniły natomiast przed drugą drogą śmiertelnego zarażenia – spojrzeniem. Stąd wziął się obecny w wielu językach zwrot o spojrzeniu, które zabija.

Epidemia wstrząsnęła podstawami militarnymi cesarstwa. W Italii bunt podnieśli Goci, bułgarscy rycerze podeszli pod sam Konstantynopol, załamał się system podatkowy, a gospodarka więdła. Społeczne implikacje były jeszcze bardziej istotne. Przekonanie o słusznej karze boskiej wymierzonej grzesznemu społeczeństwu wżarło się powszechnie w umysły tych, którzy przeżyli gniew Boga. W konsekwencji kult Maryi i obrazów oraz sakralne pojmowanie cesarstwa stały się konstytutywnymi elementami bizantyńskiej kultury. Do samego jej końca.

Dżuma wracała przez ponad 300 lat. Po raz ostatni pojawiła się w Europie w Marsylii w 1722 r. A potem np. w Indiach, Kongo i Ugandzie. Na Starym Kontynencie ustąpiła miejscu cholerze, która ok. 1829/1830 r. dotarła tam z Indii. Wywołana bakterią przenoszoną przez ludzkie fekalia, która dostała się do wody pitnej, wywoływała nie mniejszy lęk niż wcześniej dżuma. Rozwojowi epidemii sprzyjały industrializacja i powstanie dużych miast z dzielnicami biedy. Cholera pojawiała się więc tam, gdzie najbardziej cieszono się z wygasania ognisk dżumy. Razem z gruźlicą stała się prawdziwym postrachem. Kiedy Heinrich Heine przebywał w Paryżu podczas epidemii cholery, zanotował: „Ludzie byli zabijani na ulicy, tylko jeśli ktoś wyraził podejrzenie, że są zarażeni cholerą".

Kiedy w końcowej fazie I wojny światowej wybuchła hiszpańska grypa – nazwa pochodziła od rzekomego tryumfu zarazy w Hiszpanii, jednego z nielicznych krajów, w których o postępie choroby informowano – jako przyczynę wskazywano niczym w matematycznym równaniu polityczną zmienną (niemiecką truciznę) i teologiczną stałą (karę Bożą). A skoro grypa pochłonęła więcej ofiar niż wojna, zapełniając de facto zwolnione po dżumie miejsce, stało się jasne, że sama ludzkość tylko częściowo wpływa na bieg dziejów.

Moralizacja i racjonalizacja

Polityczne, psychologiczne i społeczno-kulturowe implikacje epidemii należą do najbardziej fascynujących wątków dziejów ludzkości. Ilustrują, jak katastrofy zostały uznane za kary boskie. W przeciwnym razie utraciłyby swój sens. Zesłanie epidemii przez siły wyższe było bowiem znacznie lepszym wytłumaczeniem niż obojętność na ludzkie nieszczęście. A skoro epidemie jako skandaliczny powrót do natury burzyły ludzki system moralny, racjonalny i estetyczny, to podlegają moralizacji, racjonalizacji i estetyzacji. Gdy się to nie udaje, a nie udaje się nigdy, pojawiają się narracje alternatywne: mity, ideologie i teorie spiskowe.

Podobnie jest teraz. A to bakteria wymknęła się z laboratorium National Biosafety w Wuhanie, opatrzonego najwyższą, IV kategorią zabezpieczenia. Podobnie miało być w przypadku eboli w 2014 r., gdy wirus miał pochodzić z laboratorium amerykańskiego. Na WhatsAppie pojawiały się nagrania tracących przytomność ludzi na chińskich ulicach. Nawet telewizje pokazywały targ w Wuhanie pełen nietoperzy, węży i szczurów, podczas gdy w rzeczywistości nagranie pochodziło z Indonezji.

Obecny atak koronawirusa uruchamia nie tylko zachowania typu china-bashing, czyli opluwanie ludzi o azjatyckich rysach w miastach zachodniej Europy. Groźba zarazy jest wynoszona do rangi kary za globalizację kapitalizmu. Regres produkcji, jak już wiemy, poprawia jakość powietrza, a groźba epidemii wstrzymuje, ku satysfakcji wielu, rozwój krajów takich jak Iran czy Chiny. Zdaniem innych atak koronawirusa jest jednocześnie karą wymierzoną kosmopolitycznym pielgrzymom i zwolennikom otwierania granic.

Niektórzy mikrobiolodzy uważają, że człowiek żyje tylko po to, by być nosicielem bakterii, które w nim i często dzięki niemu żyją. A bez nich, faktycznie, trudno byłoby nam przeżyć, choćby dlatego, że uczestniczą one aktywnie w przemianie materii. To w tym sensie zaraza, jak każda choroba, jest zjawiskiem najbardziej naturalnym, które sprowadza człowieka z wyżyn polityki, kultury i ekonomii do wymiaru biologii. O czym, przebywając w szklanej bańce high-techu, zdążył zapomnieć. 

Arkadiusz Stempin jest historykiem i politologiem, profesorem w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. J. Tischnera

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy