Oto nadszedł koniec świata – powtarzano sobie z przerażeniem w oczach w 1348 r. Pogłoski w całej Europie mówiły o straszliwym żniwie śmierci, o wyludnieniu całych Indii, skąd zaraza podobno nadeszła. Później twierdzono, że wymarła trzecia część świata. Obliczenia powtarzano bynajmniej nie z natchnienia Ducha Świętego, lecz zapożyczając liczby śmiertelnych ofiar plagi z Apokalipsy św. Jana, ulubionego przewodnika spraw ludzkich w średniowieczu. Nie znano skali dżumy szalejącej w latach 1347–1353, która do historii przeszła jako czarna śmierć. Relacje były więc podszyte strachem, a nie wyliczeniami. Błyskawiczny okres inkubacji choroby powodował, że zdrowy człowiek wieczorem kładł się spać i umierał przed nastaniem poranka. Żywi nie mogli nadążyć z grzebaniem ciał. Wszędzie brakowało trumien. W Awinionie, gdzie akurat rezydował papież, z braku miejsc na cmentarzu ciała wyrzucano do Rodanu, w większości miast Europy do masowych dołów, a najczęściej zwłoki całymi dniami leżały na ulicach i polach. „Nie masz nikogo, kto pogrzebie zwłoki, ani za pieniądze, ani w imię przyjaźni" – notował kronikarz ze Sieny. Co straszniejsze, lęk przed śmiercią potęgowała obawa przed potępieniem wiecznym, skoro ludzie umierali bez ostatniego namaszczenia i kapłana. Lokalnie, np. w Anglii, biskup zezwolił, by świeckie osoby spowiadały się nawzajem – wzorem apostołów.
Bicz boży
Strach zwielokrotniała niewiedza, gdzie tkwi źródło zarazy. Nie wiedziano, że ta rozprzestrzenia się dzięki szczurom i pchłom. Winiono morowe powietrze, twierdzono, że zarazić się można od samego spojrzenia. W miejscach zamkniętych – jak klasztory i więzienia – zarażenie się jednej osoby oznaczało smutny koniec dla wszystkich. Wielu powtarzało opinię o ludzkim zobojętnieniu. Odstręczający widok chorych nie sprzyjał pomaganiu sobie nawzajem. Rodzice porzucali dzieci, lekarze pacjentów. Nawet księża nie udzielali ostatniej spowiedzi. Barykadowali się w klasztorach i grupowo umierali. Na wieżach kościołów powiewały czarne flagi na znak żałoby i ostrzeżenia.
Ale już na początki epidemii, kiedy ta docierała do północnych miast włoskich, stosowano zaradczą kwarantannę. Wenecja nakazała, by zawijające do portu statki przez 30 dni stały najpierw na redzie (trentana). W Marsylii „quarante" trwała nawet do 40 dni. Tak ludzkość otrzymała w darze cywilizacyjną i semantyczną zdobycz. Nierzadko miasta zamykały bramy przed przybyszami. Co bardziej przedsiębiorczych skłaniało to do nielegalnych poczynań. Kto jednak został przyłapany, zawisał na szubienicy.
Najpewniejszej formy ratunku upatrywano w ucieczce. Bogaci chronili się w wiejskich posiadłościach. Jak w „Dekameronie" Boccaccia, gdzie grupa wysoko urodzonych dam i mężczyzn z Florencji izoluje się na wsi, a separację uprzyjemnia sobie erotycznymi opowiastkami. Faktycznie, choroba bardziej dotykała ubogich niż bogatych. Trupy wieśniaków zalegały pola, które na skutek niedostatku siły roboczej leżały odłogiem. Ale umierali też bogaci. Wprawdzie jedynym monarchą, którego dotknęła zaraza, był król Hiszpanii Alfons XI, ale z życiem pożegnali się członkowie rodów królewskich w całej Europie. Wśród duchowieństwa i lekarzy śmiertelny odsetek był jeszcze wyższy. W Awinionie zmarło 9 z 25 kardynałów, w Anglii abp Canterbury, we Francji jedna trzecia królewskich notariuszy. W 30-tysięcznej Sienie, gdzie na drugi świat przeniosła się połowa mieszkańców, zaniechano budowy katedry, aspirującej do największej na świecie. Jej poprzeczna niedokończona nawa stoi do dziś jako trwał świadek żniwa śmierci. Papież Klemens VI uniknął bicza bożego. Dniami i nocami siedział między dwoma kominkami, jak mu doradził lekarz, chroniony jak w szklanej kuli przed morowym powietrzem.