Wygonić Gombrowicza Conradem

Miał świętą rację Andrzej Horubała, pisząc przed kilkunastu laty, że najważniejszym pisarzem PRL był Witold Gombrowicz – i dodając, że choć Gombrowicz peerelowski to Gombrowicz sfałszowany, innego w polskiej literaturze nie ma

Aktualizacja: 25.10.2008 06:31 Publikacja: 25.10.2008 02:34

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Może ktoś spytać: Jak mógł stać się najważniejszym pisarzem PRL twórca, który był tam surowo zakazany, którego książek, poza króciutką „pieredyszką”, po październiku 1956 nie wznawiano, a samo nazwisko cenzura wykreślała z literaturoznawczych opracowań?

Ależ mógł właśnie tym bardziej. Peerelowskie elity miały przecież w różnych okresach lepszy czy gorszy fizyczny dostęp do wydań zagranicznych, a potem niezależnych. A nieobecność pisarza w oficjalnym obiegu z jednej strony zachęcała do niego, z drugiej – ułatwiała swobodne manipulowanie jego przesłaniem, dorabianie mu gęby i przyprawianie pupy.

Bardzo się zaśmiewano na salonach z Romana Giertycha, kiedy redukował autora „Trans-Atlantyku” do antynarodowego szydercy, wykpiwającego polskość, Tradycję i patriotyzm. Ale przecież ci, którzy się z niego śmiali najgłośniej, niejednokrotnie dawali dowody, że sami tyle właśnie z Gombrowicza rozumieją i że tyle właśnie wystarcza im, aby go wielbić. Łatwo zrozumieć, że dlatego, iż tak właśnie spłaszczony Gombrowicz pozwala im własną małość widzieć jako wielkość, a własny konformizm jako nonkonformizm.

Jeśli Gombrowicz był najważniejszym pisarzem peerelowskim, to z kolei najważniejszym pisarzem antypeerelowskim był Joseph Conrad. Jeszcze dymiły powojenne zgliszcza, a w lasach dopiero zaczynało się na dobre polowanie NKWD i rodzimych kolaborantów na Armię Krajową, gdy partyjny ideolog ruszył z miażdżącym atakiem na głosiciela, jak go określił, „heroizmu głupoty”. Z perspektywy czasu nietrudno zrozumieć, czemu to właśnie Conrad, nie nikt inny, stał się pierwszym celem wyznawców nowej wiary, zanim jeszcze usadowili się oni w Polsce na tyle mocno, by zarzucić pozory i zabrać się do wybijania alienacji z Polaków kolbami sowieckich karabinów.

Gombrowicz – zakazany, ale podziwiany, Conrad – dozwolony, ale żenująco niemodny. Spór, który najlepiej oddaje polską współczesną literaturę, toczy się nie pomiędzy lewicą a prawicą, nie pomiędzy III Rzeczpospolitą a nadziejami na jakąś lepszą IV, nie pomiędzy posttradycjonalizmem a postawangardą i zdecydowanie nie pomiędzy Gombrowiczem a Sienkiewiczem, jak usiłowano to tabloidowo pozycjonować na bieżące potrzeby polityczne. Patronami tego sporu pozostają wciąż Gombrowicz i Conrad.

[srodtytul]Co wyskoczy spod Formy?[/srodtytul]

Jak to rozumieć? Ja zasadniczą sprzeczność pomiędzy dwoma mistrzami polskiej wyobraźni ująłbym tak: Gombrowicz zło dostrzegał w Formie i z owej formy chciał człowieka, a zwłaszcza Polaka, wyzwalać, przekonany, że w każdej swej realizacji, jako maska, nawyk czy gorset, Forma więzi, krępuje i niszczy w człowieku ukrytą tam anielską istotę, kaleczy ją, nie pozwala się rozwinąć. Jeśli uda się tę formę skruszyć, człowiek wyjrzy z człowieka jak piękny motyl z poczwarki, jak śliczna w swej nagości Albertynka.

Conrad tymczasem właśnie ku temu, co Gombrowicz nazwał Formą, zwraca wszelkie nadzieje swoje i czytelnika. U Conrada to powinność wobec innych, więzy społeczne, obyczaj czynią z człowieka człowieka, zmuszają go do trzymania „postawy wyprostowanej”, wreszcie wymuszają heroizm. By ograniczyć się do przykładów tylko z najgłośniejszych opowiadań, Kurtz z „Jądra ciemności”, obdarowany w afrykańskim interiorze prawami boskimi, uwolniony od wszelkich zakazów, z człowieka powszechnie podziwianego za jego zdolności i prawość przemienia się w bydlę. Kontrapunktem tego upadku może być triumf kapitana McWhirra z „Tajfunu”, prostego, nieco nawet ograniczonego służbisty, który do zwycięskiej walki z żywiołem staje po prostu z poczucia obowiązku.

We wspomnianym tu sporze Gombrowicz wydaje się w PRL zwycięzcą, choć było to zwycięstwo pyrrusowe – jak już wspomniałem, zapłacił za nie cenę dla pisarza najwyższą, sfałszowaniem i przykrojeniem do duchowych potrzeb ludzi przecwelonych przez realny socjalizm. To w nim większość elity intelektualnej polskiego protektoratu w sowieckim imperium dostrzegła duchowego patrona i Mistrza.

Przy Conradzie, wyszydzonym, oskarżanym o sprawstwo bezsensownego męczeństwa pokolenia wojennego i absurdu powstania warszawskiego, traktowanym w najlepszym razie jako pomnik czasów nijak się zupełnie mających do współczesności, pozostało niewielu – ale za to z reguły nieprzeciętnej artystycznej rangi, by licznym opisanym w przywołanym tu eseju Horubały gombrowiczoidom przeciwstawić tylko Herberta i Herlinga-Grudzińskiego.

Peerel, jak ujął to pierwszy z nich, „przyduszał bezkształtem”. Ów Bezkształt, a w Bezkształcie jako jego prawodawca Gombrowicz szybko stał się dla peerelowskiej inteligencji twórczej, niech będzie mi wybaczone bluźniercze użycie świętych słów, „ucieczką grzesznych”. Stał się uniwersalnym alibi. Bezkształt uniemożliwia rozliczenie, uniemożliwia odpowiedzialność, w bezkształcie można schronić się przed każdym zarzutem. Bezkształt, który wyznawców Conrada przydusza, dla „umoczonych” w PRL jawi się ratunkiem. W Bezkształcie wszystko przechodzi, wszystko daje się usprawiedliwić. Bezkształt, w przeciwieństwie do Formy, niczego nie wymaga. Jedynie elastyczności.

[srodtytul]Duchowe trwanie Peerelu[/srodtytul]

Co istotne, w sporze pomiędzy tymi, którzy Polskę przyduszają Bezkształtem, a tymi, którzy obstają przy nadawaniu jej Formy, rok 1989 nie stanowi żadnej cezury. Może tylko jaśniej zaczynają być artykułowane pewne postulaty czy raczej interesy – ale nie zachodzi żadna zmiana, choć liczni krytycy coraz głośniej domagają się, aby literatura oddała nową rzeczywistość, aby ją opisała, aby wydała dzieła godne nowej, niepodległej Polski. Te wołania pozostają przez literaturę niewysłuchane. Z perspektywy osiemnastu lat nietrudno wyjaśnić, dlaczego.

Potoczne oczekiwanie, że nowa rzeczywistość znajdzie wyraz w nowej literaturze, brało się i bierze z nieporozumienia. Literatura nie oddaje rzeczywistości; nie tę realną, namacalną, w każdym razie. Literatura oddaje rzeczywistość, jeśli można to tak ująć, mentalną, duchową. O ile zaś rok 1989 i jego następstwa przyniosły przełom w sferze materialnej, to sfera mentalna pozostaje tą samą, jaka ukształtowała się w PRL. Tu nie było ani przełomu, ani łagodnej, ewolucyjnej zmiany – choć jest narastająca kontestacja.

III RP, byt politycznie odmienny od PRL, duchowo pozostaje bytem tym samym. Rozliczne dowody tej identyczności wymagałyby obszernego eseju. Mówiąc tylko pokrótce: przede wszystkim, III RP tak samo jak PRL, jest krainą ufundowaną na pewnym założycielskim kłamstwie i od każdego, kto chce dołączyć do jej elit, wymagającą uszanowania owego kłamstwa. Tak jak ongiś Związek Patriotów Polskich, Manifest lubelski oraz „wyzwolenie narodowe i społeczne”, zawdzięczane herosom z PPR, AL i LWP, tak dziś owym kłamstwem jest historyczny sukces Okrągłego Stołu, bezkrwawa transformacja ustrojowa, którą zawdzięczamy dobrej woli i otwarciu na kompromis ludzi „z dwóch stron historycznego podziału”.

Mit założycielski PRL wymagał utrzymywania rozległych sfer tabu; nie inaczej jest z mitem III RP. Nie wolno jest badać szczegółowych okoliczności „reglamentowanej rewolucji”, a zwłaszcza wyników takich badań upubliczniać, by nie podważać tezy o dobrowolnym oddaniu władzy przez generałów. Nie wolno zagłębiać się w wewnętrzne spory w łonie antypeerelowskiej opozycji, nie wolno nawet publikować bez specjalnej autoryzacji uprawnionych do tego ośrodków zapisów z przesłuchań--negocjacji prowadzonych w przededniu okrągłostołowego dilu przez jednego z przywódców zwycięskiej później frakcji opozycji.

Zamiast historii III RP ma niepodlegających żadnej krytyce bohaterów i akademie ku ich czci. Z literatury produkuje głównie laudacje. Warunkiem przynależności do elity tak samo jak PRL czyni wspólne oddawanie czci panteonowi bohaterów nawzajem wystawiających sobie świadectwo przynależności do niego oraz dawanie odporu wrogom i trwanie przy pryncypiach. Podobnie jak w PRL kwitnie więc w niej Orwellowskie „dwójmyślenie”: można na jednym oddechu przyznawać jako rzecz oczywistą i z dawna wiadomą, że bohater miał hańbiący epizod, i ubliżać od kłamców historykom, którzy wiedzę o owym epizodzie, zastrzeżoną dla grona „ludzi odpowiedzialnych”, ośmielili się upowszechnić.

Podobnie jak w PRL ludzie, którzy w prywatnych rozmowach doskonale wszystko wiedzą i nawet chętnie dołączają do towarzyskiego narzekania na panujące stosunki, w wystąpieniach publicznych unikają tych samych tematów jak ognia bądź recytują propagandowe formułki. Ten sam nakaz milczenia, który w PRL zabraniał mówienia o Katyniu, dziś zabrania pamiętać o rzeziach wołyńskich. PRL miał swój rytm przesileń, „pieredyszek”, po których kłamstwo nieuchronnie umacniało się i wracało do rangi podstawowej zasady organizującej rzeczywistość; i tego doświadczyła już w swej krótkiej historii III RP z odwilżą po aferze Rywina, obietnicą „szarpnięcia cuglami” i „oczyszczenia” oraz stopniowym powrotem do dawnego tonu i pogodzenia w małej stabilizacji ze wszechpotężną, rozpanoszoną w życiu publicznym nieprawością.

[srodtytul]Decyzja pisarza[/srodtytul]

Cóż w kraju rozpanoszonego kłamstwa i nieprawości ma robić literatura? Odpowiedź jest i łatwa, i trudna zarazem: szukać prawdy. Albo przekonywać siebie samą, że prawdy nie ma lub że jest nieistotna. Gombrowicz peerelowski – istniejący nie w swojej istotnej tożsamości, ale we wpisanych w nią tchórzliwych samousprawiedliwieniach epigonów – wciąż pozostaje nieocenionym wzorcem tej drugiej postawy. Wzorcem ucieczki od problemu powszechnej deprawacji w przepastne głębie uwikłanej w samą siebie duszy, od wyzwań wymagających męstwa w chłopięcość, od dojrzałości w niedojrzałość, od Ojczyzny, tego potwora, który od tysiąca lat kona i wciąż nie może skonać, od tysiąca lat się rodzi, a wciąż nienarodzony, w głupkowate radości Synczyzny.

Uczy, jak wyłgać się z przedstawienia nieprawości świata chachmęceniem pokręconą w strukturach narracją, jak uciec w wygibasy języka pełnego nowotworowych wtrąceń i złożeń, szyków przestawnych i spadających kaskadami przymiotników, uwolnionych z rygorów logicznych zdania, spiętrzanych jedynie przecinkami w zdolne zatopić wszelką treść rozlewiska. Ten wzorzec narzucany jest i narzuca się krytyce, do niego przymierzane są dzieła, podług zgodności z nim rozdawane są punkty i laurki. Kwestia języka może być dobrym tego przykładem. Łatwo zauważyć, że im gorzej pisarz bełkocze, im bardziej lejący się z niego słowotok przypomina biegunkę, tym więcej zbiera recenzenckich pochwał za „wspaniałą polszczyznę”, nawet – czy raczej zwłaszcza – wtedy, gdy już za nic innego pochwalić się go nie da.

A czego wzorcem pozostaje Conrad? Lojalności wobec paru prostych prawd, które pobłyskują niczym diamenty rzucone w błocko. I obowiązku oddania światu piórem najwyższej sprawiedliwości poprzez wydobycie na jaw prawdy. To ważne wskazanie, które chroni przed pokusą, by zaangażowanie w poszukiwanie prawdy – wszelkiej prawdy, czy to społecznej, czy politycznej, czy psychologicznej – zastąpić zaangażowaniem po właściwej stronie.

Te dwie postawy wykluczają się na tyle, że pisarz podejmujący wyzwanie twórczości w zakłamanym świecie PRL-bis musi się zdecydować. Wydaje mi się, że nie powinien tej decyzji ukrywać. Dlatego – choć wiem doskonale, że przypominam w tej chwili przysłowiową żabę nadstawiającą łapę tam, gdzie kują konia, spisuję tych kilka myśli – korzystając z okazji, dla mnie osobiście istotnej, jaką jest publikacja powieści. Powieści, która chce być za dojrzałością, a przeciwko chłopięctwu, a nade wszystko – za kształtem, a przeciwko przytłaczającemu nas Bezkształtowi.

Bo to Conrad, a nie Gombrowicz, miał w fundamentalnej sprawie rację: po starganiu Form z gorsetów i pancerzy nie wygląda na świat piękna Albertynka, tylko zwykłe bydlę. Historia PRL, w obu jego wcieleniach, tego sprzed i tego po roku 1989, dostarcza na to niezbitych dowodów.

[ramka]>Eustachy Rylski o „Żywinie” Rafała A. Ziemkiewicza:

Wielu poglądów autora na politykę, historię, obyczaje nie podzielam, ale też on mnie do tego nie namawia.

On w swojej świetnie napisanej powieści przypomina mi tylko, że irytująca niedojrzałość, by nie rzec gówniarstwo, powszechna bylejakość, zawstydzająca niesterowność, słabość, tam gdzie powinna być siła i siła tam, gdzie powinno być wybaczenie, a przede wszystkim nieustająca gra pozorów, to również mój kłopot. Bez względów na poglądy.[/ramka]

Może ktoś spytać: Jak mógł stać się najważniejszym pisarzem PRL twórca, który był tam surowo zakazany, którego książek, poza króciutką „pieredyszką”, po październiku 1956 nie wznawiano, a samo nazwisko cenzura wykreślała z literaturoznawczych opracowań?

Ależ mógł właśnie tym bardziej. Peerelowskie elity miały przecież w różnych okresach lepszy czy gorszy fizyczny dostęp do wydań zagranicznych, a potem niezależnych. A nieobecność pisarza w oficjalnym obiegu z jednej strony zachęcała do niego, z drugiej – ułatwiała swobodne manipulowanie jego przesłaniem, dorabianie mu gęby i przyprawianie pupy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą