[wyimek][i]„Chwila jest wielka, lecz dżentelmeni są mali”[/i]. Benjamin Disraeli[/wyimek]
Jedzenie dla psa, worki z końskim nawozem i domek dla kaczek. Od początku maja nie mija dzień bez kolejnych rewelacji na temat dziwacznych wydatków polityków znad Tamizy.
Gdy brytyjski dziennik „Daily Telegraph” opublikował szczegółowe listy wydatków posłów, wyszło nie tylko na jaw, że aż 170 z 646 parlamentarzystów, w tym ministrowie zasiadający w rządzie Gordona Browna, bez skrupułów wykorzystywało przepisy zapewniające im zwrot kosztów związanych z utrzymaniem służbowych mieszkań. Niektórzy znaleźli też sposób na zmniejszenie kosztów eksploatacji swojego głównego domu, przeznaczając go na poselskie biuro. Okazało się również, że około jednej trzeciej posłów Izby Gmin, w tym kilku ministrów, zatrudnia w swych biurach bliskich członków rodziny.
Większość mieszkańców Wysp zapewne wolałaby nie wiedzieć o damskiej bieliźnie i tamponach, które poseł laburzystów Phil Woolas kupił za ich pieniądze. Lub o zamiłowaniu męża minister spraw wewnętrznych Jacqui Smith do filmów pornograficznych, które zaspokajał dzięki pieniądzom z kasy państwowej. Największa afera polityczna w Wielkiej Brytanii od ponad 300 lat wyciągnęła na światło dzienne dziwaczne gusty elity politycznej.
„O gustach się wprawdzie nie dyskutuje, ale widząc zamiłowania naszych polityków, modlę się o ślepotę” – pisał złośliwie komentator „Daily Telegraph” Christopher Hitchens. Nic nie było zbyt małe i banalne, by nie zażądać za nie zwrotu kosztów. Poseł Partii Konserwatywnej John Greenway chciał zwrotu 59 pensów za paczkę zapałek, poseł laburzystów John Reid chciał odzyskać 1,5 funta za plastikowy pojemnik do kostek lodowych, a poseł konserwatystów Alan Duncan 19 funtów za zakup 250 gramów ciasteczek miętowych.