Kaczynos i jaczejka

Jan Józef Lipski był tradycyjnym patriotą. – Najuczciwszy człowiek w całym „gęgu” – tak mówił o nim autor „Cichych i gęgaczy” Janusz Szpotański

Publikacja: 11.06.2010 15:24

Jan Józef Lipski

Jan Józef Lipski

Foto: EAST NEWS

Red

Ogłosiłem niegdyś publicznie, że unikam krytyki literackiej uprawianej przez Przemysława Czaplińskiego. Człowiek jednak, co pochwalał sam prof. Kołakowski, istota niekonsekwentna. Kiedy więc znudzony monotonnym życiem szpitala, do którego trafiłem, zauważyłem u towarzysza niedoli z sąsiedniego łóżka egzemplarz „Gazety Wyborczej” z 29 – 30 maja br. z elaboratem „Jan Józef Lipski, krytyk suwerenny”, sygnowanym nazwiskiem Czaplińskiego, poprosiłem o użyczenie egzemplarza i pogrążyłem się w lekturze.

Znałem bowiem dość dobrze Jana Józefa, bardzo go lubiłem, zdawałem sobie sprawę, jak bardzo innym był człowiekiem i pisarzem niż Czapliński, zachodziłem więc w głowę, co też tego ostatniego mogło nagle zainteresować w pismach tego pierwszego.

Może jednak czegoś ważnego u autora „Polski do wymiany” nie widzę? – wyrzucałem sobie. Może w swej idiosynkrazji jestem na jakieś jego cnoty nieczuły, może kieruję się uprzedzeniami? Jednak już po przeczytaniu pierwszych akapitów stwierdziłem, że niestety nic z tych rzeczy. Sprawa jest banalna. Czapliński pisze po prostu tekst na zamówienie w myśl starej zasady: „Jak mocodawca sugeruje, tak beneficjent postępuje” (proszę zwrócić uwagę na dworskość, a zarazem nowoczesność moich wyrażeń).

Chodzi o to, że Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską wraz z Biblioteką „Więzi” opublikowały w 2009 r. dwa „opasłe”, jak określa je autor, tomy recenzenckiego dorobku Lipskiego. Bardzo ładnie – myślę sobie o Bibliotece „Więzi” – że pamięta o dawnym przyjacielu, który mieszkał zresztą z niegdysiejszą siedzibą redakcji po sąsiedzku; że zdobywa dotację na tak nisko dochodowe przedsięwzięcie. Bardzo ładnie, a nawet pięknie, ale czemu, na Boga, omawia to Czapliński? Cóż mu po „Prezydencie”, „Kaczynosie”? – przypominam tu przezwiska nadane Lipskiemu przez jednego z jego najbliższych przyjaciół, Janusza Szpotańskiego w „Cichych i Gęgaczach” (1964) oraz w „Bani w Paryżu” (1977), w którym to poemacie wygłasza on śmiały odczyt pt. „Antytotalitaryzm Konopnickiej”, swej ulubionej poetki, i za co przez przyszłych mistrzów Czaplińskiego – ultralewicowych intelektualistów paryskich, gigantów postmodernizmu, dekonstrukcji i totalnej transgresji – zostaje wygwizdany, a potem wyzwany od skrajnych faszystów i antysemitów, do tego stopnia, że z opresji nie ratuje go nawet wykrzykiwany w panice tytuł słynnego wiersza Konopnickiej „Jano est mort avant! ” („Jaś nie doczekał”).

No to chyba oczywiste, że autorowi „Efektu bierności” absolutnie nic po Kaczynosie. Gdy weźmie się pod uwagę, co Czapliński do tej pory opublikował, wolno sądzić, że Prezydent-Kaczynos nie może go raczej interesować. Prezydent-Kaczynos, w naukowej hierarchii zaledwie docent, a zarazem kawaler takich odznaczeń jak Krzyż Walecznych, Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski, a zwłaszcza Order Orła Białego, może jedynie profesora dr. hab. Przemysława Czaplińskiego śmieszyć, drażnić, w najlepszym razie nudzić.

[srodtytul]Dziwny towarzysz broni[/srodtytul]

Profesora dr hab. – tak, ale „GW” – nie. Bo Kaczynos dla „GW” to bardzo ważna figura, choć wcale nie jednoznaczna. Dla „GW” to prezes słynnego Krzywego Koła, zbieracz podpisów po Listem 34, współzałożyciel KOR, działacz „Solidarności” internowany w stanie wojennym, a potem jeszcze odnowiciel PPS (1987). Pech jednak chciał, że poza tymi wszystkimi wielkimi zasługami (z wyjątkiem może ostatniej, o czym będzie jeszcze mowa), był Prezydent-Kaczynos jeszcze humanistą, autorem licznych recenzji i prac naukowych z okresu Młodej Polski, ze szczególnym uwzględnieniem, mój Boże, Jana Kasprowicza!

[wyimek]– Oni go akceptują tylko na pewnej zasadzie.– Jakiej?– Ojej, jakiej, jakiej! Srakiej. Takiej, że ich legitymizuje i rozszerza im front[/wyimek]

Najważniejsze jednak, że Jan Józef jako badacz i komentator literatury wypłynął po 1956 roku jako konsekwentny krytyk stalinizmu i wywodzącej się z niego marksistowskiej historii literatury. Bronił „jednostki”, „duchowości”, „godności”, „indywidualności”. Wszystkie te z pozoru nieostre kategorie miały w jego pisarstwie twarde dno i ostrze antyideologiczne, tj. antymarksistowskie. Jan Józef był badaczem i krytykiem, który w świecie pseudouczonego bełkotu o tzw. marksistowskim światopoglądzie naukowym bronił człowieka jako wartości podstawowej.

I właśnie z tego powodu literaturoznawcy marksistowscy, głównie spod znaku Marii Janion i Aliny Witkowskiej, patrzyli na niego niechętnie, nieufnie i traktowali go wręcz protekcjonalnie. No bo cóż to za uczony, który zajmuje się... podmiotem, a nie procesem historycznym i jego prawami? Poza tym Jan Józef narażał się marksistowskiemu establishmentowi swoim zainteresowaniem dziejami inteligencji polskiej, zwłaszcza warszawskiej. Drażnił, że był biografistą i kronikarzem, że miał ogromne zbiory i dokumentację w tym zakresie. Bo było to z gruntu obce marksistowskiej opcji. Więcej niż obce – wrogie. „Inteligencja” ex definitione była „burżuazyjna” i należało ją zwalczać. W jej miejscu zaś miała wyrastać inteligencja „nowa”: postkapepowska i poststalinowska (szybko i mechanicznie rozgrzeszona z niedawnych „błędów i wypaczeń”).

No i wreszcie był Lipski tradycyjnym patriotą (najmocniej Pana Profesora przepraszam za to okropne słowo). Podkreślał swoje przywiązanie do idei niepodległości. Dzisiaj byłby z pewnością przeciwnikiem literatury popieranej przez autora „Polski do wymiany”, czyli antypersonalnej, odwracającej się od związku z dziejami narodu, kwestionującej idee niepodległości państwa, a zwłaszcza niewrażliwej na problemy sprawiedliwości, które chyba najbardziej leżały mu na sercu.

W redakcji „GW” powstaje tedy pytanie: jak oddać hołd naukowy dawnemu towarzyszowi broni, dziwnemu wprawdzie i specyficznemu, ale tak oddanemu Sprawie? W grę wchodzą zasadniczo dwie możliwości: albo skrótowo odnotować ukazanie się dwóch „niszowych” tomów wydawnictwa „Więzi” w dziale książkowym, albo poświęcić im zasadniczy esej w „Świątecznej”, którym zwracałoby się zagubionej młodzieży uwagę, że Jan Józef był wybornym, acz niestety niedocenionym krytykiem literackim, ba, filozofem literatury, wytrawnym estetykiem – o randze bliskiej nawet Frydemu czy Irzykowskiemu.

Kto miałby wykonać to zadanie? Ktoś ze starej gwardii? Nie, to niecelne. Większość wymarła, a ci, co żyją, to rutyniarze lub kapryśnicy, więc albo by się powykręcali, albo wykonaliby powierzone zadanie niestosownie. Zresztą wiadomo, jaki wielu z nich miało w przeszłości do „jubilata” stosunek. Rzecz musi wykonać ktoś młody, prężny, ktoś, kto z polotem nawiąże do owych odległych spraw i nada im świeży blask. Ktoś modny, „na fali”. Gwiazda pierwszej wielkości. Niezawodny Przemysław!

Sprawę takiego zamówienia załatwia się dziś krótkim telefonem lub mejlem. I na pewno tak było. Ja jednak puszczam wodze fantazji i wyobrażam sobie to tak:

– Przemo? – odzywa się w słuchawce głos Redaktora. – Jest taka sprawa: trzeba napisać omówienie wydanych niedawno pism krytycznych Jana Józefa. Omówienie, ma się rozumieć, subtelne i wzniosłe, oddające mu honor i nadające odpowiednio wysoką rangę. Otóż uważamy, że nikt nie zrobi tego lepiej niż ty. Nikt nie ma takiej wiedzy, takich kwalifikacji, takiego daru perswazji. Młodzi są w ciebie wpatrzeni, jesteś charyzmatyczną postacią. A nam właśnie o to chodzi, by jak najszerzej rozsławić dzieło Jana Józefa. Tak więc wysyłamy ci egzemplarze, a ty bierz się do roboty.

„Przemo” słyszy to, lecz entuzjazmu w nim brak. Wie przecie z grubsza, co to jest: rzecz gruntownie przeciwna jego naturze, i myśli. Czytać te „opasłe” tomiszcza, doszukiwać się w nich jakichś treści, z których dałoby się coś nowoczesnego wycisnąć, a nade wszystko jeszcze wysmażyć panegiryk? Ależ to męka i absurd! Zaczyna się więc wykręcać:

– To dla mnie zbyt wielki splendor. Jestem za młody, za mało doświadczony, zajmuję się kompletnie innymi sprawami. Zwolnijcie mnie więc z tej misji.

– Nie doceniasz się, Przemo! – pada czuła odpowiedź. – Mówię ci: jesteś najlepszy! Zresztą nie po to postawiliśmy na ciebie już jakieś 15 lat temu, kiedy to zostałeś najmłodszym sekretarzem najbardziej prestiżowej Nagrody Literackiej w Polsce, by słuchać teraz takich wykrętów. Tak więc bierz się do dzieła!

Cóż, majestatowi się nie odmawia. Odbiera więc „Przemo” egzemplarze i przystępuje do pracy. Zaczyna czytać, notuje, zakreśla jakieś kawałki. Boże, co to za piła! – jęczy przy tym bezwiednie. Ale cóż, mus to mus. Trzeba coś sfabrykować.

I mozolnie układa rozwlekły hymn pochwalny. Oto garść złotych myśli, które się nań składają:

„Rozwiązanie Lipskiego jest proste: zdolność do wielkich przeżyć estetycznych jest jednym z podstawowych warunków dojrzałej osobowości. Piękno jest zatem postulatem etycznym”.

„... język wspólny pozwala poecie być osobnym... ”

„Lipski jak Kierkegaard sądził, że artystę stwarza jego dążenie do wyrażenia jednostkowości. Ale nie zgodziłby się z duńskim filozofem, że język indywidualny jest niezrozumiały”.

„Lipski chciałby – w spadku po romantykach – traktować poezję jako syntezę człowieka, a zarazem jak awangardyści zachować specyfikę sztuki słowa”.

Wystarczy, dajmy pokój. Oczywiście, można by dalej przytaczać streszczenia i dywagacje Czaplińskiego. Nie miałoby to jednak większego sensu. Pirotechniczna narracja Profesora, niepozbawiona wszelako również i takich wtrętów jak ten: „Pisał bez taryfy ulgowej o Herbercie, stwierdza, że nie wypracował sobie własnego stylu... ” – wyłowić tę szpilkę w stogu 750 stron to, doprawdy, majstersztyk (chociaż we wprowadzeniu wyłowił ją również prof. Głowiński) – jest absolutnie jałowa. Choć autor przykłada się, jak umie, wychodzi z tego jakaś nieznośna glątwa, pełna banałów, przesady, nonsensów.

Wywołuje jednak we mnie falę wspomnień.

[srodtytul]Smutny Settembrini[/srodtytul]

Poznałem Jana Józefa przez mojego ojca, który się z nim kolegował i z którym łączyły go PPS-owskie korzenie. Bywał u nas w domu, prowadzili długie, ezoteryczne rozmowy o literaturze. Ojciec nazywał go „smutnym Settembrinim”, podkreślając przy każdej okazji, że większość rówieśników Jana Józefa ze środowiska intelektualnego „z-Naphtalizowała się”.

Jan Józef, jak już wspomniałem, budził moją niekłamaną sympatię. Lubiłem jego smutek, aksamitny głos i jakiś rodzaj zagubienia czy bezradności. Gdy jednak pod koniec lat 60. zacząłem studia i na własną rękę jąłem szukać źródeł inspiracji, przyciszony głos „smutnego Settembriniego” z Krakowskiego Przedmieścia odpłynął jakoś ode mnie, zagłuszony przez inne głosy, bardziej donośne i „koloraturowe”. Fenomenologia, egzystencjalizm, strukturalizm – to były w owym czasie trendy, które pociągały młody umysł.

W pierwszej połowie lat 70. poznałem wreszcie Janusza Szpotańskiego („wreszcie”, bo bardzo mi na tym zależało). Słyszałem o nim legendy, znałem na pamięć całe fragmenty jego słynnej opery „Cisi i Gęgacze”, wiedziałem, że jest wybitnym szachistą, co mi imponowało, a jednocześnie trochę się go bałem, bo napisał swego czasu kpiarską recenzję podręcznika, którego mój ojciec był współautorem, choć ojciec wcześniej mu pomógł, przywracając go jako dziekan na polonistykę. Obawiałem się więc syndromu Cyda: rozdarcia między fascynacją idolem a lojalnością wobec własnego rodzica.

Ze Szpotem zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego wejrzenia. Wpadliśmy w wir pijackich konwentykli, wznosiliśmy się na wyżyny abstrakcji, po czym lądowaliśmy w jakichś niebywałych melinach, gdzie Szpot uczył mnie swego życiowego minimalizmu. Podczas tych „nocy Walpurgii” odkryłem rychło, że Szpot nieustannie podkpiwa z Jana Józefa, nazywając go „Preziem” albo „Konopnicką”, albo „cnotliwym Kaczym”. Nie wytrzymałem wreszcie i pytam:

– Szpocie, czemu bez przerwy naigrawasz się z Jana Józefa? Przecież przyjaźnisz się z nim. O co ci chodzi?

– Raczej o co tobie chodzi, Antosiu? – odparł Szpot. – Co ma piernik do wiatraka? Szalenie lubię Kaczego, mógłbym z nim konie kraść, gdyby zaszła potrzeba, ale, wybacz, jego zainteresowania to nie dla mnie. Nie przepadam za sierotką Marysią.

– No, bez przesady, Szpocie – ja na to – ostatecznie personalizm, który Jan Józef wyznaje i kultywuje, te wszystkie Maritainy, Marcele, Mouniery to jednak coś więcej niż sierotka Marysia!

– Przestań bredzić! – karci mnie Szpot. – Okazuje się, że masz poważne braki lub jesteś kompletnym tumanem. Jakie Mouniery? Jakie Maritainy? To wszystko zwykła osławiona Kleinerowska „duchologia”. Ale Kaczy to chyba najuczciwszy człowiek w całym „gęgu”. Gdyby nie on, to wcale nie wiadomo, czy w ogóle by się coś działo. Wiadomo: PPS, AK, a później nawet ten rozmodlony personalizm to jednak zupełnie inna droga niż szlak kapepowskiej jaczejki.

[srodtytul]Rezerwuar dla powstańczych łez[/srodtytul]

W jakiś czas potem poszliśmy razem na imieniny do Jana Józefa. Znałem już szczególny stosunek Szpota do niego, teraz byłem ciekaw, jak ten drugi będzie reagować na bezceremonialne uwagi i zachowania swojego „piewcy”. Ostatecznie co innego podziwiać kogoś z daleka, a co innego znosić kpiny z bliska, zwłaszcza u siebie w domu na imieninach.

Jan Józef, zorientowawszy się, kto przyszedł, rzucił się do drzwi, wyściskał Szpota i konfidencjonalnym tonem rzekł:

– Tylko pamiętaj, ma być występ, wszyscy czekają!

Na co rozgrymaszony Szpot:

– Oj, Prezydencie, Prezydencie, tylko głupstwa ci w głowie! Ile można!

Lecz gdy wybiła godzina i Szpot był już wystarczająco nastrojony do „dionizyjskiego szału”, wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Przy czym z największym upodobaniem wykonywał kawałki, w których parodiował Jana Józefa. Przybierał rzewną minę smutnego harcerza albo Gombrowiczowskiego chłopięcia „z celi Konrada” i śpiewał:

Nie masz Cichych w naszej chacie,

Wolny nasz gęgaczy stan,

Śmiało gęgaj, miły bracie,

politycznych żądaj zmian.

Albo:

Jakże miło, przyjaciele,

Jest w Gęgaczy siedzieć gronie!

Nawet mroczny loch jaśnieje

I wesoło łańcuch dzwoni!

Chciał nas żywcem Gnom pochować,

Straszną nam zgotować dolę,

A tymczasem nam na głowach

Zapłonęły aureole!

Dalej, bracia, jęczmy śmiało,

Niech nas słyszy Polska cała!

Sami się okryjem chwałą,

Z Gnoma zaś zrobimy wała!

Co tu wiele mówić: były to kpiny z klasycznego „polskiego druha”, smętnego „drużynowego”, który „jest wśród nas i wskrzesza starodawne dzieje”. Ale Jan Józef nic sobie z tego nie robił, przeciwnie, śmiał się do rozpuku z własnej karykatury.

Zupełnie inna sytuacja miała miejsce na jakimś „spędzie” u Jacka Kuronia już po powstaniu KOR. Jan Józef nie był tego dnia w dobrym nastroju. Nie lubił zresztą tego rodzaju „masówek”, jak to nazywał, uważał, że dawny, „ekskluzywny gęg” był lepszy, szlachetniejszy, choć nie miał oczywiście tak szerokiego oddziaływania. Nie znosił rwetesu i chaosu, jaki panował podczas takich spotkań i w sumie uważał to za stratę czasu. Przysiadłem się w jakiejś chwili do niego i – wzorem mego ojca – zaczęliśmy „settembrinić”. Ale Jan Józef był jakoś smutny, jakoś rozbity i niespodziewanie wrócił do wspomnień z Powstania Warszawskiego. Zaczął mi opowiadać o jakichś przegranych akcjach, aż wreszcie rozkleił się całkowicie i jął autentycznie łkać, wyrzucając sobie, że przez niego zginął jakiś Zygmuś czy Wituś.

– Co ty mówisz! – jąłem go pocieszać. – Jak można tak to ocenić po tylu latach? Nie można żądać od siebie rzeczy niemożliwych. Wcale go nie zawiodłeś, po prostu nie mogłeś!

– Co ty tam wiesz! – warknął na mnie Jan Józef. – Nic nie wiesz, kompletnie nic! – i zaczął płakać jak bóbr.

Przechodzący w tym momencie obok nas bezkompromisowy Leszek Maleszka w towarzystwie bodaj Seweryna Blumsztajna, mruknął do niego przez zęby:

– No to znalazł już Jan Józef rezerwuar dla swoich powstańczych łez w Liberale – tak banalnie, acz chyba trafnie byłem przezywany w tym środowisku.

Po wyjściu z przyjęcia opowiedziałem o tym incydencie podpitemu Szpotowi i spytałem, co o tym sądzi. – Jesteś, Antoś, wciąż niepoprawnym tumanem – wykrzywił usta w jednym ze swoich szyderczych grymasów. – Zrozum, oni go akceptują tylko na pewnej zasadzie.

– Jakiej?

– Ojej, jakiej, jakiej! Srakiej. Takiej, że ich legitymizuje i rozszerza im front.

[srodtytul]Egzamin u Ciołkoszowej[/srodtytul]

Ostatni akt moich wspomnień związanych z Janem Józefem rozegrał się w Londynie. Pod koniec lat 80. odwiedzałem tam Lidię Ciołkoszową. Byłem urzeczony jej inteligencją i osobistym urokiem oraz tym, że od pierwszych słów rozmawiało się o sprawach poważnych, a nie prowadziło się głupkowatego small talk. Lidia od razu przeszła do rzeczy, która była wówczas „na wokandzie”:

– Co pan sądzi o możliwości wskrzeszenia PPS w obecnych warunkach Polski?

Kompletnie zaskoczyło mnie to pytanie. Speszyłem się, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Zacząłem bąkać:

– Wie pani, mój ojciec związany był z PPS... Herling...

– No, co mi pan opowiada takie rzeczy! Chyba znam elementarz i właśnie dlatego pana pytam.

– Czy ja wiem? A kto by miał się tym zająć?

– Jan Józef.

– Hm, to idealna kandydatura, ale czy znajdzie on... jakby to powiedzieć... elektorat?

– Panie Antosiu, PRL się kończy, to dla mnie jest oczywiste. Więc trzeba zawczasu pomyśleć o jakiejś lewicowej sile.

– No, tego akurat nie brakuje – zareplikowałem bezmyślnie, a w głowie jakbym usłyszał odległy grom, wywołany przez Szpota w Warszawie.

– Nie, no widzę, że jednak nie jest pan przygotowany do tej dyskusji – powiedziała zawiedziona pani Lidia.

– Z pewnością – uderzyłem w ton skruchy. – Ale ostatecznie środowisko KOR-owskie i różne jego przybudówki to co to są za siły? Prawicowe? Konserwatywne? Liberalne?

– Panie Antosiu, niech mi pan odpowie tylko na jedno pytanie: kto był największym wrogiem PPS przed wojną? Kto najbardziej pod nami rył? Po prostu nas wykańczał? Sanacja? Piłsudczycy? Ludowcy?

– Nooo... – najwyraźniej oblewałem jeden ze swoich ważniejszych egzaminów z historii.

– KPP – zakończyła twardo Lidia. – I to wróci. Nie może być inaczej. Zobaczy pan.

Jan Józef dostał od Lidii plenipotencje i po blisko 50 latach wskrzesił w kraju PPS. Jak się ta historia zakończyła, ze szczególnym uwzględnieniem roli towarzysza Ikonowicza, wszyscy wiemy.

Dlaczego wróciłem do tych wszystkich wspomnień? Czemu panegiryk napisany na zamówienie „GW” wyzwolił we mnie tyle fatalnych emocji?

Nie, nie tylko ze względu na Jana Józefa, którego darzyłem szczególną sympatią, i zrobiło mi się przykro, że pewnie przewraca się w grobie, jeśli dociera do niego w zaświaty hymniczna narracja Czaplińskiego. Głównie dlatego, że od dłuższego już czasu tworzony jest nowy obraz literatury czy wręcz kultury polskiej czasów powojennych – obraz zmanipulowany, skłamany, wypaczony – dla potrzeb jednego środowiska, lecz promieniujący na całą Polskę. No, ale to już temat na osobny artykuł.

Spoglądam na melancholijne oblicze Jana Józefa, ukazane na czołowej, czarno-białej fotografii, przenoszę wzrok na kolorową fotkę zamieszczoną na końcu, na której Przemysław Czapliński uśmiecha się przyjaźnie do czytelnika, i nagle z głębin świadomości wyskakuje mi purenonsesnsowny wierszyk Gombrowicza, podyktowany mu przez nieodgadniony sen:

W kryształowym uśmiechu

wykrzywiając usta,

Rzekł Mędrzec do Głupca:

„Twoja głowa pusta”.

A Głupiec mu na to z uśmiechem

prosiaka:

„Jaka tam racja moja, a taka,

jak jaka!”.

Autor jest pisarzem, tłumaczem, reżyserem, znawcą twórczości Becketta (któremu poświęcił wydaną w ub.r. książkę "Godot i jego cień") , autorem powieści „Madame”, przełożonej na 20 języków.

Ogłosiłem niegdyś publicznie, że unikam krytyki literackiej uprawianej przez Przemysława Czaplińskiego. Człowiek jednak, co pochwalał sam prof. Kołakowski, istota niekonsekwentna. Kiedy więc znudzony monotonnym życiem szpitala, do którego trafiłem, zauważyłem u towarzysza niedoli z sąsiedniego łóżka egzemplarz „Gazety Wyborczej” z 29 – 30 maja br. z elaboratem „Jan Józef Lipski, krytyk suwerenny”, sygnowanym nazwiskiem Czaplińskiego, poprosiłem o użyczenie egzemplarza i pogrążyłem się w lekturze.

Znałem bowiem dość dobrze Jana Józefa, bardzo go lubiłem, zdawałem sobie sprawę, jak bardzo innym był człowiekiem i pisarzem niż Czapliński, zachodziłem więc w głowę, co też tego ostatniego mogło nagle zainteresować w pismach tego pierwszego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał