– No, bez przesady, Szpocie – ja na to – ostatecznie personalizm, który Jan Józef wyznaje i kultywuje, te wszystkie Maritainy, Marcele, Mouniery to jednak coś więcej niż sierotka Marysia!
– Przestań bredzić! – karci mnie Szpot. – Okazuje się, że masz poważne braki lub jesteś kompletnym tumanem. Jakie Mouniery? Jakie Maritainy? To wszystko zwykła osławiona Kleinerowska „duchologia”. Ale Kaczy to chyba najuczciwszy człowiek w całym „gęgu”. Gdyby nie on, to wcale nie wiadomo, czy w ogóle by się coś działo. Wiadomo: PPS, AK, a później nawet ten rozmodlony personalizm to jednak zupełnie inna droga niż szlak kapepowskiej jaczejki.
[srodtytul]Rezerwuar dla powstańczych łez[/srodtytul]
W jakiś czas potem poszliśmy razem na imieniny do Jana Józefa. Znałem już szczególny stosunek Szpota do niego, teraz byłem ciekaw, jak ten drugi będzie reagować na bezceremonialne uwagi i zachowania swojego „piewcy”. Ostatecznie co innego podziwiać kogoś z daleka, a co innego znosić kpiny z bliska, zwłaszcza u siebie w domu na imieninach.
Jan Józef, zorientowawszy się, kto przyszedł, rzucił się do drzwi, wyściskał Szpota i konfidencjonalnym tonem rzekł:
– Tylko pamiętaj, ma być występ, wszyscy czekają!
Na co rozgrymaszony Szpot:
– Oj, Prezydencie, Prezydencie, tylko głupstwa ci w głowie! Ile można!
Lecz gdy wybiła godzina i Szpot był już wystarczająco nastrojony do „dionizyjskiego szału”, wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Przy czym z największym upodobaniem wykonywał kawałki, w których parodiował Jana Józefa. Przybierał rzewną minę smutnego harcerza albo Gombrowiczowskiego chłopięcia „z celi Konrada” i śpiewał:
Nie masz Cichych w naszej chacie,
Wolny nasz gęgaczy stan,
Śmiało gęgaj, miły bracie,
politycznych żądaj zmian.
Albo:
Jakże miło, przyjaciele,
Jest w Gęgaczy siedzieć gronie!
Nawet mroczny loch jaśnieje
I wesoło łańcuch dzwoni!
Chciał nas żywcem Gnom pochować,
Straszną nam zgotować dolę,
A tymczasem nam na głowach
Zapłonęły aureole!
Dalej, bracia, jęczmy śmiało,
Niech nas słyszy Polska cała!
Sami się okryjem chwałą,
Z Gnoma zaś zrobimy wała!
Co tu wiele mówić: były to kpiny z klasycznego „polskiego druha”, smętnego „drużynowego”, który „jest wśród nas i wskrzesza starodawne dzieje”. Ale Jan Józef nic sobie z tego nie robił, przeciwnie, śmiał się do rozpuku z własnej karykatury.
Zupełnie inna sytuacja miała miejsce na jakimś „spędzie” u Jacka Kuronia już po powstaniu KOR. Jan Józef nie był tego dnia w dobrym nastroju. Nie lubił zresztą tego rodzaju „masówek”, jak to nazywał, uważał, że dawny, „ekskluzywny gęg” był lepszy, szlachetniejszy, choć nie miał oczywiście tak szerokiego oddziaływania. Nie znosił rwetesu i chaosu, jaki panował podczas takich spotkań i w sumie uważał to za stratę czasu. Przysiadłem się w jakiejś chwili do niego i – wzorem mego ojca – zaczęliśmy „settembrinić”. Ale Jan Józef był jakoś smutny, jakoś rozbity i niespodziewanie wrócił do wspomnień z Powstania Warszawskiego. Zaczął mi opowiadać o jakichś przegranych akcjach, aż wreszcie rozkleił się całkowicie i jął autentycznie łkać, wyrzucając sobie, że przez niego zginął jakiś Zygmuś czy Wituś.
– Co ty mówisz! – jąłem go pocieszać. – Jak można tak to ocenić po tylu latach? Nie można żądać od siebie rzeczy niemożliwych. Wcale go nie zawiodłeś, po prostu nie mogłeś!
– Co ty tam wiesz! – warknął na mnie Jan Józef. – Nic nie wiesz, kompletnie nic! – i zaczął płakać jak bóbr.
Przechodzący w tym momencie obok nas bezkompromisowy Leszek Maleszka w towarzystwie bodaj Seweryna Blumsztajna, mruknął do niego przez zęby:
– No to znalazł już Jan Józef rezerwuar dla swoich powstańczych łez w Liberale – tak banalnie, acz chyba trafnie byłem przezywany w tym środowisku.
Po wyjściu z przyjęcia opowiedziałem o tym incydencie podpitemu Szpotowi i spytałem, co o tym sądzi. – Jesteś, Antoś, wciąż niepoprawnym tumanem – wykrzywił usta w jednym ze swoich szyderczych grymasów. – Zrozum, oni go akceptują tylko na pewnej zasadzie.
– Jakiej?
– Ojej, jakiej, jakiej! Srakiej. Takiej, że ich legitymizuje i rozszerza im front.
[srodtytul]Egzamin u Ciołkoszowej[/srodtytul]
Ostatni akt moich wspomnień związanych z Janem Józefem rozegrał się w Londynie. Pod koniec lat 80. odwiedzałem tam Lidię Ciołkoszową. Byłem urzeczony jej inteligencją i osobistym urokiem oraz tym, że od pierwszych słów rozmawiało się o sprawach poważnych, a nie prowadziło się głupkowatego small talk. Lidia od razu przeszła do rzeczy, która była wówczas „na wokandzie”:
– Co pan sądzi o możliwości wskrzeszenia PPS w obecnych warunkach Polski?
Kompletnie zaskoczyło mnie to pytanie. Speszyłem się, nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Zacząłem bąkać:
– Wie pani, mój ojciec związany był z PPS... Herling...
– No, co mi pan opowiada takie rzeczy! Chyba znam elementarz i właśnie dlatego pana pytam.
– Czy ja wiem? A kto by miał się tym zająć?
– Jan Józef.
– Hm, to idealna kandydatura, ale czy znajdzie on... jakby to powiedzieć... elektorat?
– Panie Antosiu, PRL się kończy, to dla mnie jest oczywiste. Więc trzeba zawczasu pomyśleć o jakiejś lewicowej sile.
– No, tego akurat nie brakuje – zareplikowałem bezmyślnie, a w głowie jakbym usłyszał odległy grom, wywołany przez Szpota w Warszawie.
– Nie, no widzę, że jednak nie jest pan przygotowany do tej dyskusji – powiedziała zawiedziona pani Lidia.
– Z pewnością – uderzyłem w ton skruchy. – Ale ostatecznie środowisko KOR-owskie i różne jego przybudówki to co to są za siły? Prawicowe? Konserwatywne? Liberalne?
– Panie Antosiu, niech mi pan odpowie tylko na jedno pytanie: kto był największym wrogiem PPS przed wojną? Kto najbardziej pod nami rył? Po prostu nas wykańczał? Sanacja? Piłsudczycy? Ludowcy?
– Nooo... – najwyraźniej oblewałem jeden ze swoich ważniejszych egzaminów z historii.
– KPP – zakończyła twardo Lidia. – I to wróci. Nie może być inaczej. Zobaczy pan.
Jan Józef dostał od Lidii plenipotencje i po blisko 50 latach wskrzesił w kraju PPS. Jak się ta historia zakończyła, ze szczególnym uwzględnieniem roli towarzysza Ikonowicza, wszyscy wiemy.
Dlaczego wróciłem do tych wszystkich wspomnień? Czemu panegiryk napisany na zamówienie „GW” wyzwolił we mnie tyle fatalnych emocji?
Nie, nie tylko ze względu na Jana Józefa, którego darzyłem szczególną sympatią, i zrobiło mi się przykro, że pewnie przewraca się w grobie, jeśli dociera do niego w zaświaty hymniczna narracja Czaplińskiego. Głównie dlatego, że od dłuższego już czasu tworzony jest nowy obraz literatury czy wręcz kultury polskiej czasów powojennych – obraz zmanipulowany, skłamany, wypaczony – dla potrzeb jednego środowiska, lecz promieniujący na całą Polskę. No, ale to już temat na osobny artykuł.
Spoglądam na melancholijne oblicze Jana Józefa, ukazane na czołowej, czarno-białej fotografii, przenoszę wzrok na kolorową fotkę zamieszczoną na końcu, na której Przemysław Czapliński uśmiecha się przyjaźnie do czytelnika, i nagle z głębin świadomości wyskakuje mi purenonsesnsowny wierszyk Gombrowicza, podyktowany mu przez nieodgadniony sen:
W kryształowym uśmiechu
wykrzywiając usta,
Rzekł Mędrzec do Głupca:
„Twoja głowa pusta”.
A Głupiec mu na to z uśmiechem
prosiaka:
„Jaka tam racja moja, a taka,
jak jaka!”.
Autor jest pisarzem, tłumaczem, reżyserem, znawcą twórczości Becketta (któremu poświęcił wydaną w ub.r. książkę "Godot i jego cień") , autorem powieści „Madame”, przełożonej na 20 języków.