Zauważył również, że czytelnicy chcą mieć w ręku natychmiast dowolną książkę, jakiej sobie zażyczą. To właśnie ma im zapewnić Nook z dostępem do katalogu księgarni oraz do ponad 1 mln zeskanowanych książek niechronionych już prawami autorskimi, oferowanych w rozmaitych serwisach internetowych (i być może do milionów tytułów, jakie mają się pojawić w usłudze Google Books).
Riggio podawał jednak przestarzałe dane. Według amerykańskiego stowarzyszenia wydawców sprzedaż książek w ub.r. spadła do 23,9 mld dol. Najmocniej ucierpiały podręczniki i tanie wydania w miękkiej oprawie. Ta spadkowa trajektoria wydaje się potwierdzać uwagę Steve’a Jobsa, którą poczynił w rozmowie z „New York Timesem” w 2008 r., kiedy wyrażał sceptycyzm co do właśnie wprowadzonego na rynek Kindle’a. Mówił wtedy: „Nie ma znaczenia, czy produkt jest dobry czy zły. Faktem jest, że ludzie już nie czytają. 40 proc. ludności USA czyta jedną książkę rocznie lub mniej”.
Łatwo więc sobie wyobrazić jego zaskoczenie, kiedy dwa lata później liczba aplikacji do czytania książek na iPhone,ie dostępnych w firmowym sklepie internetowym App Store przekroczyła liczbę sprzedawanych tam gier, a wartość sprzedaży e-książek dostosowanych do urządzeń takich jak Kindle czy Sony Reader potroiła się do ponad 313 mln dol. Analitycy banku Goldman Sachs prognozują, że do roku 2015 sprzedaż e-książek wzrośnie do 3,2 mld dol., z czego Apple zgarnie jedną trzecią. Być może większość ludzi nie sięga wcale po książki. Ale ci, którzy jednak to robią za pomocą elektronicznych urządzeń, wydają się czytać na potęgę.
Było jasne, że Jobs się mylił, tak co do czytelników, jak i perspektyw biznesowych e-książek. Kiedy 27 stycznia tego roku prezentował po raz pierwszy publicznie iPada, pokajał się, wskazując na wyświetlone za jego plecami zdjęcie Kindle’a i mówiąc: „Oto czytnik e-książek. Amazon odwalił kawał dobrej roboty, będąc pionierem na tym polu. My zamierzamy stanąć na jego ramionach i sięgnąć jeszcze dalej”. Po czym przedstawił własny czytnik e-książek w postaci specjalnej aplikacji dla iPada o nazwie iBook. Kiedy ze sceny zachwalał jego funkcjonalność, widownia nagradzała go spontanicznym aplauzem. I to nawet po tym, jak się okazało, że Apple negocjuje bezpośrednio z wydawcami, którzy nie tylko będą dyktować swoje ceny – zapewne o kilka dolarów wyższe od sztywnej ceny 9,99 dol. w Amazonie – lecz także własne warunki, np. opóźnianie premiery wersji elektronicznej, tak by nie zaszkodzić sprzedaży papierowej wersji. Jest to więc polityka, która w krótkiej perspektywie będzie faworyzowała wydawców kosztem czytelników.
Nie trzeba być technofobem czy kimś o mentalności XIX-wiecznego luddysty niszczącego maszyny, żeby odruchowo odrzucać pomysł czytania książek na ekranie. Może chodzi tu tylko o zakodowany głęboko odruch, ale obcowanie z „realną” książką, którą można przekartkować, wsunąć zakładkę, której okładki zaginają się w miarę czytania, przynosi swego rodzaju głęboką satysfakcję. E-książki, bez względu na konkretne urządzenie, są efemeryczne. Ale któregoś dnia siedzicie unieruchomieni w domu, a właśnie ogłoszono laureata prestiżowej nagrody i okazuje się, że możecie ściągnąć sobie fragment tej książki na telefon. Opowieść was wciąga, zupełnie tak jak w przypadku „prawdziwej”, papierowej książki, chcecie czytać dalej i nagle znika opór przed naciśnięciem guzika „kup”. I tak to się zaczyna.
Dotychczas istnieją dwie technologie wyświetlania słów na małym ekranie i wybór jednej z nich może wpłynąć na to, czy obcowanie z e-książką sprawi satysfakcję. Po pierwsze, e-atrament, który odbija światło a nie je emituje i zaskakująco przypomina prawdziwy atrament czy farbę drukarską, chociaż obraz jest mniej kontrastowy. Stosują go monochromatyczne wyświetlacze w czytnikach Kindle i Nook. Po drugie, są podświetlane od spodu ekrany ciekłokrystaliczne (LCD) znane z iPada (a wcześniej z iPhone'a).