iPad, czyli Internet na kłódkę

Aplikacje dla iPada są wprawdzie bardzo zmyślne, użyteczne i niekiedy zabawne, ale nie dają jednego: niezależności od firmy Apple

Publikacja: 09.07.2010 15:48

iPad, czyli Internet na kłódkę

Foto: ROL

Red

Chyba już każda świadoma istota wie, że 3 kwietnia firma Apple wypuściła na rynek „rewolucyjny”, „przełomowy”, „magiczny” tablet o nazwie iPad. Moment ten poprzedziły krążące prawie dziesięć lat pogłoski, które nabrały rumieńców w lutym 2006 r., kiedy Apple złożył szereg wniosków patentowych – można było z nich wywnioskować, że ma zamiar wejść na rynek urządzeń z ekranami dotykowymi.

Chociaż okazało się, że było to związane z przygotowaniami do produkcji telefonu iPhone, to i tak wieści o rychłym powstaniu tabletu zaczęły znów krążyć ze zdwojoną siłą na przełomie lat 2008/2009, pomimo ustawicznych dementi firmy.

Stosując odwieczną taktykę randkowania – najpierw zaloty, potem udawana obojętność, nieodpowiadanie na listy, potem znów coraz śmielsze zaloty – firmie udało się rozbudzić prawdziwe pożądanie. Oto pojawiło się urządzenie, którego nikt na oczy jeszcze nie zobaczył, ale ludzie już byli owładnięci myślą, że muszą je mieć.

[srodtytul]Wojna czytników[/srodtytul]

Tymczasem w październiku 2009 r. sieć księgarska Barnes and Noble ujawniła własne plany co do nowego produktu. Chodziło o czytnik elektronicznych książek o nazwie Nook, mający podjąć walkę o rynek z czytnikiem Kindle sprzedawanym od roku przez księgarnię internetową Amazon.

Podczas uroczystej premiery Nooka dużo się mówiło o sytuacji w świecie wydawniczym, o przyszłości książek i e-książek. Prezes Barnes and Noble Stephen Riggio wskazywał na fakt, że książki to wciąż potężna gałąź biznesu, z obrotami 30 mld dol. rocznie, większa więc od branży muzycznej czy filmowej.

Zauważył również, że czytelnicy chcą mieć w ręku natychmiast dowolną książkę, jakiej sobie zażyczą. To właśnie ma im zapewnić Nook z dostępem do katalogu księgarni oraz do ponad 1 mln zeskanowanych książek niechronionych już prawami autorskimi, oferowanych w rozmaitych serwisach internetowych (i być może do milionów tytułów, jakie mają się pojawić w usłudze Google Books).

Riggio podawał jednak przestarzałe dane. Według amerykańskiego stowarzyszenia wydawców sprzedaż książek w ub.r. spadła do 23,9 mld dol. Najmocniej ucierpiały podręczniki i tanie wydania w miękkiej oprawie. Ta spadkowa trajektoria wydaje się potwierdzać uwagę Steve’a Jobsa, którą poczynił w rozmowie z „New York Timesem” w 2008 r., kiedy wyrażał sceptycyzm co do właśnie wprowadzonego na rynek Kindle’a. Mówił wtedy: „Nie ma znaczenia, czy produkt jest dobry czy zły. Faktem jest, że ludzie już nie czytają. 40 proc. ludności USA czyta jedną książkę rocznie lub mniej”.

Łatwo więc sobie wyobrazić jego zaskoczenie, kiedy dwa lata później liczba aplikacji do czytania książek na iPhone,ie dostępnych w firmowym sklepie internetowym App Store przekroczyła liczbę sprzedawanych tam gier, a wartość sprzedaży e-książek dostosowanych do urządzeń takich jak Kindle czy Sony Reader potroiła się do ponad 313 mln dol. Analitycy banku Goldman Sachs prognozują, że do roku 2015 sprzedaż e-książek wzrośnie do 3,2 mld dol., z czego Apple zgarnie jedną trzecią. Być może większość ludzi nie sięga wcale po książki. Ale ci, którzy jednak to robią za pomocą elektronicznych urządzeń, wydają się czytać na potęgę.

Było jasne, że Jobs się mylił, tak co do czytelników, jak i perspektyw biznesowych e-książek. Kiedy 27 stycznia tego roku prezentował po raz pierwszy publicznie iPada, pokajał się, wskazując na wyświetlone za jego plecami zdjęcie Kindle’a i mówiąc: „Oto czytnik e-książek. Amazon odwalił kawał dobrej roboty, będąc pionierem na tym polu. My zamierzamy stanąć na jego ramionach i sięgnąć jeszcze dalej”. Po czym przedstawił własny czytnik e-książek w postaci specjalnej aplikacji dla iPada o nazwie iBook. Kiedy ze sceny zachwalał jego funkcjonalność, widownia nagradzała go spontanicznym aplauzem. I to nawet po tym, jak się okazało, że Apple negocjuje bezpośrednio z wydawcami, którzy nie tylko będą dyktować swoje ceny – zapewne o kilka dolarów wyższe od sztywnej ceny 9,99 dol. w Amazonie – lecz także własne warunki, np. opóźnianie premiery wersji elektronicznej, tak by nie zaszkodzić sprzedaży papierowej wersji. Jest to więc polityka, która w krótkiej perspektywie będzie faworyzowała wydawców kosztem czytelników.

Nie trzeba być technofobem czy kimś o mentalności XIX-wiecznego luddysty niszczącego maszyny, żeby odruchowo odrzucać pomysł czytania książek na ekranie. Może chodzi tu tylko o zakodowany głęboko odruch, ale obcowanie z „realną” książką, którą można przekartkować, wsunąć zakładkę, której okładki zaginają się w miarę czytania, przynosi swego rodzaju głęboką satysfakcję. E-książki, bez względu na konkretne urządzenie, są efemeryczne. Ale któregoś dnia siedzicie unieruchomieni w domu, a właśnie ogłoszono laureata prestiżowej nagrody i okazuje się, że możecie ściągnąć sobie fragment tej książki na telefon. Opowieść was wciąga, zupełnie tak jak w przypadku „prawdziwej”, papierowej książki, chcecie czytać dalej i nagle znika opór przed naciśnięciem guzika „kup”. I tak to się zaczyna.

Dotychczas istnieją dwie technologie wyświetlania słów na małym ekranie i wybór jednej z nich może wpłynąć na to, czy obcowanie z e-książką sprawi satysfakcję. Po pierwsze, e-atrament, który odbija światło a nie je emituje i zaskakująco przypomina prawdziwy atrament czy farbę drukarską, chociaż obraz jest mniej kontrastowy. Stosują go monochromatyczne wyświetlacze w czytnikach Kindle i Nook. Po drugie, są podświetlane od spodu ekrany ciekłokrystaliczne (LCD) znane z iPada (a wcześniej z iPhone'a).

Są trudne do użytkowania w bezpośrednim świetle słonecznym, pod pewnymi kątami dają też efekt lustrzany, tak więc użytkownik widzi odbicie swojej twarzy na ekranie. E-atramentowe strony są za to trudne do odczytania w słabym oświetleniu – można zapomnieć o zabieraniu Kindle'a pod kołdrę. Oba rozwiązania mają więc swoje wady.

Po premierze Nooka eksperci zastanawiali się, czy okaże się on „pogromcą Kindle’a”. Tak się nie stało: chociaż pod paroma względami ma przewagę nad sprzętem z Amazonu (np. ma łatwiejszą nawigację), to jest zasadniczo tym samym: małym, lekkim, trwałym, czarno-białym czytnikiem książek. Istotna różnica między tymi modelami polega na tym, że Nook korzysta z formatu ePub, który jest otwarty i dostępny dla dowolnych urządzeń, w przeciwieństwie do Kindle’a, w którym zastosowano format prezentacji książek będący wyłączną własnością Amazonu.

Format ePub może dać istotną przewagę przygotowywanej przez firmę Google elektronicznej księgarni o nazwie Google Editions, dzięki której klienci będą mogli czytać książki na dowolnym urządzeniu – rzecz jasna oprócz Kindle’a. Dzięki temu formatowi elektroniczne książki mają szansę na standaryzację. Autorzy będą mieli więcej dróg rozpowszechniania i sprzedaży swoich tekstów.

[srodtytul]Myśl na manowcach[/srodtytul]

Kiedy podczas uroczystej premiery Steve Jobs wyświetlił na ekranie zdjęcia iPada, Kindle wydał się nagle komicznie przestarzały – niczym czarno-biały telewizor przy 60-calowym ekranie plazmowym wysokiej rozdzielczości. Jak określił to analityk banku Needham & Co., kiedy się okazało, że w ciągu pierwszego tygodnia sprzedało się prawie pół miliona iPadów, Kindle „nie jest atrakcyjnym produktem”. Ale i tak, wespół z innymi ekspertami, przewidywał, że w najbliższym roku sprzeda się ich ponad 3 mln.

Są bowiem dobre powody, żeby kupić „nieatrakcyjny” czytnik taki jak Kindle, a nie elegancki, wyrafinowany, dający wielką frajdę tablet firmy Apple. Czytniki starszej generacji są mniejsze i lżejsze, i zdecydowanie tańsze. Ich producenci będą zapewne jeszcze schodzić z ceny, żeby sprostać konkurencji.

Można ich używać na zewnątrz, nawet pomimo padającego bezpośredniego światła słonecznego. A przede wszystkim nie niosą ze sobą pokusy sprawdzania co parę minut poczty, wyników meczów, notowań giełdowych, wpisów na Twitterze i pozwalają skupić się na tym, czego czytelnik pragnie najbardziej: zatopieniu się w lekturze książki.

IPad natomiast to wielka zachęta do mentalnego schodzenia na manowce. Można dzięki niemu słuchać radia, edytować zdjęcia, komponować piosenki, kupować buty, sprawdzać kaloryczność potraw i tak dalej. Można nawet w trakcie lektury jednocześnie pisać własną książkę (chociaż pisanie za pomocą klawiatury ekranowej jest zabawą w chybił trafił).

To, czego nie da się zrobić – przynajmniej na razie – to wykonywanie tych czynności jednocześnie. Kiedy odcinek „Zagubionych” przerywa reklama, może was najść ochota na sprawdzenie e-maili, ale naciśnięcie ikony poczty powoduje zamknięcie okna z serialem. Aż do chwili pojawienia się nowszej wersji systemu operacyjnego, który pozwoli na uruchamianie wielu programów naraz, iPad będzie raczej przypominał większą wersję odtwarzacza muzycznego iPod Touch, a nie mały komputer.

Na korzyść iPada działa za to aplikacja iBook. Firma Apple wybrała najlepszą aplikację książkową stworzoną wcześniej dla iPhone’a (Classics), po czym udoskonaliła najciekawsze jej aspekty: mamy więc wirtualną półkę z wirtualnymi grzbietami książek, w czasie czytania przewracamy wirtualne kartki. Po ustawieniu iPada w poziomie na ekranie wyświetlają się dwie sąsiadujące strony. Szybki ruch palców powoduje efekt przypominający kartkowanie, towarzyszy mu nawet odpowiedni dźwięk.

Liczba tytułów, jakie można obecnie ściągnąć na iPada, nie przekracza 60 tys. Połowa z nich to książki z domeny publicznej opracowane w ramach tzw. projektu Gutenberg, a reszta to thrillery i wspomnienia celebrytów w rodzaju tych, jakie okupują listy bestsellerów. Ale tytułów będzie przybywać, w miarę jak kolejni wydawcy podpiszą umowy z firmą Apple, która wychodzi o wiele bardziej naprzeciw ich oczekiwaniom, pozwalając ustalać ceny i daty premier, a przede wszystkim stosując format ePub.

Format ten pozwala również na łatwe ściąganie darmowych pozycji, a więc przede wszystkim książek wydawanych przez autorów własnym sumptem lub opublikowanych tak dawno, że nie chroni ich prawo autorskie. W większości przypadków czytelników korzystających z e-książek interesują jednak nowości wydawnicze. Przypadek Kindle’a wykazał, że jeśli dobrze określi się cenę, zakup książki może być czynnością impulsywną. Możliwość ściągnięcia sobie książki w parę chwil na ekran działa jednak tylko, jeśli cena jest na tyle niska, by nie blokowała nas przed naciśnięciem guzika „kup”.

W sobie tylko wiadomy sposób – poprzez badania albo przypadkowy strzał – Amazon doszedł do wniosku, że idealna cena musi wynosić 9,99 dol. Nie wiadomo, czy wyższe ceny będą skutkować spadkiem sprzedaży e-książek. Na razie czytelnicy niechcący przepłacać za ściąganie książek poprzez program iBooks mogą kupować książki po 9,99 dol., korzystając z aplikacji Kindle stworzonej dla iPada (a niebawem także z księgarni Google Editions). W zamian za niższą cenę tracą tylko elegancki format prezentacji stron, jaki zapewnia iBooks.

[srodtytul]Aplikacja na każdą okazję[/srodtytul]

Nie minie wiele czasu zresztą, jak ktoś stworzy specjalny program do porównywania cen tej samej książki z różnych źródeł. Wcale nie jest jasne, czy Apple dopuści taki program do katalogu swojego App Store, bardzo ściśle bowiem kontroluje, co można w tym sklepie sprzedawać. Wszystkie programy dla iPada (podobnie jak wcześniej dla iPhone’a) przechodzą długotrwały proces sprawdzania i muszą uzyskać placet firmy.

Jest to zaprzeczenie idei otwartości, która leży u podstaw kreatywnego impulsu będącego siłą napędową rozwoju Internetu. Od momentu powstania pierwszej przeglądarki 17 lat temu otwartość internetu budzi niepokój niektórych państw i poczucie zagrożenia ze strony firm. Dzięki niej nikomu dotychczas nieznana piosenkarka może sprzedać milion płyt, a nastolatek z Bombaju udoskonalić program napisany w Amsterdamie. Wolność panująca w Internecie zrównuje szanse programistów, filmowców, pisarzy, , polityków i przedsiębiorców, z których wielu działa w amatorski sposób.

Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby Internet – a zatem i nasze codzienne życie – gdyby po wynalezieniu przeglądarki Mosaic w 1993 r. Marc Andreesen i Eric Bina kazali sobie płacić nie tylko za sam program, ale też za każdą otwieraną przez nas stronę.

Aplikacje dla iPada są wprawdzie przemyślne, użyteczne i niekiedy zabawne. Ale nie dają jednego: niezależności od firmy Apple. Owszem, iPad – podobnie jak iPhone – ma także przeglądarkę, która pozwala korzystać bezpośrednio z Internetu, przez co narzekanie na tę barierę jest do pewnego stopnia bezprzedmiotowe.

Ale surfowanie w sieci za pomocą iPada jest dalekie od ideału. Po pierwsze, system nie pozwala na otwieranie wielu okien naraz. Po drugie, konsekwentna postawa firmy Apple, która odmawia wdrożenia obsługi technologii flash (należącej do Adobe Systems), która odpowiada za animacje i wideo na wielu stronach, oznacza, że strony te są albo stają się dla użytkownika całkowicie niedostępne lub nie całkiem funkcjonalne.

Ale po co ktoś ma uruchamiać przeglądarkę, żeby oglądać filmy na YouTube, czytać depesze AP albo sprawdzić prognozę pogody, skoro iPad ma specjalną aplikację do każdej z tych czynności? To jest istota „rewolucji” i „przełomu”, jaki niesie iPad: kiedy już powstaną aplikacje do wszystkiego, zamiast sieci wszechświatowej (o jakiej mówi nazwa World Wide Web) będziemy mieli po prostu sieć Apple’a.

Autorka jest profesorem Middlebury College, działa w organizacji Face of Democracy propagującej dziennikarstwo obywatelskie

(C) New York Review of Books 2010 distr. by NYT Synd.

Chyba już każda świadoma istota wie, że 3 kwietnia firma Apple wypuściła na rynek „rewolucyjny”, „przełomowy”, „magiczny” tablet o nazwie iPad. Moment ten poprzedziły krążące prawie dziesięć lat pogłoski, które nabrały rumieńców w lutym 2006 r., kiedy Apple złożył szereg wniosków patentowych – można było z nich wywnioskować, że ma zamiar wejść na rynek urządzeń z ekranami dotykowymi.

Chociaż okazało się, że było to związane z przygotowaniami do produkcji telefonu iPhone, to i tak wieści o rychłym powstaniu tabletu zaczęły znów krążyć ze zdwojoną siłą na przełomie lat 2008/2009, pomimo ustawicznych dementi firmy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą