Kiedy PO była w opozycji, Tusk na długie godziny zamykał się w swoim gabinecie z wybrańcami, np. Zytą Gilowską czy Janem Rokitą. Przed drzwiami do jego gabinetu ustawiała się długa kolejka, ale Tusk nie zwracał na to uwagi.
– Tusk to historyk – opowiadał nam bliski znajomy Rokity. – Lubi na przykład historię podbojów dokonywanych przez Aleksandra Macedońskiego, czasem mówi o nim, tak jakby mówił o sobie. To inteligentny rozmówca, bystry, ma ciekawe obserwacje dotyczące polityki.
– Kiedy Tusk zaprasza cię na taką pogawędkę, czujesz się naprawdę nieźle – tłumaczył nam wpływowy kiedyś polityk Platformy. – W tle muzyka poważna, wino w kieliszkach. Rozmowa sączy się powoli, nie dotyczy bieżących spraw. Donald rzuca od czasu do czasu, pokazując wzrokiem drzwi: „Widzisz, tylko z tobą tak mogę pogadać. Tamci... sam zresztą wiesz”. A za drzwiami tłok, nerwówka, ktoś chce jedno słówko, ktoś tu jechał z drugiego końca Polski, ktoś tu tylko na chwilę po szybką decyzję. A wy siedzicie we dwóch, nic was nie goni. Potem wychodzisz. Tusk włącza płytę od nowa, sekretarka wnosi nowe kieliszki, wchodzi kolejny „zaufany” i Tusk mówi mu na dzień dobry: „Widzisz, tylko z tobą tak mogę pogadać... itd”. Tak to działa.
Niektóre z takich spotkań trwały do 2 – 3 nad ranem: – Tusk jest wielbicielem wina i muzyki barokowej, ma w podręcznej kolekcji ze 30 dobrych płyt z muzyką Bacha – opowiadał nam nasz rozmówca. – Siedział do późna. Gdy był w opozycji, trudno go było nazwać tytanem pracy. Często po południu odsypiał. Miał na zapleczu kozetkę. Sekretarki tłumaczyły wtedy zaufanym Tuska: „Pan przewodniczący śpi”.
[srodtytul]Krówki z Kisiela[/srodtytul]
Był Bach, rozmowy o historii, ale pewne rzeczy pozostawały niezmienne. Kilka razy w tygodniu spotykali się zaufani ludzie, i to wtedy, trochę przy okazji plotek albo oglądania Ligi Mistrzów, tworzono scenariusze polityczne.
– To było jak zebranie drużyny podwórkowej. W tych spotkaniach brali udział Grzegorz Schetyna, Sławomir Nowak, Mirosław Drzewiecki. Dym z cygar, latające w powietrzu przekleństwa. Tusk bardzo lubi krówki, które zawsze były ułożone w rzeźbie głowy Kisiela. Ta rzeźba była nagrodą, którą Donald dostał przed laty – relacjonował nam były poseł PO. – W trakcie takich spotkań zauważyłem, że Tusk potrafi być bardzo brutalny.
Jednego ze swoich współpracowników określił w jego obecności „półinteligentem”, zmieszał z błotem jednego z posłów. Jego słowom towarzyszył śmiech zgromadzonych.
Lider Platformy podczas takich spotkań potrafił wygłosić maksymę, że w polityce nie wolno nikomu ufać. Ale „zakon Sherwood” nie brał tego nigdy do siebie. Twardo stali obok Donalda, gdy w 2005 roku przegrał, i to podwójnie. Sam lider PO musiał jednak poczuć, że kolejna klęska oznaczałaby dla niego pożegnanie się z przywództwem w partii. Może to wtedy stał się bardziej nieufny wobec swoich najbliższych?
Rok 2007 był rokiem rewanżu. Tusk wygrał wybory parlamentarne i został premierem. Otoczenie Lecha Kaczyńskiego nie do końca zdawało sobie sprawę, że Tusk wyrósł na gracza pierwszej ligi i za nic nie odpuści prezydentowi. Przewodniczący PO przez lata był przez braci Kaczyńskich traktowany z lekkim przymrużeniem oka.
– Lech mówił o nim „to taki sympatyczny facet”. I my go tak odbieraliśmy – trochę piłkarz, trochę leniuszek. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w walce politycznej będzie taki bezwzględny – opowiadał nam przed rokiem Adam Bielan, wpływowy polityk PiS.
Rzeczywiście Platforma ze stałego konfliktu z Lechem Kaczyńskim uczyniła sposób na funkcjonowanie. Była awantura o traktat lizboński, o tarczę antyrakietową, samolot do Brukseli. Prezydent i jego otoczenie dawali się łatwo prowokować – a liderzy Platformy tylko zacierali ręce. Niby rządzili i powinni brać za to pełną odpowiedzialność, ale zawsze mieli wymówkę: „My chcemy jak najlepiej, ale sami widzicie, że prezydent przeszkadza, jak może”.
[srodtytul]Merkel, Drzewko i Sarkozy[/srodtytul]
Tusk był naturalnym liderem i to on powinien zostać prezydentem. Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki gorąco go do tego namawiali. Po pierwsze, dlatego że był gwarantem zwycięstwa, czyli powodzenia „projektu” (czyli przejęcia przez PO pełni władzy). Po drugie, dlatego że Tusk przegrał z Kaczyńskim w 2005 roku: – Trochę jak na podwórku, dostałeś manto, więc musisz się zrewanżować. Kibice tego od ciebie oczekują – mówi jeden z polityków PO.
Tusk był jednak coraz bardziej nieufny. Starzy liderzy liberałów, m.in. były premier Jan Krzysztof Bielecki, podpowiadali mu, że Schetyna i jego otoczenie za bardzo urośli, że mogą grozić jego pozycji w partii. Zapewniali, że sam Tusk powinien zmienić otoczenie i zacząć grać w dużo wyższej lidze: „Z Nicolasem Sarkozym, Angelą Merkel, a nie z Drzewkiem”.
Bomba wybuchła na jesieni zeszłego roku, kiedy na jaw wyszła afera hazardowa. Wiadomo było, że trzeba dokonać rekonstrukcji rządu. Pytanie, jak głębokiej? Starzy liberałowie namawiali Tuska na prawdziwą rewolucję. Jednym z kandydatów do dymisji był Grzegorz Schetyna – najbliższy współpracownik Tuska, dwóch innych to Mirosław Drzewiecki i Sławomir Nowak. „Zakon Sherwood” przestał istnieć. I nie chodziło nawet o dymisje – bo te prawdopodobnie były nieuniknione – ale o ich styl. – Kiedy Tusk mówił, że w polityce nie ma przyjaźni, nawet nie przeszło im przez myśl, że może mieć na myśli także ich – opowiada jeden z polityków PO.
[srodtytul]Wojna na górze?[/srodtytul]
W Platformie zaczęła się cicha wojna przywódców. Schetyna został szefem klubu i powoli odbudowywał pozycję. Dzięki sojuszowi z Bronisławem Komorowskim zdobył ważny przyczółek – fotel marszałka Sejmu. Jest więc formalnie drugą osobą w państwie. Tusk przyglądał się temu z oddali z coraz większym niepokojem. Postanowił poprzez zmiany w statucie osłabić pozycję Schetyny.
Do starcia doszło na posiedzeniu zarządu i przewodniczących regionów, które odbyło się w Kancelarii Premiera między pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich. Premier zaproponował, by poszerzyć władze partii o 35 – 40 osób.
Schetyna ripostował, że taki zarząd będzie absolutnie niefunkcjonalny. Co oznacza, że wszelkie ważne decyzje będą podejmowane jednoosobowo przez Tuska. Spór wyglądał na nierozwiązywalny.
– Nagle premier powiedział, że musimy już kończyć spotkanie – potwierdza Andrzej Halicki. – Wtedy ktoś z końca sali zapytał, czy mamy w partii początek wojny na górze?
Słowa podziałały jak zimny prysznic. Spotkanie przedłużyło się o około 20 minut. Osiągnięto zawieszenie broni: dyskusja została odłożona do jesieni. Wtedy na kongresie PO zmiany w statucie będą omawiane przez cały dzień.
Kilka dni po spotkaniu w Kancelarii Premiera Platforma osiągnęła historyczny sukces. Bronisław Komorowski został prezydentem. Projekt został zrealizowany.
Kiedy przyglądać się politykom PO smętnie chodzącym po korytarzach, trudno uwierzyć, że właśnie przejęli pełnię władzy. – W klubie frustracja. Od dawna nie było normalnej dyskusji.
Donald stał się nieufny, nie odczuwa potrzeby kontaktu – opowiada jeden z posłów. Sytuacja mocno się zmieniła. Nie ma już opozycyjnego prezydenta, przyszedł czas na realizację wyborczych obietnic.
– Tusk został sam ze swoimi ministrami – mówi polityk PO. – Premier wie, że żeby wygrać, powinien jeszcze zagrać z dawnymi kolegami. Dylemat jest diabelski: przyjaźń się skończyła, ale dalsza wojna to samobójstwo dla całej formacji. Za chwilę przecież skończy się lekka jazda. Trzeba będzie pokazać wyborcom jakieś efekty rządów PO, np. reformę zdrowia. Musimy mieć jakiś kwit, nieważne jaki, który będzie można pokazać w opakowaniu „wielka reforma szpitali i opieki zdrowotnej”.
Ten sam dylemat dotyczy zresztą i dawnych kolegów Tuska. – Wiemy, że jedziemy na tym samym wózku, że Donald Tusk jest ciągle największym atutem naszej partii, tak więc nie kreśliłbym zbyt czarnych scenariuszy – opowiada jeden z byłych przyjaciół premiera.
[srodtytul]Zasada triumwiratu[/srodtytul]
Na razie oczy wszystkich zwrócone są na gmach przy Alejach Ujazdowskich i Donalda Tuska. Teraz jego kolej. On musi pokazać, że rządzi krajem, że ma nowe pomysły. I za to zostanie rozliczony. Sam PR może nie wystarczyć. Musi coś zrobić. Ale co?
– Może rekonstrukcję rządu? – spekulują po korytarzach posłowie PO.
– Ale po co? Przecież już macie pełnię władzy, „projekt” się udał! – pytamy współpracownika Tuska.
– W polityce jest takie przysłowie: „Jak nie wiesz, co zrobić, przewróć stolik”. Właśnie po to – odpowiada.
To może zrobić zawsze, ale niewiele więcej. Inaczej niż dotąd inne zmiany w partii i w państwie będzie musiał uzgadniać z dwoma pozostałymi liderami.
Zupełnie jak w Rzymie, w czasach pierwszego triumwiratu: „Odtąd nie stanie się w Rzeczypospolitej nic, co nie podobałoby się któremukolwiek z trzech”.Tusk musi znać tę zasadę – jest historykiem, co więcej, dzieje triumwirów są jego pasją.