Zszargane nerwy pana premiera

„Odtąd nie stanie się w Rzeczypospolitej nic, co nie podobałoby się któremukolwiek z trzech”. Donald Tusk jako miłośnik dziejów starożytnych doskonale zna tę zasadę. I musi zacząć ją stosować

Publikacja: 30.07.2010 18:31

Zszargane nerwy pana premiera

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

W Platformie mówią, że Donald Tusk ma w sobie dużo „politycznego seksu”. Jeśli tylko zechce, potrafi uwieść prawie każdego, a nawet całą partię. Prawie każdego, bo jego dawni najbliżsi współpracownicy zdążyli się już zorientować, że kiedy Tusk mówi: „w polityce nie ma prawdziwych przyjaźni”, to mówi śmiertelnie serio. – Dziś jesteś jego najlepszym kumplem, jutro jesteś pierwszym kandydatem do odstrzelenia. Wiedzą to wszyscy, którzy nauczyli się „poprawnie czytać Tuska”. Ale takich osób w Platformie jest ciągle niewiele – mówi były wieloletni współpracownik lidera Platformy.

W wąskim gronie przywódców partii władzy istnieje żartobliwe powiedzonko: „W końcu piłka jest najważniejsza”. Mówi to wiele o prapoczątkach politycznej formacji, która zaczynała się od klubu liberalnych polityków, którzy lubili futbol.

Wydawało się, że liberałowie do końca świata będą skazani na kilkuprocentowe poparcie. Polityka była więc trochę dodatkiem do fajnej zabawy: jesteśmy kolegami, mieszkamy sobie w akademiku (Nowym Domu Poselskim), pijemy wino i piwo, w wolnych chwilach gramy w piłę, a potem rozmawiamy o partyjnych układankach. Latka lecą, ale my się nie starzejemy, jest super.

Z biegiem czasu i nabierania siły przez liberałów, którzy znaleźli się w PO, mecze nabrały innego znaczenia. W drużynie Tuska – tradycyjnie występującej w czerwonych strojach – grali najważniejsi ludzie w partii. Grać w piłkę oznaczało mieć dostęp do ucha liderów, a nawet wpływ na podejmowane przez nich decyzje. W drużynie Tuska zaczął obowiązywać niepisany kodeks: jedni mieli prawo strzelać gole i opieprzać innych, drudzy mieli podawać, siedzieć cicho i zbierać baty.

Z czasem niektórzy doszli do wniosku, że przestało to przypominać radosne kopanie piłki, a zaczęło być jakimś bizantyjskim spektaklem pokazującym hierarchię i wpływy w partii.

– Dlaczego nie kopie pan z premierem? – spytaliśmy Andrzeja Halickiego, szefa mazowieckiej Platformy, przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych.

– Bo ja lubię grać w piłkę – odpowiedział z uśmiechem.

[srodtytul]Nowa mapa Sejmu[/srodtytul]

Ostatnio ze sportem w Platformie było jeszcze gorzej, bo mecze zostały zawieszone. Do gry posłowie i ministrowie wrócili niedawno, już w nowej, z pozoru komfortowej sytuacji politycznej. Ich partia zdobyła w Polsce pełnię władzy: „nasz prezydent, nasz premier, nasz marszałek Sejmu”. Tyle że sukces nie przyniósł szaleńczej radości. – Tusk nie bardzo radzi sobie z tym, że wyrośli mu silni partnerzy: Bronisław Komorowski i Grzegorz Schetyna. Uczy się funkcjonować w nowej rzeczywistości, kiedy trzeba dzielić się władzą – opowiada jeden z wpływowych posłów PO.

– Dziwne, że aż tak bardzo zawiódł go instynkt polityczny! Komorowski został prezydentem, pewnie na najbliższe dziesięć lat. Schetyna jest silny, ambitny i ma fotel marszałka. A on? Jaki ma plan? Być premierem przez kolejną kadencję? Jeśli mu się uda, będzie to sukces, takiego premiera jeszcze nie było. Ale polityka zużywa ludzi, a najbardziej szefów rządu, Tusk i tak ma niesamowite szczęście, że utrzymuje tak długo wysokie poparcie. Tylko czy już zawsze będzie mu się udawało? – pyta jeden z liderów PO.

Polityczna rzeczywistość się zmieniła i widać to gołym okiem. – Po zwycięstwie Komorowskiego wyjechałem na urlop. Wróciłem do innego świata. Aura się zmieniła. Jest lepsza? Jest inna – opowiada ważny poseł Platformy.

Nawet w sejmowej topografii nastąpiła rewolucja. Jednym z najważniejszych miejsc w Sejmie był zawsze hall, na pierwszym piętrze, po lewej stronie od wejścia głównego. Tam znajduje się stolik dziennikarzy, tam rozstawione są kamery – co przyciąga pragnących brylować polityków. Miejsce jest strategiczne: na skrzyżowaniu korytarzy wiodących do klubów parlamentarnych, obok wejścia na galerię w sali posiedzeń. Z góry przez barierkę widać jak na dłoni wejście do Sejmu – nikt ważny nie przejdzie więc niezauważony. Polityczne życie kłębiło się w tym miejscu.

Po drugiej stronie – choć widok jest bliźniaczo podobny – tradycyjnie panowała pustka. Ani śladu dziennikarzy, czasem przemknie jakaś wycieczka albo delegacja, nie budząc niczyich emocji.

Wszystko zmieniło się w ostatnich tygodniach – „po drugiej stronie” widać pielgrzymki polityków Platformy, coraz więcej jest kamer i mikrofonów. Dlaczego? „Po drugiej stronie” jest wejście do gabinetu marszałka Sejmu. Ruch w zapomnianej części Sejmu jest miarą aktywności nowego marszałka Grzegorza Schetyny. I Tusk musi to wiedzieć: – On jest daleko, w Kancelarii Premiera, Schetyna w Sejmie, tuż obok posłów. Ma czas, by umacniać wpływy – opowiada polityk PO.

[srodtytul]Donald strzelił, politycy odetchnęli[/srodtytul]

Tusk uczy się funkcjonować w nowej rzeczywistości, ale na razie idzie mu to dość opornie. Ostatnio premier – co podkreślają politycy PO – zrobił się bardzo nerwowy. Ochrzania ministrów – nawet na posiedzeniach rządu – współpracowników, a czasem każdego, kto się nawinie.

W połowie lipca drużyna Tuska zagrała w piłkę pierwszy raz po długiej przerwie. Mecz był bardzo zacięty. Tuskowcy wygrali 5:4, czyli o włos. W twardym spotkaniu premierowi udało się strzelić gola: – I bardzo dobrze, bo inaczej mielibyśmy wszyscy przechlapane. Donald jest ostatnio wybuchowy, jakby miał do końca zszarpane nerwy – opowiada jego współpracownik.

Charakterystyczne, że po meczu zawodnicy rozjechali się każdy w swoją stronę. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby zrobić wspólne piwo albo wino. Tusk najprawdopodobniej pojechał do Kancelarii Premiera, gdzie przesiaduje do późna, trochę jak w klatce.

– To taki syndrom zamknięcia w urzędzie, który z czasem dopada chyba każdego – opowiada opozycyjny poseł Paweł Kowal. – Obserwuję premiera i jego otoczenie na różnych oficjalnych imprezach. Od jakiegoś czasu stoją we własnym gronie, witają się ze sobą, dowcipkują sami ze sobą. Jakby sami sobie zupełnie wystarczali.

Problem w tym, że w otoczeniu premiera nie ma już rasowych polityków, tych, którzy co cztery lata poddają się weryfikacji wyborców. Zostali mu wynajęci ludzie, którzy nigdy nie wąchali prochu, nie mają polowych mundurów, tylko galowe uniformy.

Dawny kolega Tuska: – Donald się wścieka, bo w Kancelarii nikt nie jest w stanie się z nim pokłócić. Wszyscy mu biją brawo i mówią, że jest genialny. Meldują, zgadzają się, są służalczy. A on jest za inteligentny, żeby nie dostrzec, że to wszystko ściema. Myślę, że trochę brakuje mu dawnych spotkań w Sherwood, picia wina i kłótni.

[srodtytul]Cygara w Sherwood[/srodtytul]

Sherwood przez lata było mitycznym miejscem dla wąskiego kręgu liderów Platformy. Tak nazywano pokój Mirosława Drzewieckiego (pseudonim Drzewko) – największy, z dużym telewizorem i zawsze zaopatrzony w dobre wino i cygara. Drzewiecki – zamożny biznesmen z Łodzi, skarbnik partii – był duszą towarzystwa i człowiekiem zawsze przygotowanym na przyjęcie „kolegów z akademika”. To w jego numerze oglądano mecze, pito, palono i opracowywano plany zdobycia władzy – czyli omawiano „projekt”.

W dawnych czasach spotkania w Sherwood odbywały się zwykle dwa razy w tygodniu. Ulubionym napitkiem było wino: „Zawsze dobre, żeby opić zwycięstwo albo ukoić żal po jakiejś wtopie”, opowiada bywalec tych spotkań.

– Tusk uwielbiał te nasiadówki. To zresztą wiązało się z jego charakterem. Przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji lubił się radzić, konsultować, puszczać próbne balony, sondować. Podpowiadała mu nawet rodzina: czasem pokazywał nam na tych spotkaniach esemesy np. od teściowej, która informowała go np., że ktoś z PO wypadł dobrze w jakimś publicznym wystąpieniu – opowiada jeden z weteranów Sherwood.

[srodtytul]Poprosimy nowe kieliszki[/srodtytul]

Długo ludzie postrzegali Donalda jako uśmiechniętego faceta, który lubi sobie pograć w piłkę z kolegami, obejrzeć mecz w telewizji, pogadać przy winku, a polityka to dla niego takie hobby. To błędna diagnoza – opowiadał nam jeden z najbliższych kiedyś współpracowników premiera.

– A jaka jest prawidłowa?

– Uwielbia nagą władzę: nie dla pieniędzy, nie dla prestiżu, on po prostu lubi rządzić. W polityce jest cyniczny, potrafi uwodzić ludzi i wyrzucać ich na śmietnik. Przeanalizujcie sobie historię Platformy. Tak naprawdę jest to historia „mordów” politycznych. Tyle że sam Tusk nigdy nie morduje. Zabijają dla niego inni. Wiem coś o tym, bo i ja zabijałem dla Tuska, a potem sam zostałem odstrzelony.

Platforma zaczynała się jako partia trzech tenorów: postawny Andrzej Olechowski, były szef MSZ, stonowany, dystyngowany, Maciej Płażyński, były marszałek Sejmu, i Tusk – z najmniejszym wśród nich doświadczeniem, trochę jak młodszy brat. Obaj tenorzy szybko zostali zmarginalizowani i wypchnięci z PO.

Podobny los spotkał wiceprzewodniczącą Platformy Zytę Gilowską i Pawła Piskorskiego – wpływowego polityka, wiceszefa Klubu PO – któremu prasa zarzucała udział w niejasnych operacjach finansowych. To samo stało się z jedną z najbarwniejszych postaci PO, czyli Janem Rokitą.

Skoro Tusk jest tak „krwiożerczy”, to dlaczego ciągle znajdują się nowi ludzie, którzy mu ufają? Którzy chcą z nim blisko współpracować?

Rozmawialiśmy o tym z wieloma politykami Platformy i niemal wszyscy potwierdzali, że Tusk ma niesamowitą zdolność do uwodzenia ludzi. To znaczy każdy rozmówca uwierzy, że to on jest dla Tuska najważniejszy – jeśli tylko Tusk sobie tego życzy.

Kiedy PO była w opozycji, Tusk na długie godziny zamykał się w swoim gabinecie z wybrańcami, np. Zytą Gilowską czy Janem Rokitą. Przed drzwiami do jego gabinetu ustawiała się długa kolejka, ale Tusk nie zwracał na to uwagi.

– Tusk to historyk – opowiadał nam bliski znajomy Rokity. – Lubi na przykład historię podbojów dokonywanych przez Aleksandra Macedońskiego, czasem mówi o nim, tak jakby mówił o sobie. To inteligentny rozmówca, bystry, ma ciekawe obserwacje dotyczące polityki.

– Kiedy Tusk zaprasza cię na taką pogawędkę, czujesz się naprawdę nieźle – tłumaczył nam wpływowy kiedyś polityk Platformy. – W tle muzyka poważna, wino w kieliszkach. Rozmowa sączy się powoli, nie dotyczy bieżących spraw. Donald rzuca od czasu do czasu, pokazując wzrokiem drzwi: „Widzisz, tylko z tobą tak mogę pogadać. Tamci... sam zresztą wiesz”. A za drzwiami tłok, nerwówka, ktoś chce jedno słówko, ktoś tu jechał z drugiego końca Polski, ktoś tu tylko na chwilę po szybką decyzję. A wy siedzicie we dwóch, nic was nie goni. Potem wychodzisz. Tusk włącza płytę od nowa, sekretarka wnosi nowe kieliszki, wchodzi kolejny „zaufany” i Tusk mówi mu na dzień dobry: „Widzisz, tylko z tobą tak mogę pogadać... itd”. Tak to działa.

Niektóre z takich spotkań trwały do 2 – 3 nad ranem: – Tusk jest wielbicielem wina i muzyki barokowej, ma w podręcznej kolekcji ze 30 dobrych płyt z muzyką Bacha – opowiadał nam nasz rozmówca. – Siedział do późna. Gdy był w opozycji, trudno go było nazwać tytanem pracy. Często po południu odsypiał. Miał na zapleczu kozetkę. Sekretarki tłumaczyły wtedy zaufanym Tuska: „Pan przewodniczący śpi”.

[srodtytul]Krówki z Kisiela[/srodtytul]

Był Bach, rozmowy o historii, ale pewne rzeczy pozostawały niezmienne. Kilka razy w tygodniu spotykali się zaufani ludzie, i to wtedy, trochę przy okazji plotek albo oglądania Ligi Mistrzów, tworzono scenariusze polityczne.

– To było jak zebranie drużyny podwórkowej. W tych spotkaniach brali udział Grzegorz Schetyna, Sławomir Nowak, Mirosław Drzewiecki. Dym z cygar, latające w powietrzu przekleństwa. Tusk bardzo lubi krówki, które zawsze były ułożone w rzeźbie głowy Kisiela. Ta rzeźba była nagrodą, którą Donald dostał przed laty – relacjonował nam były poseł PO. – W trakcie takich spotkań zauważyłem, że Tusk potrafi być bardzo brutalny.

Jednego ze swoich współpracowników określił w jego obecności „półinteligentem”, zmieszał z błotem jednego z posłów. Jego słowom towarzyszył śmiech zgromadzonych.

Lider Platformy podczas takich spotkań potrafił wygłosić maksymę, że w polityce nie wolno nikomu ufać. Ale „zakon Sherwood” nie brał tego nigdy do siebie. Twardo stali obok Donalda, gdy w 2005 roku przegrał, i to podwójnie. Sam lider PO musiał jednak poczuć, że kolejna klęska oznaczałaby dla niego pożegnanie się z przywództwem w partii. Może to wtedy stał się bardziej nieufny wobec swoich najbliższych?

Rok 2007 był rokiem rewanżu. Tusk wygrał wybory parlamentarne i został premierem. Otoczenie Lecha Kaczyńskiego nie do końca zdawało sobie sprawę, że Tusk wyrósł na gracza pierwszej ligi i za nic nie odpuści prezydentowi. Przewodniczący PO przez lata był przez braci Kaczyńskich traktowany z lekkim przymrużeniem oka.

– Lech mówił o nim „to taki sympatyczny facet”. I my go tak odbieraliśmy – trochę piłkarz, trochę leniuszek. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w walce politycznej będzie taki bezwzględny – opowiadał nam przed rokiem Adam Bielan, wpływowy polityk PiS.

Rzeczywiście Platforma ze stałego konfliktu z Lechem Kaczyńskim uczyniła sposób na funkcjonowanie. Była awantura o traktat lizboński, o tarczę antyrakietową, samolot do Brukseli. Prezydent i jego otoczenie dawali się łatwo prowokować – a liderzy Platformy tylko zacierali ręce. Niby rządzili i powinni brać za to pełną odpowiedzialność, ale zawsze mieli wymówkę: „My chcemy jak najlepiej, ale sami widzicie, że prezydent przeszkadza, jak może”.

[srodtytul]Merkel, Drzewko i Sarkozy[/srodtytul]

Tusk był naturalnym liderem i to on powinien zostać prezydentem. Grzegorz Schetyna i Mirosław Drzewiecki gorąco go do tego namawiali. Po pierwsze, dlatego że był gwarantem zwycięstwa, czyli powodzenia „projektu” (czyli przejęcia przez PO pełni władzy). Po drugie, dlatego że Tusk przegrał z Kaczyńskim w 2005 roku: – Trochę jak na podwórku, dostałeś manto, więc musisz się zrewanżować. Kibice tego od ciebie oczekują – mówi jeden z polityków PO.

Tusk był jednak coraz bardziej nieufny. Starzy liderzy liberałów, m.in. były premier Jan Krzysztof Bielecki, podpowiadali mu, że Schetyna i jego otoczenie za bardzo urośli, że mogą grozić jego pozycji w partii. Zapewniali, że sam Tusk powinien zmienić otoczenie i zacząć grać w dużo wyższej lidze: „Z Nicolasem Sarkozym, Angelą Merkel, a nie z Drzewkiem”.

Bomba wybuchła na jesieni zeszłego roku, kiedy na jaw wyszła afera hazardowa. Wiadomo było, że trzeba dokonać rekonstrukcji rządu. Pytanie, jak głębokiej? Starzy liberałowie namawiali Tuska na prawdziwą rewolucję. Jednym z kandydatów do dymisji był Grzegorz Schetyna – najbliższy współpracownik Tuska, dwóch innych to Mirosław Drzewiecki i Sławomir Nowak. „Zakon Sherwood” przestał istnieć. I nie chodziło nawet o dymisje – bo te prawdopodobnie były nieuniknione – ale o ich styl. – Kiedy Tusk mówił, że w polityce nie ma przyjaźni, nawet nie przeszło im przez myśl, że może mieć na myśli także ich – opowiada jeden z polityków PO.

[srodtytul]Wojna na górze?[/srodtytul]

W Platformie zaczęła się cicha wojna przywódców. Schetyna został szefem klubu i powoli odbudowywał pozycję. Dzięki sojuszowi z Bronisławem Komorowskim zdobył ważny przyczółek – fotel marszałka Sejmu. Jest więc formalnie drugą osobą w państwie. Tusk przyglądał się temu z oddali z coraz większym niepokojem. Postanowił poprzez zmiany w statucie osłabić pozycję Schetyny.

Do starcia doszło na posiedzeniu zarządu i przewodniczących regionów, które odbyło się w Kancelarii Premiera między pierwszą i drugą turą wyborów prezydenckich. Premier zaproponował, by poszerzyć władze partii o 35 – 40 osób.

Schetyna ripostował, że taki zarząd będzie absolutnie niefunkcjonalny. Co oznacza, że wszelkie ważne decyzje będą podejmowane jednoosobowo przez Tuska. Spór wyglądał na nierozwiązywalny.

– Nagle premier powiedział, że musimy już kończyć spotkanie – potwierdza Andrzej Halicki. – Wtedy ktoś z końca sali zapytał, czy mamy w partii początek wojny na górze?

Słowa podziałały jak zimny prysznic. Spotkanie przedłużyło się o około 20 minut. Osiągnięto zawieszenie broni: dyskusja została odłożona do jesieni. Wtedy na kongresie PO zmiany w statucie będą omawiane przez cały dzień.

Kilka dni po spotkaniu w Kancelarii Premiera Platforma osiągnęła historyczny sukces. Bronisław Komorowski został prezydentem. Projekt został zrealizowany.

Kiedy przyglądać się politykom PO smętnie chodzącym po korytarzach, trudno uwierzyć, że właśnie przejęli pełnię władzy. – W klubie frustracja. Od dawna nie było normalnej dyskusji.

Donald stał się nieufny, nie odczuwa potrzeby kontaktu – opowiada jeden z posłów. Sytuacja mocno się zmieniła. Nie ma już opozycyjnego prezydenta, przyszedł czas na realizację wyborczych obietnic.

– Tusk został sam ze swoimi ministrami – mówi polityk PO. – Premier wie, że żeby wygrać, powinien jeszcze zagrać z dawnymi kolegami. Dylemat jest diabelski: przyjaźń się skończyła, ale dalsza wojna to samobójstwo dla całej formacji. Za chwilę przecież skończy się lekka jazda. Trzeba będzie pokazać wyborcom jakieś efekty rządów PO, np. reformę zdrowia. Musimy mieć jakiś kwit, nieważne jaki, który będzie można pokazać w opakowaniu „wielka reforma szpitali i opieki zdrowotnej”.

Ten sam dylemat dotyczy zresztą i dawnych kolegów Tuska. – Wiemy, że jedziemy na tym samym wózku, że Donald Tusk jest ciągle największym atutem naszej partii, tak więc nie kreśliłbym zbyt czarnych scenariuszy – opowiada jeden z byłych przyjaciół premiera.

[srodtytul]Zasada triumwiratu[/srodtytul]

Na razie oczy wszystkich zwrócone są na gmach przy Alejach Ujazdowskich i Donalda Tuska. Teraz jego kolej. On musi pokazać, że rządzi krajem, że ma nowe pomysły. I za to zostanie rozliczony. Sam PR może nie wystarczyć. Musi coś zrobić. Ale co?

– Może rekonstrukcję rządu? – spekulują po korytarzach posłowie PO.

– Ale po co? Przecież już macie pełnię władzy, „projekt” się udał! – pytamy współpracownika Tuska.

– W polityce jest takie przysłowie: „Jak nie wiesz, co zrobić, przewróć stolik”. Właśnie po to – odpowiada.

To może zrobić zawsze, ale niewiele więcej. Inaczej niż dotąd inne zmiany w partii i w państwie będzie musiał uzgadniać z dwoma pozostałymi liderami.

Zupełnie jak w Rzymie, w czasach pierwszego triumwiratu: „Odtąd nie stanie się w Rzeczypospolitej nic, co nie podobałoby się któremukolwiek z trzech”.Tusk musi znać tę zasadę – jest historykiem, co więcej, dzieje triumwirów są jego pasją.

W Platformie mówią, że Donald Tusk ma w sobie dużo „politycznego seksu”. Jeśli tylko zechce, potrafi uwieść prawie każdego, a nawet całą partię. Prawie każdego, bo jego dawni najbliżsi współpracownicy zdążyli się już zorientować, że kiedy Tusk mówi: „w polityce nie ma prawdziwych przyjaźni”, to mówi śmiertelnie serio. – Dziś jesteś jego najlepszym kumplem, jutro jesteś pierwszym kandydatem do odstrzelenia. Wiedzą to wszyscy, którzy nauczyli się „poprawnie czytać Tuska”. Ale takich osób w Platformie jest ciągle niewiele – mówi były wieloletni współpracownik lidera Platformy.

W wąskim gronie przywódców partii władzy istnieje żartobliwe powiedzonko: „W końcu piłka jest najważniejsza”. Mówi to wiele o prapoczątkach politycznej formacji, która zaczynała się od klubu liberalnych polityków, którzy lubili futbol.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem