Tragedia na Heysel. Anglicy zachowywali się jak zbrodniczy walec

29 maja 1985 roku na stadionie Heysel w Brukseli przed finałem rozgrywek o Puchar Mistrzów kibice Liverpoolu doprowadzili do śmierci 39 kibiców Juventusu. Gdy poszedłem na trybunę, na której doszło do tragedii, ciał już tam nie było. Ale widok gruzu, zakrwawionych flag Włoch i Juventusu, potłuczonych butelek robił tragiczne wrażenie.

Publikacja: 29.05.2020 10:00

Tragedia na Heysel. Anglicy zachowywali się jak zbrodniczy walec

Foto: EAST NEWS

Można się było spodziewać awantur, ale nikt nie był na coś takiego przygotowany, choć powinien. W latach 80. kibice angielscy, jeżdżący po Europie za swoją reprezentacją i klubami, stanowili zagrożenie dla ludzi i mienia wszędzie, gdzie dotarli. A kiedy trafili na równych sobie, pragnących zdobyć w swoim świecie szacunek za pobicie najsławniejszych, dochodziło do starć na promach, ulicach, w restauracjach, a ostatecznie na trybunach. Krew się lała. Aż doszło do tragedii. Od maja 1985 roku mówi się już o tym, co było przed, a co po Heysel.

Rok wcześniej, po rozgrywanym w Rzymie finale Pucharu Mistrzów, w którym FC Liverpool pokonał w rzutach karnych AS Romę, doszło pod stadionem do starć między kibicami obydwu drużyn. Po stronie Anglików walczyli skonfliktowani z Romą kibice Lazio Rzym. Mimo to górą byli kibice Romy. W Brukseli Liverpool spotykał się z inną drużyną włoską i można się było spodziewać kolejnych starć.

Belgowie i UEFA powinni też wyciągnąć wnioski z okoliczności meczu Luksemburg – Anglia (1983) i finału rozgrywek o Puchar UEFA Anderlecht Bruksela – Tottenham (1984). Anglicy zdemolowali pół Luksemburga i wdawali się w bójki z kibicami Anderlechtu. Jeden z właścicieli restauracji, widząc, że jego lokal jest dewastowany przez zdziczałych angielskich kiboli, zastrzelił dwóch z nich.

Po tych zdarzeniach policja belgijska i angielska współpracowały już ze sobą, ale przede wszystkim w Ostendzie, dokąd dopływały promy z Wysp Brytyjskich, oraz na brukselskim lotnisku Zaventem. Jeśli ta współpraca obejmowała centrum miasta i okolice stadionu Heysel, to nie przyniosła żadnych efektów.

Ale chyba nikt nie miał takiej wyobraźni, która dopuszczałaby ofiary śmiertelne przy okazji meczu piłkarskiego. Ludzie na stadionach ginęli już wcześniej niejednokrotnie, ale zawsze w wyniku nieszczęśliwych wypadków, a nie świadomej działalności. Anglia znajdowała się w żałobie po tragedii na stadionie w Bradford. Kilkanaście dni wcześniej, 11 maja, wybuchł tam pożar trybuny, który pochłonął 56 ofiar śmiertelnych. Belgia to był jednak spokojny kraj, nie spodziewano się, że przemoc przyjdzie z zewnątrz i przybierze takie rozmiary.

Prezydent Liverpoolu John Smith zwracał jednak uwagę, że stadion Heysel, zbudowany w roku 1930 i od tamtej pory nieznacznie modernizowany, nie spełnia kryteriów bezpieczeństwa. Sektory są zbyt wąskie, a przejścia między nimi bardzo szerokie. Kibice, którzy z jakichś powodów chcieliby się przemieszczać, nie napotkają żadnych trudności, a gdyby doszło do niebezpiecznej sytuacji, mogliby się znaleźć w pułapce ze względu na zbyt małą liczbę wyjść ewakuacyjnych. UEFA o tym wszystkim wiedziała, jednak nie traktowała przestróg poważnie. Na stadionie Heysel zorganizowała trzy mecze finałowe o Puchar Mistrzów, trzy o Puchar Zdobywców Pucharów oraz finały mistrzostw Europy w roku 1972. Wszystkie przebiegły bez zakłóceń.

Ale sytuacja się zmieniła. Chuligaństwo stało się tak dotkliwe i niebezpieczne, że wymagało radykalnych rozwiązań: nowocześniejszych stadionów i zdecydowanej reakcji władz. Na poziomie rządów w każdym europejskim państwie, związków krajowych i UEFA. Europa Wschodnia też miała z tym problem, jednak u nas cenzura bardzo dbała, żeby informacje o awanturach nie przedostawały się do opinii publicznej. Nie dało się tego ukryć, kiedy w roku 1980 przy okazji finału rozgrywek o Puchar Polski w Częstochowie doszło do regularnej bitwy kibiców Legii i Lecha. Na dworcu, ulicach i na trybunach biło się kilkaset osób, orężem były m.in. wyrywane drewniane ławki z gwoździami. Krew się lała, na szczęście nikt nie zginął. Zawsze przy takiej okazji oficjalna wersja mówiła o „garstce chuliganów".

Przygotowanie artyleryjskie

Początkowo w Brukseli nic nie zapowiadało tragedii, choć w dniu meczu od rana piwo lało się strumieniami. Można było odnieść wrażenie, że goście z Włoch, a zwłaszcza z Wysp Brytyjskich postanowili wypróbować wszystkie gatunki produkowane w Belgii, co – jak wiadomo – jest niemożliwe. Kibice siedzieli przy kuflach w ogródkach, kupowali piwo w sklepach (nie zawsze za nie płacąc), a potem rzucali butelki na ziemię.

Grand Place i okoliczne uliczki pełne były potłuczonego szkła. Przy figurce Maneken Pisa Anglicy licytowali się, kto dalej sika – on czy oni. Kto już nie miał siły, ten kładł się na ziemi. Bez żadnej przesady: trzeba było uważać, żeby nie potknąć się o leżących na środku chodnika pijanych angielskich kibiców. Policja patrzyła na to wszystko i nie reagowała. Do bijatyk angielsko-włoskich w mieście jednak nie dochodziło. Widać nawet było pokojowo nastawione grupki Anglików i Włochów robiących sobie wspólne zdjęcia. Byłem świadkiem tego, jak starsza kelnerka w kawiarni powiedziała kilku Anglikom, że w jej lokalu już się nie napiją, bo mają dość. Wyszli bez słowa, ale usiedli w sąsiednim, gdzie kelnerka nie była tak stanowcza.

Czy to tacy angielscy kibice dokonali wyjątkowego w dziejach piłki nożnej aktu przemocy? Być może oni także. Przespali się na chodniku i wieczorem postanowili dać nauczkę Włochom, ale chyba zrobili to jednak ich bardziej świadomi rodacy, odporniejsi na alkohol i silniejsi.

Początek meczu wyznaczono na godz. 20.15. Bramy Heysel otwarto o 17. Godzinę później na stadionie było już około 30 tysięcy kibiców – połowa z tych, którym udało się kupić bilety. Wypełnione prawie w stu procentach były stojące miejsca za bramkami. Po jednej stronie stali kibice z Włoch, po przeciwnej mniej więcej połowę otwartej trybuny zajmowali kibice Liverpoolu.

O godz. 18.10 na boisko wybiegły drużyny trampkarzy. Kiedy ci 10-, 14-letni chłopcy grali, przybywający wciąż na stadion kibice zaczęli ze sobą walczyć. Początkowo Anglicy rzucali w kierunku Włochów kamienie, fragmenty pokruszonego cementu, race świetlne, butelki i petardy. Włosi przyjmowali te ciosy, ale nie odpowiadali. To rozzuchwaliło Anglików. Około godziny 19, po „przygotowaniu artyleryjskim" i demontażu metalowych płotów między sektorami, grupa kilkudziesięciu kibiców Liverpoolu uzbrojona w kamienie, pręty z powalonych bram, butelki i noże ruszyła na bezbronnych Włochów.

Wtedy na drodze Anglików znajdowali się jeszcze kibice belgijscy, ale widząc, co się dzieje, uciekli na górę trybuny, w kierunku wyjść, a razem z nimi kilkunastu policjantów, którzy do tej pory przyglądali się, jak Anglicy demolują stadion.

Drugi atak nastąpił przed 19.30. Tym razem kibice Liverpoolu nie napotkali żadnych przeszkód. To była szarża śmierci. Włosi zostali zamknięci na niewielkim kawałku trybuny. Na górę, w kierunku wyjść uciekać nie mogli, bo drogę zagradzali Anglicy z pianą na ustach. Pijani, zapewne niektórzy pod wpływem narkotyków. Zresztą wejścia były zablokowane przez wciąż wchodzących i nieświadomych jeszcze sytuacji kolejnych kibiców.

Włosi uciekali jak najdalej, w róg trybuny. Chronili siebie, kobiety i dzieci. Kto upadł, miał nieduże szanse na powstanie i ucieczkę. Anglicy zachowywali się jak zbrodniczy walec. Jeszcze na trybunie ludzie ginęli od ciosów prętami i nożami. Komu udało się uciec, próbował forsować wysoką siatkę na ogrodzeniu, żeby zeskoczyć na bieżnię.

Kilkaset osób tłoczyło się tam, tratując się nawzajem. Wielu udusiło się w tym tłumie. Wreszcie pod naporem ciał runął mur. Ściana z betonu, cementu i cegieł, zakończona metalowymi barierkami i siatką, wysoka na około trzy metry przygniotła wiele osób.

Zginęło 38 Włochów i jeden Belg. Najstarsza ofiara, Barbara Lusci, miała 58 lat, najmłodsza, Andrea Casula – 11. Zginął wraz ze swoim 43-letnim ojcem Giovannim. Obydwaj przylecieli za ukochanym Juventusem z Sardynii.

Bezczynna policja

Wszystkie te tragiczne wydarzenia, trwające mniej więcej pół godziny, nie spotkały się z taką reakcją policji i służb porządkowych, która mogłaby temu zapobiec. Burmistrz Brukseli powiedział, że do pracy przy meczu zmobilizowano około 1000 policjantów. Trzy czwarte znajdowało się jednak wokół stadionu, gdzie spodziewano się rozruchów, a tylko 240 w jego obrębie. Na 65 tysięcy widzów.

Doszło do tego, że kiedy na telebimie wciąż wyświetlano napis „Witamy wszystkich kibiców na stadionie Heysel", w telewizji podano już komunikat, aby wszyscy policjanci, na służbie czy nie, obecni w Brukseli, natychmiast stawili się na stadionie. Przybywali więc taksówkami, samochodami, helikopterami, które latały z rannymi z Heysel do szpitali i z powrotem.

Tyle że nie bardzo wiedzieli, co mają robić, ponieważ istniało kilka ośrodków dowodzenia, które ze sobą nie współpracowały, bo każdy komendant miał inne koncepcje, a swoje dokładała UEFA. Narady odbywały się w gabinecie ministra spraw wewnętrznych Belgii, barona Charlesa-Ferdinanda Nothomba, podczas kiedy on sam oglądał wydarzenia w domu przed telewizorem.

Ci, którzy pracowali na stadionie – policjanci i członkowie komisji ds. rozgrywek oraz Komitetu Wykonawczego UEFA, mogący podjąć jakieś decyzje, nie znaleźli miejsca, w którym mogliby odbyć zebranie. Uciekający Włosi przedostali się na boisko, trybunę główną i schronili się m.in. w pomieszczeniach pod nią, w przejściach, na miejscach dla VIP-ów oraz prasy. Panował niewyobrażalny chaos.

Wezwany na pomoc ponaddwudziestoosobowy szwadron policji paradował po bieżni i prawie się stamtąd nie ruszał. Kordon policjantów ustawiono przed trybunami zajmowanymi przez Włochów pragnących przedostać się na drugą stronę stadionu, żeby wziąć rewanż na Anglikach. Nie udało się, więc wyładowali wściekłość na policjantach. Do tych kibiców przemówił przez głośniki kapitan Juventusu Gaetano Scirea, a później podeszła do niego cała włoska drużyna. Kapitan Liverpoolu Phil Neal uspokajał w tym czasie swoich rodaków.

Większość obecnych na stadionie nie miała świadomości tego, co się stało. Widzieliśmy bójki, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z ich konsekwencji. To się zmieniło, kiedy pojawiły się dziesiątki sanitariuszy z noszami, nie milkły dźwięki syren karetek, a nad naszymi głowami latały śmigłowce.

Do mnie dotarło to wszystko, kiedy na trybunie prasowej, dwa miejsca obok mojego, ataku serca doznał starszy dziennikarz z Włoch. Jego kolega płakał. Sanitariusze pojawili się po minucie. Sztuczne oddychanie, akcja reanimacyjna – zabrali go ze sobą i chyba przeżył, bo nie było potem informacji o śmierci dziennikarza. Ruszyłem za sanitariuszami. W przejściu pod trybuną prasową inni medycy zajmowali się Włochem, któremu z uda wystawał metalowy pręt. Poszedłem na trybunę, na której godzinę wcześniej doszło do tragedii. Ciał już tam nie było. Ale widok gruzu, zawalonej ściany trybuny, resztek metalowego płotu, zakrwawionych flag Włoch i Juventusu, potłuczonych butelek, butów, kanapek robił tragiczne wrażenie. To było pobojowisko, z którego tylko szczęściarze mogli ujść z życiem. Nigdy wcześniej i później nie przeżyłem w swojej pracy czegoś takiego, nie byłem przecież korespondentem wojennym.

Czerwone zwierzęta

Wydawało się, że gra w piłkę na cmentarzu nie ma sensu. UEFA uznała jednak, że trzeba grać, bo odwołanie meczu mogłoby spowodować jeszcze większe zamieszki w mieście.

O 21.30 grupa Włochów wniosła na bieżnię transparent z napisem „Red animals". Publiczność przyjęła to brawami, policjantów, którzy szybko transparent zabrali, potraktowano gwizdami. Dwadzieścia minut później piłkarze obydwu drużyn wyszli na boisko, jednak się ze sobą nie przywitali.

Liverpool bronił pucharu. Miał w składzie czterech Szkotów (Kenny Dalglish, John Wark, Alan Hansen, Steve Nicol), trzech Irlandczyków (Mark Lawrenson, Ronnie Whelan, Jim Beglin), dwóch Anglików (Phil Neal, Paul Walsh), Walijczyka (Ian Rush) i bramkarza Bruce'a Grobbelaara z Zimbabwe. Już w czwartej minucie kontuzji doznał stoper Lawrenson, którego zastąpił piąty Szkot – Gary Gillespi.

W Juventusie było ośmiu Włochów (Stefano Tacconi, Luciano Favero, Antonio Cabrini, Sergio Brio, Gaetano Scirea, Marco Tardelli, Massimo Briaschi i Paolo Rossi), a wśród nich czterech mistrzów świata (Scirea, Cabrini, Tardelli, Rossi), obywatel San Marino (Massimo Bonini), Francuz Michel Platini i Polak Zbigniew Boniek.

Mimo takich nazwisk mecz był słaby, czemu w tych okolicznościach trudno się dziwić. Juventus wygrał 1:0 i pierwszy raz zdobył Puchar Mistrzów. Jedyny gol padł w 58. minucie. Michel Platini podał ze swojej połowy na kilkadziesiąt metrów do Zbigniewa Bońka. Polak wpadł między dwóch obrońców i wyprzedził ich dzięki uderzeniu piłki głową o ziemię. Kiedy znalazł się przed nimi i nie miał przed sobą już żadnej przeszkody, sfaulował go Gary Gillespie.

Sędziował 45-letni Szwajcar Andre Daina. Znajdował się w tym momencie daleko od tej sytuacji, a w tamtych czasach sędziowie liniowi rzadko służyli pomocą. Ich praca ograniczała się do pokazywania autów i spalonych. Liniowy musiał widzieć, że Boniek został sfaulowany około półtora metra przed linią pola karnego. Sędzia uznał, że w obrębie pola, przyznał Juventusowi jedenastkę wykorzystaną przez Platiniego. Jakby tego było mało, kiedy w ostatnich dwudziestu minutach Liverpool osiągnął przewagę, sędzia nie odgwizdał ewidentnego rzutu karnego na korzyść Anglików, za faul Luciano Favero na Alanie Hansenie. Trudno się dziwić, że uznano obydwie decyzje za gest UEFA wobec Włochów. Puchar miał być rekompensatą za krzywdy, jakich tego dnia doznali.

W roku 1986 Andre Daina został jednym z sędziów mundialu w Meksyku. Prowadził mecz Polska – Anglia. Dwa dni później przeszedł na stadionie atak serca. Oglądał spotkanie Szkocja – Urugwaj w Nezahualcoyotl (w samo południe, 40 stopni Celsjusza), a siedział obok mnie, na trybunie prasowej, brałem więc udział w akcji ratunkowej. Wrócił do życia, ale już nie do sportu.

Komentarz z dziupli

Na finale w Brukseli było służbowo trzech Polaków: Zbigniew Boniek na boisku i dwaj dziennikarze – nieżyjący już Grzegorz Stański ze „Sportu" i ja akredytowany z tygodnika „Piłka Nożna". Wysłano mnie tylko dlatego, że miałem w Brukseli i Antwerpii kolegów, którzy mogli mnie przygarnąć, dzięki czemu redakcja nie musiała płacić za hotel. Dostałem dwie diety, czyli, o ile pamiętam – kilka dolarów.

Telewizja Polska transmitowała mecz, ale nie wysłała do Brukseli komentatora. Jan Ciszewski nie żył od trzech lat. Pierwszym komentatorem TVP był już wówczas Dariusz Szpakowski, ale on wyjechał do Tirany, gdzie dzień później reprezentacja Polski rozgrywała eliminacyjny mecz do mundialu z Albanią. Finał na Heysel komentowali więc Andrzej Zydorowicz i również już nieżyjący Andrzej Feliks Żmuda. Posadzono ich w tzw. dziupli, czyli dźwiękoszczelnej kabinie w gmachu TVP na Woronicza, gdzie skazani byli tylko na siebie. Wiedzieli tyle, co zobaczyli na małym ekranie monitora, a musieli dawać sobie jakoś radę. – Byliśmy w szoku, kiedy włączyliśmy odbiorniki i zamiast piłkarzy zobaczyliśmy policjantów na koniach. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi – opowiada Andrzej Zydorowicz.

Nie mogłem zadzwonić do telewizji i relacjonować tego, co widzę, bo nie było jeszcze telefonów komórkowych. Stacjonarnego na pulpicie redakcja nie zamawiała, bo pracując w tygodniku, nie musiałem od razu wysyłać tekstu. Zresztą koszt takiego telefonu byłby wyższy niż moje diety. Myślałem, że jako naoczny świadek napiszę coś po powrocie. Ochota przeszła mi kilka dni później, kiedy w drodze do Warszawy przejrzałem w samolocie LOT prasę. Dowiedziałem się z „Trybuny Ludu", że zajścia to efekt bezrobocia, frustracji młodzieży, odradzającego się faszyzmu i ogólnej degrengolady społeczeństw zachodniej Europy. I już było wiadomo, że ze swoją relacją nie przebiję się nawet w „Piłce Nożnej".



Wojna premier Thatcher

Mecz na Heysel miał swoje konsekwencje. Angielskie kluby zostały wycofane z europejskich rozgrywek na pięć lat, a Liverpool na sześć. UEFA rozpoczęła kampanię na rzecz bezpieczeństwa na stadionach. Premier Margaret Thatcher wypowiedziała wojnę angielskim chuliganom futbolowym. Czternastu spośród 24 zatrzymanych po czterech latach śledztwa i procesów zostało skazanych w Brukseli na kary do trzech lat więzienia i grzywny. Sekretarz generalny UEFA, Szwajcar Hans Bangerter, i sekretarz generalny federacji belgijskiej Albert Roosens otrzymali kary więzienia w zawieszeniu.

UEFA została zobowiązana do wypłacenia odszkodowań rodzinom ofiar. Stadion Heysel został przebudowany, nosi teraz imię króla Baudouina, a w pobliżu miejsca, gdzie zginęło najwięcej Włochów, umieszczono tablicę pamiątkową. Dziś stoi tam również pomnik poświęcony ofiarom.

Kiedy w roku 2005 Liverpool wylosował w rozgrywkach europejskich Juventus, na najsłynniejszej trybunie Anfield Road – Kop – angielscy kibice ułożyli z biało-czerwonych kartonów wielki napis „Amicizia" (Przyjaźń). W roku 2015 przed meczem Belgia – Włochy na nowym stadionie w Brukseli piłkarze obydwu drużyn stanęli wspólnie przed planszą z napisem „We Will Never Forget – 29.5.1985". W 39. minucie sędzia przerwał mecz, a kibice podnieśli kartki z liczbą 39.

Zbigniew Boniek: Spałem dwa dni

Siedzieliśmy w szatni, czekając na mecz, wszystko to się przedłużało, dochodziły do nas sprzeczne informacje, ale nikt konkretnie niczego nie wiedział. Kiedy usłyszeliśmy, że są ofiary śmiertelne, powiedzieliśmy, że w tych warunkach Juventus nie będzie grał. Nie można robić igrzysk, kiedy ludzie giną. Ale wyrzucili nas z szatni. Najpierw – żebyśmy porozmawiali z kibicami, potem – żeby grać. UEFA kazała, a klub nie miał wiele do powiedzenia. Mogliśmy uspokoić trybuny, tylko wychodząc na boisko. A jak już wyjdziesz, to chcesz wygrać. Radości nie było. Ja prosto ze stadionu pojechałem na lotnisko, gdzie czekała na mnie awionetka Juventusu, którą miałem lecieć na mecz reprezentacji Polski do Tirany. Przed pierwszą w nocy byłem na lotnisku. Nim wśród prywatnych samolotów znalazłem swój, było już koło trzeciej nad ranem. Do Tirany dotarliśmy przed otwarciem lotniska, więc musieliśmy wracać do Bari. Dwóch pilotów i ja. Dopiero tam przeczytałem włoskie gazety i dowiedziałem się o rozmiarach tragedii. Pierwszy raz od wielu godzin coś zjadłem i ruszyliśmy w dalszą drogę. W Tiranie byliśmy około 8.30, mecz zaczynał się po południu. Adrenalina nie pozwoliła mi usnąć. Dwie godziny płytkiej drzemki i na boisko. Wygraliśmy 1:0, strzeliłem bramkę, wróciłem czekającą awionetką do Turynu i dopiero wtedy padłem. Spałem przez dwa dni.

Można się było spodziewać awantur, ale nikt nie był na coś takiego przygotowany, choć powinien. W latach 80. kibice angielscy, jeżdżący po Europie za swoją reprezentacją i klubami, stanowili zagrożenie dla ludzi i mienia wszędzie, gdzie dotarli. A kiedy trafili na równych sobie, pragnących zdobyć w swoim świecie szacunek za pobicie najsławniejszych, dochodziło do starć na promach, ulicach, w restauracjach, a ostatecznie na trybunach. Krew się lała. Aż doszło do tragedii. Od maja 1985 roku mówi się już o tym, co było przed, a co po Heysel.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą