[b]Która wcale nie jest o morzu, ale zaczyna się od słów „Może marzec lub sierpień, kto wie…”[/b]
Dokonałem tego zabiegu, żeby nie była zbyt patetyczna.
[b]Na wielu ludziach zrobiła kolosalne wrażenie. Andrzej Mietkowski opowiadał, jak zatrzymywanie przez SB w Krakowie przetrwał dzięki słowom: „Próbowałem pamiętać co dzień, że nie tyle ważne kiedy, ale jaki wyjdę stąd...”[/b]
Takie opowieści były dla mnie potwierdzeniem, że ktoś w tym, co śpiewam, znajduje może nie drogowskazy, ale choć jakieś wskazówki…
[b]Śpiewa pan o więzieniu…[/b]
… W którym rzeczywiście wyryłem na misce JK. Może to przypadek, ale pewien prominentny dziś, a nielubiany przeze mnie polityk twierdzi, że niedługo potem dostał na Rakowieckiej miskę z wyrytym JK.
[b]Wtedy można się było bać. Śpiewał pan: „Może to ostatni proces z MKK, może to niedużo, kilka lat…”[/b]
Wówczas jeszcze obowiązywał mały kodeks karny, który przewidywał drakońskie kary za „przestępstwa szczególnie niebezpieczne w okresie odbudowy państwa”. Współpraca z paryską „Kulturą” jako organizacją obcą zaczynała się od pięciu lat więzienia…
[b]Wyszedł pan szybciej.[/b]
Po dziewięciu miesiącach.
[b]Jednak recepcja tej piosenki trafiała na pewne trudności.[/b]
Nic dziwnego, bo nie dość, że niezbyt wyraźnie śpiewam, to jeszcze jakość przegrywanych w podziemiu kaset była często straszna. Jeden ze słuchaczy napisał do mnie list, że założył się z kolegą i prosi o wyjaśnienie kim był Zenek K.
[b]Kto?[/b]
Bohater „Piosenki o morzu”, bo przecież śpiewałem „Może to ostatni proces Zenka K. „… (śmiech)
[b]„Czerwiec nas zastał z dala
od miasta” – śpiewa pan
o Radomiu 1976 roku. Tym
razem góry czy żagle?[/b]
Żagle. Akurat byliśmy na Wigrach.
[b]„Jesienią Konrad już na nas czekał” – to o Konradzie Bielińskim?[/b]
Tak, kiedy wróciliśmy do miasta, okazało się, że trzeba pomóc. To był odruch przyzwoitości, proste ludzkie podejście. Myśmy nie jeździli do Radomia z agitacją polityczną i dobrymi radami, ale z konkretem: pieniędzmi, namiarami na adwokatów.
[b]„Sto kilometrów to niedaleko, można się było w końcu pocieszać. Logicznie biorąc, mógł im ktoś spalić miejski komitet w miasteczku Cieszyn”. No tak, mielibyście dalej.[/b]
Z tej całej akcji jestem bardzo zadowolony, to rzeczywiście pomogło wielu ludziom. Ja byłem szarym wyrobnikiem Biura Interwencji KOR, czyli tak naprawdę Zosi i Zbyszka Romaszewskich. To trwało rok, a potem się okazało, że ciągle są jakieś sprawy, gdzieś trzeba jechać, coś sprawdzić i tak wsiąkłem w KOR. W karnawale „Solidarności” naprawdę powiało wolnością, byliśmy zafascynowani. No, ale wszyscy wiemy, jak to się 13 grudnia 1981 roku skończyło.
[b]Jak dla pana?[/b]
Ponieważ nie należałem do pierwszego szeregu przeciwników systemu, to nie zostałem uhonorowany internowaniem 13 grudnia, tylko dzień później, kiedy zajmowano się drugą i trzecią ligą. Wróciłem bardzo późno ze śpiewania w Białymstoku i widziałem już w mieście plakaty o stanie wojennym, ale jakoś nie potraktowałem tego serio i poszedłem spać. Rano zaalarmowała mnie Kuba, że trzeba uciekać. Wzięliśmy psa, śpiwory, a z gliniarzami idącymi po mnie minęliśmy się na dole.
[b]W końcu i tak pana dopadli.[/b]
W kwietniu 1982 roku bardzo się rozsierdzili, że śpiewałem dla Radia Solidarność. Wpadłem przez pazerność na powielarkę kaset. Ponieważ miałem sporo nowych piosenek, które chciałem nagrać, to podstawili mi człowieka, który do takiej maszyny miał dostęp. Trafiłem na Białołękę, gdzie sobie posiedziałem w celi z Wujcem i Onyszkiewiczem. Wypuszczono mnie po trzech, czterech miesiącach, po interwencji Czerwonego Krzyża. Byłem po pokleszczowym zapaleniu opon mózgowych i miałem mocne papiery medyczne.
[b]I to był pański ostatni kontakt z polskim systemem penitencjarnym.[/b]
Później nie tylko nie siedziałem, ale też chyba nawet nie mieliśmy żadnej rewizji.
[b]Skąd pomysł na wydawanie kaset?[/b]
Zaczęło się od tego, że ktoś chciał sobie nagrać, ktoś przegrał i gdzieś te kilka piosenek zaczęło krążyć. I wtedy, w 1976 lub 1977 roku, przyszło zaproszenie do Walendowskich. Ona była wnuczką Wańkowicza, obywatelką amerykańską, i prowadziła otwarty salon. Bodaj raz w tygodniu przychodził gość i zaproszono Jacka Kleyffa. Jego koncert nagrano, a potem każdy mógł to sobie powielić. Okazało się, że zgłosiły się raptem dwie osoby, bo nikt nie miał na takie rzeczy czasu. Powiedziałem więc, że sam przygotuję kasety i kto będzie chciał, to sobie kupi. To było coś absolutnie dwuznacznego, przełamanie tabu. Tak samo było z Mirkiem Chojeckim, który zaczął płacić drukarzom i brać za książki pieniądze.
[b]Niektórzy się oburzali: jak można za podziemną książkę brać pieniądze?![/b]
Spotkałem się z podobnymi reakcjami, ale w to wszedłem. Kasety kosztowały jakieś chore pieniądze i ja za swoją asystencką pensyjkę mogłem kupić 30 – 40 sztuk. Więc pożyczyłem pieniądze i uskładałem tych kaset 160.
[b]To już drobna manufaktura.[/b]
Domowym sposobem przegrywałem ze szpuli na kasetę. To była straszna robota: jeden podłączony magnetofon piszczał, drugi zgrzytał, one się wzajemnie zakłócały, więc kontrola jakości – a ja jestem perfekcjonistą – wiele odrzuciła, ale w końcu coś tam nagrałem.
[b]Jak poszło?[/b]
Towar rozszedł się jak świeże bułki. Wtedy poznałem państwa Makowskich z Polskiego Radia, którzy zaoferowali mi pomoc techniczną. I jeszcze raz nagraliśmy moje piosenki, Basia mi je profesjonalnie zmiksowała i zrobili profesjonalną taśmę matkę. Wojtek skonstruował rozwielitkę, która umożliwiała przegrywanie na kilka magnetofonów naraz. I ruszyła produkcja. Razem z Kubą ukręciliśmy z tysiąc sztuk.
[b]Nieźle![/b]
To był czas wzmożonych zaproszeń, bo powstawały Studenckie Komitety Solidarności, oni mnie często zapraszali, więc jeździłem z walizką i po części artystycznej zaczynałem handlować własnym produktem. Najtańsze, rosyjskie kasety kosztowały 60 zł, a ekskluzywny Stilon Gorzów – stówę.
[b]Jak wyglądały?[/b]
Miały całkiem profesjonalną okładkę i absolutnie prowokacyjny tekst z tyłu głoszący, że jestem niezależnym twórcą działającym poza państwowym monopolem rozrywkowym i każdy może powielić tę kasetę, ale uprzejmie proszę, by mi przysłał tantiemy w wysokości 100 zł lub 10 dolarów poza krajem. Dziś mam inny taryfikator.
[b]Nie rozumiem…[/b]
Ponieważ co jakiś czas okazuje się, że moja piosenka została wykorzystana, głównie do jakiegoś rocznicowego filmu, to żądam, by mi za nią zapłacić tyle, ile wynosi emerytura funkcjonariusza SB po rewaloryzacji. Według relacji prasowych jest to skromna kwota 2312 złotych.
[b]Przysyłali panu te pieniądze?[/b]
Przysyłali, mieli taki imperatyw, który im kazał. Najpierw przekazy były podpisywane anonimami, podrzucali pieniądze do domu, zdarzyło się nawet, że rodzice podesłali dziecko tuż po przedszkolu z kopertą i stówą w środku. My mówimy: „Wejdź, herbaty się napij”. „Nie mogę, rodzice czekają”. Pierwsze podpisane przelewy pojawiły się tuż przed samym Sierpniem.
[b]Spotkały pana za to jakieś represje?[/b]
Wcześniej poszedłem do zaprzyjaźnionych z KOR adwokatów: do Jana Olszewskiego, Władysława Siła-Nowickiego i spytałem, co czerwony może mi za to zrobić. Zgodnie stwierdzili, że nie wiadomo, bo zrobią, co zechcą. No i kasety były normalnie rekwirowane jak bibuła czy książki, ale nigdy nie postawiono mi żadnego zarzutu prokuratorskiego. Zastanawiałem się nad tym i pomyślałem, że pomógł mi pewien zbieg okoliczności. Otóż pierwszym peerelowskim filmem, w dodatku bardzo wykorzystywanym propagandowo, były „Zakazane piosenki”. I teraz robić proces o zakazane piosenki byłoby im bardzo niezręcznie.
[b]A ja myślę, że oni nie traktowali tego do końca serio. Być tak bezczelnym, żeby wydawać piosenki i jeszcze chcieć za to pieniądze? [/b]
Ja jeszcze wziąłbym pod uwagę to, że ten reżim słabł. I ja się bardzo cieszę, że się urodziłem tu i teraz. Że ominął mnie stalinizm i że nie byłem pieśniarzem chilijskim, któremu połamano ręce i zrzucono z samolotu. Nie usprawiedliwiam komunizmu, ale staram się zachować historyczną miarę.
[b]Od czego zaczęło się pańskie śpiewanie?[/b]
Ja wiele rzeczy robiłem za późno i na gitarze nauczyłem się grać, mając dwadzieścia parę lat.
[b]Czyta pan nuty?[/b]
Ani jednej. Na początku nie pisałem też tekstów i śpiewałem cudze. Dopiero po wyjściu z pierwszego więzienia w 1969 roku zacząłem pisać coś swojego. Potem już poszło.
[b]„I tylko nie wiedzieć czemu, tak jak w czterdziestym szóstym ludzie niosą swój smutek jak martwe główki kapusty. I tylko nie wiedzieć czemu szesnaste miejsce na świecie w konkursie na samotność zdobył księgowy w GS”. Jeśli ten fragment „Różanu” to nie jest poezja, to ja głuchy jestem.[/b]
Z takimi, co podśpiewują, to jest problem, bo krytycy nigdy nie wiedzą, czy ich traktować jak poetów. Wie pan, wszystkie piosenki, które zapamiętujemy, traktują o przemijaniu.
[b]„Różan” też?[/b]
Tak, on jest o smutku małych miasteczek. Na dworcu autobusowym w Chorzelach widziałem napis: „Chuj z wami, Chorzelami”. To też smutek małych miasteczek…
[b]Dla mnie pańska piosenka to jedyny powód, dla którego warto odwiedzić Różan. Może i o Chorzele zahaczę.[/b]
Obliczyłem, że 24 razy przepływałem pod mostem w Różanie. I tam rzeczywiście najpierw była stara piwiarnia, a potem taka nowa, którą nazwałem „knajpą na tysiąclecie”. To zbrodnia na krajobrazie, która po nich została. I Sławek Król, wracając kiedyś stamtąd z piwa, powiedział: „Słuchaj, a może by tu zostać księgowym?”.
[b]Został?[/b]
Zdaje się, że był księgowym, ale w wielkiej korporacji.
[b]„Ballada o jeżach” to autentyk? Pan naprawdę zbierał jeże?[/b]
Jak to?! Pan nie widział naszego jeża?
[b]Ma pan cały dom obłożony czaszkami. Jak szaman jakiś.[/b]
To czaszki zwierzątek leśnych.
[b]Które pan zjada?[/b]
Nie jestem fundamentalistą i gdy ktoś mnie poczęstuje pieczenią z dzika, to nie zacznę mu prawić morałów o niechęci do myślistwa, ale czaszki znajduję, nie poluję.
[b]A bóbr?[/b]
Moja przyjaciółka znalazła zdechłego bobra na Siekierkach w Warszawie. Ugotowała mu łepek w garnku i przysłała mi piękny eksponat. Dzieci do tej pory mówią: „Mamo, fasolkę będziemy gotować w garnuszku po boberku?”.
[b]Ma pan do którejś z piosenek szczególny stosunek?[/b]
Gdybym miał przypomnieć sobie siebie z tamtych lat albo przedstawić się komuś za pomocą jednej piosenki, byłoby to „Na przystanku PKS”.
[b]Żyje pan ciągle z pszczelarstwa?[/b]
Żeby żyć z pszczół dziś, trzeba by mieć fabrykę miodu. My mamy trochę uli dla siebie i na prezenty dla przyjaciół. A żyjemy z przejadania mieszkania w Warszawie, które sprzedaliśmy. Istnieje taka ewentualność, że żyjąc w ewangelicznym ubóstwie, nie zdążymy go przejeść i wystarczy. No i z emerytur. W sumie mamy z nich jakieś 1100 zł.
[b]Utrzymuje pan kontakty ze znajomymi z opozycji, dziś politykami?[/b]
Rytualnie odwiedzają nas dobrzy starzy znajomi Zosia i Zbyszek Romaszewscy. Podziały są zadziwiająco ostre, ludzie się więc unikają, najpierw obwąchują. Z Heniem Wujcem kontaktowaliśmy się, kiedy jechałem na Ukrainę, dzwoniła niedawno jego żona. Bardzo go lubiłem.
[b]Wyobrażam sobie posła Kelusa, ministra kultury Kelusa, szefa telewizji Kelusa… Nie wierzę, że nie miał pan żadnych propozycji.[/b]
Ależ oczywiście, że miałem, ale to wymagałoby zgody na taką rolę. A z moimi poglądami na to, co się dzieje w Polsce, na sprawę lustracji, na wszystko wokół, to byłoby niemożliwe. Wszystko rozegrało się pod koniec lat 80.
[b]Jak to wyglądało?[/b]
Do mnie przyszła pewna osoba i zaczęła mnie przekonywać, że trzeba się z nimi dogadać. Zdenerwowałem się strasznie i zadzwoniłem do Wujca, że ktoś tu zwariował. I pamiętam głos dobrotliwego Henia, że trzeba się, Janku, dogadać. Właśnie zaczęło się od tego, że ja się strasznie głęboko nie zgodziłem na Okrągły Stół. Myśmy z Urszulą po prostu płakali.
[b]Tak pan to przeżył?[/b]
Jak wspominałem, ja się uważam, za człowieka umiarkowanie głupiego w polityce, choć – jak mówi chińskie porzekadło – ten, kto wie, że jest głupcem, nie jest największym głupcem. Ale nawet przy tej umiarkowanej głupocie miałem intuicję, że stało się coś złego, co jeszcze wyjdzie nam bokiem.
[b]Ale nie został pan radykalnym kontestatorem przemian.[/b]
Na początku lat 90. to się we mnie klajstrowało. Myślałem, że może nie miałem racji, może się myliłem w ocenie rzeczywistości. Ale później się okazało, że niestety, miałem rację, że tu, na prowincji, tak niewiele się zmieniło, było takie przymykanie oczu, taka dobra zgódka… No, ale wszystko pierdolnęło, jak wybuchła sprawa Rywina, ale wtedy to już by ślepy nie zauważył!
[b]To wszystko zaprowadziło pana do komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego, a teraz Czesława Bieleckiego. Dla wielu pańskich słuchaczy to był pewnie szok.[/b]
Ale ja miałem poczucie, że muszę tam być i – szczerze mówiąc – gówno mnie obchodzi, czy to był szok, czy nie. Jak miałem poczucie, że biskup Wielgus nie powinien zostawać arcybiskupem warszawskim, to poprosiliśmy warszawskich przyjaciół, by zrobili nam transparent „Wielgi wstyd” i poszliśmy z nim z Urszulą pod katedrę. Z Kaczyńskim było podobnie, uznałem, że trzeba podpisać, poprzeć go i tyle.
[b]Tacy ludzie jak pan, Gwiazdowie, z którymi się pan przyjaźni, to dziś oszołomy.[/b]
Wie pan, skoro ja wtedy nie zwracałem uwagi, co o mnie powiedzą, to i dziś się nie martwię.
[b]Dostaje pan tantiemy?[/b]
Czasem, ku mojemu zdumieniu, jakieś się pojawiają.
[b]Więc pańskie utwory gdzieś krążą.[/b]
Myślę, że głównie w ludzkiej pamięci i to mi całkowicie wystarcza. Miałem kiedyś swoje pięć minut i to się bardzo dawno temu skończyło. Muzyczny analfabetyzm, zerowe umiejętności wokalne, bo ja raczej beczę niż śpiewam – to moje atuty. Więc musiało się stać coś absolutnie cudownego, że ja przy takich warunkach mogłem do jakiejś grupy ludzi artystycznie trafić.
[b]Czemu od 1981 roku pan nie występował?[/b]
W stanie wojennym jedynym miejscem, w którym mógłbym śpiewać, był kościół, a mnie się wydawało, że te moje piosenki do miejsc kultu średnio pasują.
[b]Może za półtora roku? Jeden jedyny występ na 70. urodziny?[/b]
Bardzo mało prawdopodobne. To byłoby wielkie rozczarowanie.
[b]A jak załatwimy striptizerkę z lat 70.?[/b]
To ja miałem załatwiać. (śmiech)
Jan Krzysztof Kelus, bard
[i]—rozmawiał Robert Mazurek[/i]