Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła listę filmów nominowanych do Oscara. Znów nie udało nam się wślizgnąć do grona tych, którzy mają szansę walczyć o statuetki. I jak zawsze w mediach pojawiły się pytania, dlaczego znowu nic. A może źle wybieramy kandydata? Zgłoszone do rywalizacji w kategorii film nieanglojęzyczny „Wszystko, co kocham” Jacka Borcucha nie znalazło się przecież nawet w dziewiątce, z której potem wyłoniono nominowanych.
Polacy żyją wśród kłótni politycznych, w ciągłym niepokoju. Boją się podwyżek cen żywności i prądu, utraty pracy, bessy na giełdzie, niepewności przyszłej emerytury. Są spragnieni sukcesu. Kochają papieża, Justynę Kowalczyk, Adama Małysza i Roberta Kubicę. Chcieliby też pokochać kogoś, kto na oczach miliarda widzów z całego świata odbierze w Kodak Theatre Oscara. Stąd to oczekiwanie i presja.
Ale zdobądźmy się na dystans. Tragedii nie ma. Kandydatów zgłosiło w tym roku 65 narodowych kinematografii. Nominacji jest pięć, więc los „Wszystko, co kocham” podzieliło 60 innych tytułów ze wszystkich kontynentów.
Nominacje do Oscara za film nieanglojęzyczny mają w sobie element loterii. W pierwszym etapie decydują dwie komisje, ich członkowie mają obowiązek obejrzeć po 30 filmów w półtora miesiąca. Steven Spielberg czy Danny Boyle nie mają na to czasu. W komisjach zasiadają ci, którzy nie pracują, często starsi członkowie Akademii. Zdarzają im się poważne wpadki. Kilka lat temu na przykład przeszli obojętnie obok rewelacji sezonu – 4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni” Cristiana Mungiu. Ale też nie należy postponować ich gustu. W ostatniej dekadzie wśród laureatów „zagranicznego” Oscara znalazły się tak piękne i trudne filmy, jak „Ziemia niczyja” Tanovicia (2001), „Inwazja barbarzyńców” Arcanda (2003), „W stronę morza” Amenabara (2004) czy „Życie na podsłuchu” Donnersmarcka (2006). Zresztą Oscar w ogóle przestaje być nagrodą konserwatywną. Na liście laureatów coraz mniej jest hollywoodzkich megaprodukcji, a coraz więcej obrazów interesujących artystycznie i przełamujących schematy.
Panuje opinia, że nominacja kosztuje, że w promocję trzeba włożyć nawet milion dolarów. Tyle zainwestowali Włosi, żeby Roberto Benigni mógł poskakać ze szczęścia po fotelach, odbierając Oscara za „Życie jest piękne”, czy Niemcy, gdy triumfowało „Nigdzie w Afryce”. Ale też łatwo podać przykłady filmów, za którymi taka fortuna nie stała, jak choćby „Ziemia niczyja”, która na dodatek wygrała z głośną i faworyzowaną przez wszystkich francuską „Amelią” Jeuneta.
Pozostaje więc pytanie, czy mamy coś do zaproponowania i czy dobrze wybieramy swoich kandydatów. Kiedy się przegrywa, łatwo powiedzieć: trzeba było wytypować coś innego. Pamiętam, jak polskim „wejściem” Oscarowym było „Quo vadis” Kawalerowicza (konserwatywna superprodukcja, lwy na arenie, temat znany za oceanem). Dopiero po jego przegranej zaczęto przypominać, że mieliśmy wówczas wstrząsające i nowoczesne „Cześć, Tereska” Glińskiego.