Podobno dwa tygodnie wystarczą, żeby przywrócić je światu żywych, po tym czasie będzie można wypuścić je z kwarantanny. Z dzikich, usypanych z postpandemicznych zwrotów stosów, ułożone zostaną z powrotem w alfabetyczny porządek półek i działów. Z powrotem będzie się śledzić ich grzbiety bez lęku i podniecenia, wyciągać po nie rękę bez świadomości ryzyka, jakie pociąga za sobą ta decyzja. Leniwie i sennym krokiem spacerować między regałami. Ale zanim to nastąpi, będzie się wokół nich chodzić wyłącznie w maskach i rękawiczkach, z bojaźnią i drżeniem. Przez 14 dni znowu, po tylu latach przerwy, będą traktowane z należnym im szacunkiem. Jako śmiertelne, a przynajmniej realne, zagrożenie. Nie przypadkiem przecież znalazły się na indeksie ksiąg zakażonych.

I tym razem niebezpieczeństwo jest niewidzialne. Jadu, który starają się w nas wsączyć, nie widać gołym okiem. Tak samo jak tego, którym nasiąkła historia nieszczęśliwego Wertera, potencjalnie niegroźnego, choć rozchwianego emocjonalnie popaprańca doprowadzanego do ekstazy przez dzióbki Bogu ducha winnych kanarków. Ale to właśnie on – jak mówiono w epoce szczytu epidemii werteryzmu – miał być odpowiedzialny za więcej śmierci niż Napoleon. Więc nie pozwólmy niepozornym fabułom i pełnym górnolotnych zapewnień autorów wstępom uśpić naszej czujności. Po objawach ich poznamy. Również tych pozytywnych. Bo ukrytym, choć zrozumiałym sam przez się, wnioskiem z faktu, że książki mogą być trucizną, szerzyć zarazę i śmierć, była wiara w ich lecznicze właściwości.

Skoro mogą umysł i duszę zabrudzić, to dlaczego miałyby nie dać rady ich oczyścić? Z literaturą jest tak samo jak z chemią, biologią i każdą inną grą podejmowaną przez człowieka z siłami natury. To próba nie tylko poznania ich reguł, ale też nagięcia ich do własnej woli i potrzeb, wyekstrahowania odpowiedniej substancji. Wyodrębnienia z mieszaniny ciał stałych, świata takiego, jaki wydaje się on nam być, treści na pierwszy rzut oka niewidocznej, ale właśnie dlatego spajającej ten układ pozorów w jednolitą całość. Pisanie książek jest zajęciem równie sztucznym i niebezpiecznym, co mieszanie chemicznych odczynników. Tutaj również trzeba pamiętać o zachowaniu odpowiedniej sekwencji działań i proporcji poszczególnych składników. I odpowiedzialności za życie i zdrowie odbiorców końcowego efektu wszystkich tych badań. Ci z kolei muszą mieć świadomość, że na ich półkach stoją nie tylko środki nasenne i przeciwbólowe, witaminy i suplementy, ale że można tam znaleźć także trucizny.

Dlatego też nie byli barbarzyńcami ci, którzy palili książki na stosach. Mieli oni zapewne dużo zdrowsze i poważniejsze podejście do literatury niż my, którzy dopuszczamy się procederu książkowej nadprodukcji. Wychodząc na spotkanie treści z płonącymi pochodniami, dawali przynajmniej świadectwo temu, że traktują ją poważnie. Wiedzy, że słowa mogą ułożyć się w całość, będącą dla nich zagrożeniem, a zatem w innej, szczęśliwszej konstelacji – ratunkiem. Płomienie pożerające setki tomów są dużo mniej przerażające niż stojące bezpiecznie na półkach tysiące książek skonstruowanych ze zwietrzałej treści. Niebędących roztworem ani kwasu, ani zasady, tylko szczyptą barwnika spożywczego rozpuszczoną w wodzie.

Stosów książek będących potencjalnym nośnikiem wirusa nikt nie będzie oczywiście podpalał. Za parę dni przestaną być potencjalnie niebezpieczne. A razem z poczuciem niepewności i zagrożenia zniknie też coś innego, coś, co zawsze mu towarzyszy. Aura znaczenia.