W pewnej miejscowości grupa obywateli postanowiła odpowiedzieć na wezwanie brata tragicznie zmarłego prezydenta i utworzyć lokalną strukturę Ruchu im. Lecha Kaczyńskiego. W gronie inicjatorów znaleźli się ludzie niezaangażowani dotąd w politykę i kilkoro wracających do niej po wielu latach działaczy podziemia. Ogłoszenie przez nich spotkania założycielskiego ruchu wprawiło w stan najwyższego zaniepokojenia miejscową strukturę PiS; działacze partii w pośpiechu zwołali o dzień wcześniej własne spotkanie założycielskie Ruchu im. Lecha Kaczyńskiego, na którym natychmiast przystąpili do zajadłej krytyki konkurencyjnego Ruchu, założonego przez nie wiadomo kogo, nie wiadomo w czyim interesie, na pewno po to, by sabotować i rozbijać jedność prawicy.
Jakie to było miasto? Na podstawie swoich obserwacji z podróży po kraju powiem: typowe. Typowe jest to, że dla terenowych struktur PiS głównym problemem wydają się zwykle nie terenowe struktury PO czy PSL, ale miejscowy klub „Gazety Polskiej" albo inne nieskonsultowane inicjatywy promujące jakichś ludzi, którym nie wiadomo kto pozwolił działać. Dopiero co udało się partii spacyfikować bądź zniechęcić nadmiar chętnych, którzy zaczęli się zapisywać po tragedii smoleńskiej, a tu wciąż pojawiają się kolejni, którym nie wystarcza głosować na tego, kogo im partia jako przedstawiciela prezesa w terenie podsuwa, chcą jeszcze coś robić, aktywizować, ściągać gości, organizować projekcje. A to nieuchronnie zagraża partyjnej układance wpływów i wyważeń.
Obłożony nieustającym propagandowym ogniem nieżyczliwych mu mediów PiS nie jest przedmiotem politycznych analiz, nikt mu się bliżej nie przygląda. Stronnikom władzy wystarcza „wiedzieć", że to sekta, faszyści i ciemnogród; jej przeciwnicy zaś, nie mając nikogo innego, z kim mogliby wiązać nadzieje na zmianę, starają się przechodzić nad aberracjami do porządku dziennego, wierząc, że są one skutkiem niedoskonałości charakteru tego lub innego prowincjonalnego lidera. W ostateczności szukają rady w osobistym dotarciu do Jarosława Kaczyńskiego i przedstawieniu mu sytuacji. Prezes zapewne jest zarzucony prośbami o interwencje w takich sprawach, a ponieważ z oczywistych względów nie może rozsądzać wszystkich lokalnych sporów, przerzuca to na współpracowników. Co ma ten plus, że niezadowoleni z rozstrzygnięcia nie tracą wiary, iż gdyby sprawę poznał sam prezes, sprawiedliwości stałoby się zadość raz-dwa.
A w istocie to nie jest kwestia trudnego charakteru tego czy innego lokalnego działacza – choć, jasna sprawa, do partii opozycyjnej z natury rzeczy garną się rozmaite zakapiory, tak jak do rządzącej kombinatorzy i cwaniacy. PiS jako struktura jest wbrew stereotypowi produktem III RP bliźniaczo podobnym do przeciwnika, może tylko stanowi bardziej parafialną realizację tego modelu, podczas gdy PO prezentuje jego wersję „discopolową". Nie może być inaczej, bowiem obie partie są skutkiem tej samej ustawy o finansowaniu i ordynacji wyborczej oraz tej samej – przepraszam za określenie nieco oksymoroniczne – kultury politycznej III RP.
Partia podwieszonych
Partia III RP jest organizacją budowaną od góry w dół i odtwarzającą znany z PZPR sposób zhierarchizowania poprzez tzw. podwieszenia. Centralną postacią i władcą absolutnym jest lider z grupą wybranych przez siebie baronów, którzy obsadzają niższe funkcje działaczami sobie oddanymi. Jest to dokładnie odwrotna sytuacja niż w partii anglosaskiej, gdzie aktywista, który zyskuje sobie szacunek w gminie, przebija się na szczebel województwa czy kraju. U nas na dole odsuwa się autentycznych społeczników, nawet cieszących się w okolicy autorytetem, aby zrobić miejsce na liście dla przyjaciela przyjaciół. Partia jest więc swoistym dworem, gdzie, jak to na dworze, stale wrą intrygi i walka o dystrybuowane przez organizację dobra – miejsca w gminnych spółkach i zarządach, etaty w kontrolowanych politycznie instytucjach i, przede wszystkim, pozycję na wyborczych listach. Wszystko to zależy od łaski prezesa, więc w podstawowym planie walka toczy się właśnie o nią. Ale przystęp do prezesowskiego ucha, nie mówiąc o sercu, jest ograniczony, więc lwia część energii idzie na wycinanie ludzi barona A przez ludzi barona B.
Wewnętrzny stan partii, która ma w nazwie przymiotnik „obywatelska" (równie w niej zasadny jak niegdyś przy słowie „milicja"), zostawmy na boku. Zauważmy tylko, że mimo zdobycia przez nią prawie wszystkich ośrodków władzy i jej owoców widać wyraźną frustrację i odpływ działaczy lokalnych. Na wewnętrzny stan PiS wpływają inne czynniki. Odcięcie od władzy na jakimkolwiek szczeblu oczywiście opozycję osłabia. Ale ma też swoje plusy, które lider, jak sądzę, uwzględnił, podejmując brzemienną w skutki decyzję o przejściu na pozycje radykalne.