Gdziekolwiek się pojawię, muszę odpowiadać na pytanie, czy coś się zmieni w linii naszych pism i co będzie dalej. Wiem tyle, co wy, drodzy czytelnicy, ale też wiem, że nikt nie narzuci mi, bym pisał to, z czym się nie zgadzam. Są też czytelnicy – strażnicy świętego ognia – którzy biorą pod lupę każde zdanie, dopatrując się w nim koniunkturalizmu. To irytujący wyraz troski, ale i za niego dziękuję. A wasze e-maile i pytania zadawane w tramwaju czy na ulicy to dla mnie dowód na jedno: to, co moi koledzy i ja piszemy, jest dla was bardzo ważne. Wasza troska, drodzy czytelnicy, to sygnał, że chcecie, byśmy byli sobą. Będziemy.
Ale oprócz czytelników, którzy nam szczerze kibicują, czytam i słucham tych, których pluralizm opinii irytuje. Inni silą się na pozornie pozbawione emocji diagnozy, że teraz „wytną wreszcie publicystyczny taliban". Jeszcze inni formalnie załamują ręce nad upolitycznioną „Rzepą", ale po cichu wyrażają niepokój, że nasza gazeta zblednie i zszarzeje. Powinni się cieszyć, ale się nie cieszą, bo w końcu też chcą wiedzieć, co naprawdę się dzieje w Platformie i co myślą ci, którzy widzą rysy na III RP. Tak jak niegdyś ci członkowie PZPR, którzy oficjalnie potępiali zachodnie rozgłośnie i żądali mocniejszego zagłuszania „amerykańskich szczekaczek", ale po cichu się martwili, że teraz trudniej będzie w radiu cokolwiek usłyszeć.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, umilkli lewicowi wyznawcy teorii, że Parlament Europejski powinien być azylem dla tych, którzy krytykują stan swobód w Europie. Że powołano go, aby był areną debat nad stanem wolności we wszystkich krajach Unii. Gdzie podziali się ci wszyscy, którzy z satysfakcją oglądali, gdy socjaliści europejscy na czele z Martinem Schulzem obrzucali szyderstwami Silvia Berlusconiego. Albo gdy eurolewica – włącznie z węgierskimi deputowanymi – przypierała do muru premiera Viktora Orbana, głosząc, że zagraża wolności mediów.