Piłkarze cierpią na depresje

Mają sukcesy, mają pieniądze, nie mają siły żyć. Ukrywają depresje, bo kto zechce gladiatora, który się boi rano wstać z łóżka

Publikacja: 22.10.2011 01:01

Gianluigi Buffon

Gianluigi Buffon

Foto: AFP

Ekspres z Bremy przejechał przez Eilvese jak zwykle o 18.15. Jak zwykle bez zatrzymywania się. Robert Enke znał rozkłady na pamięć. Nawet kiedy był już bramkarzem reprezentacji Niemiec, zdarzało mu się dojeżdżać na treningi do Hanoweru podmiejskimi pociągami.

Powiedział żonie, że będzie po 18. Zapisał sobie na lodówce, że ma załatwić cztery bilety na mecz Hannoveru 96 z Bayernem. Wziął samochód. Już w drodze umówił się przez telefon na wywiad z dziennikarzem z Anglii. Zajechał do mechanika, żeby wymienić olej.

W domu powiedział, że ma dwa treningi. Nie było żadnego, drużyna dostała wolne. Zaparkował niedaleko dworca, nie zamknął drzwi, portfel został na siedzeniu. Przy kluczykach miał breloczek z oprawionym zdjęciem Lary, pierwszej córki. Zmarła trzy lata wcześniej, niedługo po drugich urodzinach. Miała wadę serca. Jak napisał Robert w urodzinowym wierszu dla żony, „była dzielna, czuło się, że z Enków". Przeżyła trzy operacje na otwartym sercu. Zmarła po operacji ucha. On kilka dni później zagrał w ligowym meczu. Znakomicie, jak zwykle. Był nauczony, że wszystko, co boli, trzeba zgnieść do środka.

Przerwana rozmowa

Zostawił Teresie list pożegnalny. „Kochana Terri, tak mi przykro" – zaczął. Byli parą od gimnazjum, razem walczyli z jego depresją. Niedawno adoptowali Leilę, miała 10 miesięcy. Robert był kapitanem i najlepszym piłkarzem Hannover 96. Czekało na niego miejsce w bramce reprezentacji Niemiec na mundialu 2010 w RPA. O życiu na lekach antydepresyjnych, o atakach panicznego strachu przed popełnianiem błędów, planach pójścia do kliniki wiedziało tylko kilkanaście osób. Ronald Reng, dziennikarz i przyjaciel od lat, nie zdążył się dowiedzieć, choć umówili się kiedyś, że napiszą razem biografię Roberta.

– Rozmawiałem z nim tego dnia przez telefon, sześć godzin przed. To ja umawiałem go na ten wywiad z angielskim dziennikarzem. Przerwaliśmy szybko. Wiele razy sobie potem wyobrażałem, jak to się wszystko mogło potoczyć, gdyby nasza rozmowa była inna. Ale nikt nie był w stanie zapobiec tej śmierci. Tak jak nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego depresja wróciła akurat wtedy, gdy wydawało się, że w jego życiu wszystko znów się układa – mówi „Rz" Reng.

Odejście Enkego było wstrząsem. Tacy piłkarze nie mogą przecież mieć prób samobójczych. Depresje są dla innych. Dla tych, co lecą jak ćmy do ognia, prosząc się o wszystkie możliwe nieszczęścia, a potem krzyczą o pomoc, gdy hazard, alkohol czy narkotyki zabrały wszystko. Jak Paul Gascoigne, angielski geniusz i klaun futbolu, znerwicowany rozbitek, serwujący sobie wszystko w nieludzkich dawkach, od kilku lat polujący na siebie i wciąż odratowywany. Albo jak były reprezentant Irlandii Paul McGrath, który postanowił coś ze sobą zrobić dopiero, gdy w rozpaczy, że w domu nie ma już alkoholu, nalał sobie do szklanki domestosa. Jak przyciągający nałogi Paul Merson, autor książki „Jak nie być zawodowym piłkarzem". Gdzie oni, a gdzie Robert Enke? Stawiany za wzór profesjonalizmu, opiekujący się młodszymi bramkarzami, ratujący z Teresą okoliczne bezpańskie psy. Wrażliwy, ale nie bał się w polu karnym niczego. Stanowczy, odważny. Nie chciał wolnego po śmierci córki, ośmielił się kiedyś odmówić samemu Aleksowi Fergusonowi, gdy go chciał ściągnąć do Manchesteru United, ale tylko na ławkę rezerwowych. Bramkarz musi być z marmuru, więc grał swoją rolę. Tylko on i rodzina wiedzieli, ile go ta maskarada kosztuje.

Dwóch Sławków

10 listopada miną dwa lata od jego śmierci pod kołami pociągu. Ceremonię pogrzebową ze stadionu w Hanowerze transmitowały telewizje, a agencje pisały, że taką miał w Niemczech po wojnie tylko Konrad Adenauer. Ronald Reng napisał inną książkę niż ta, którą sobie kiedyś z przyjacielem obiecali. Nie z Robertem, ale z Teresą, która wpuściła go do ich dawnego świata, otworzyła przed nim pamiętnik choroby prowadzony przez Roberta, pokazała wiersze. „Robert Enke: Za krótkie życie" („Ein allzu kurzes Leben", od niedawna również w angielskim tłumaczeniu) stała się bestsellerem. W Niemczech pojawił się nowy zawód: psychiatra sportowy.

A futbol wrócił do swojego rytmu. Kolejny bramkarz Hannover 96 trafił na leczenie. Trener Schalke 04 Gelsenkirchen Ralf Rangnick ogłosił, że czuje się wypalony i nie jest w stanie dalej prowadzić klubu. Młody obrońca Bayernu Breno podpalił swoją willę w Monachium. Trafił najpierw pod opiekę psychiatrów, potem do aresztu. Zlatan Ibrahimović, szwedzka gwiazda Milanu, najlepiej opłacany piłkarz we Włoszech, ogłosił, że futbol mu zbrzydł, już nawet kopanie piłki z synami w ogrodzie nie daje mu radości. Czech Martin Fenin dopiero po próbie samobójczej przyznał, że ma depresję. To wszystko wydarzyło się przez ostatnie dwa miesiące.

Trudno znaleźć sezon bez podobnej puenty. Włoch Gianluca Pessotto odwiedził kolegów z kadry podczas mundialu 2006, wrócił do Turynu i skoczył z dachu budynku klubowego Juventusu. Przeżył, bo spadł na samochód wiceprezesa Roberta Bettegi. Adam Ledwoń miał być w studiu Polsatu podczas Euro 2008. Powiesił się w swoim mieszkaniu w Klagenfurcie. Sławomir Rutka odszedł niedługo po przyjęciu wyroku za piłkarską korupcję w Koronie Kielce. Mirosław Staniek, tak jak Rutka, przerwał układanie sobie życia w roli młodego trenera.

A my za każdym razem nie dowierzamy. Pessotto, wierzący, z różańcem w dłoni, zaczytany w Dostojewskim? Ledwoń, którego nikt nie potrafił przekrzyczeć? Rutka, tak spokojny, że nawet w szatni nie przeklinał? Dlaczego odszedł akurat w chwili, gdy miał już za sobą ujawnienie korupcji? I dlaczego akurat on, skoro korupcyjne grzechy wyciągano dziesiątkom piłkarzy?

Jedni jak Ledwoń lecieli do ognia i wszędzie ich było pełno. Inni byli wycofani, jak Enke i Rutka. – Było dwóch Sławków. Jeden twardy na boisku, kiedy trzeba było nawet agresywny. Drugi cichy, poczciwy, bardzo przejmujący się swoimi błędami. Wyrok za korupcję przyjął ze skruchą, jak każdą swoją pomyłkę – mówi trener Ryszard Wieczorek, który z Rutką pracował w Koronie Kielce kilka lat. – U nas się dopiero rodzi odpowiedzialność za psychologię piłkarza. Dziś zagubieni mogą liczyć na lepszą pomoc. Ale problem polega na tym, że ludzie w depresji często nie przyjmują do wiadomości, że coś im jest. Albo się wstydzą zawołać: pomocy. My za mało się nimi interesujemy, żeby chorobę odkryć, bagatelizujemy ją. A ludzie cierpią – mówi Wieczorek, który sam ma za sobą rodzinną tragedię związaną z depresją.

Dzięki Bogu, że mam dzieci

Trzeba rozdzielić depresję kliniczną, czyli ciężką chorobę, a taką miał Robert Enke, od stanów depresyjnych czy lęków przed niepowodzeniem, które zna większość piłkarzy – mówi „Rz" Ronald Reng. - Każdy futbolowy weekend zostawia po sobie morze przegranych, sfrustrowanych, rozpamiętujących błędy. Nie sposób powiedzieć, że futbol depresji sprzyja. Robert mógł być urzędnikiem, bankowcem, i też zachorować. Problem polega na czym innym: w futbolu, gdy już masz załamanie albo zachorowałeś, to bardzo trudno znaleźć drogę ucieczki. Piłkarz nie może być słaby. Piłkarz musi być czynny 24 godziny na dobę. Zawsze ktoś na niego patrzy. Zawsze analizuje, co mógł zrobić lepiej. David Villa, napastnik Barcelony, pewnie jeden z najpogodniejszych ludzi w tym biznesie, powiedział mi niedawno: „Dzięki Bogu, że mam dzieci, to mogę choć przez chwilę pomyśleć o czym innym".

Ogłosić: miałem załamanie, depresję, ale wyszedłem z tego, jest łatwiej. Tak zrobił m.in. Włoch Gianluigi Buffon, idol większości bramkarzy z obecnego pokolenia. Robbie Savage, brutal i krzykacz z reprezentacji Walii, opisał swoją walkę w autobiografii. Ale szczerość przed lub w trakcie leczenia, gdy się jeszcze przegrywa ze swoimi demonami, to rzadkość. A jeszcze większą jest zrobienie sobie przerwy od futbolu w porę, gdy kłopoty dopiero nadciągają. Trener Rangnick uznał kilka tygodni temu, że woli przełamać wstyd, niż ryzykować, że wypalenie i pracoholizm zamienią się w poważniejszy problem. Kilka lat wcześniej za namową szefów klubu z depresji zwierzył się Sebastian Deisler z Bayernu, uważany wówczas za najzdolniejszego niemieckiego pomocnika. Trzy dni po meczu ligowym działacze Bayernu zastali go w domu bezsilnego, patrzącego w pustkę, niezdolnego nawet do zasznurowania sobie butów.

Z polskich piłkarzy przyznawał się do leczenia Igor Sypniewski, wielki zmarnowany talent, ale w jego przypadku nigdy nie było wiadomo, czy chodzi o prawdziwą chorobę czy tylko ucieczkę przed pożarami, które wzniecał w życiu. Zupełnie inna była historia Waldemara Matysika, piłkarza reprezentacji Polski, który przeżył załamanie nerwowe podczas meczu o trzecie miejsce mundialu w 1982 roku. Miał dopiero 21 lat, był piłkarzem od czarnej roboty, wrażliwym, nad wiek odpowiedzialnym. Brał na siebie winę nie tylko za błędy swoje, ale i kolegów. – I Walduś nie wytrzymał – wspomina jeden z jego znajomych z tamtych lat. Trafił na kilka miesięcy do warszawskiego szpitala przy Sobieskiego. Ale podniósł się, zagrał w następnym mundialu, zrobił karierę. Grał we Francji, dziś mieszka w Niemczech, ułożył sobie życie. Sypniewski, którym się w młodości interesowały wielkie kluby Europy, spalił za sobą wszystkie mosty i w końcu trafił do więzienia za znęcanie się nad matką. A depresje, nerwice, załamania piłkarzy są u nas ciągle tematem tabu.

– Inna sprawa, że w Polsce nie było ani takich wielkich pieniędzy, ani takich napięć, jakim są poddawani piłkarze na Zachodzie – mówi Maciej Szczęsny, były bramkarz i ojciec Wojciecha, bramkarza Arsenalu. – Przez całe lata 80. i 90. w polskiej piłce czy się stało, czy się leżało, parę tysięcy się należało. Dopiero ci, którzy ruszali do zagranicznych lig, mogli odkryć, co to znaczy wyszarpywać sukces każdego dnia i co to jest lęk przed niepowodzeniem – mówi Szczęsny.

Świetnie opłacany złom

W tym codziennym wyszarpywaniu biorą udział piłkarze coraz młodsi i – po tym, gdy zapanowała pełna swoboda na rynku transferów – sprowadzani z całego świata. Trafiają w obce sobie miejsca, muszą błyskawicznie dorosnąć, niektórych to po prostu przerasta. Robią rzeczy niewytłumaczalne. Jak Breno załamany, że Niemcy nie okazały się tak pogodne jak Brazylia, że kontuzje i błędy zepchnęły go na boczny tor. Jak hiszpański bramkarz Manchesteru United David de Gea, którego niedługo po transferze przyłapano w Tesco na kradzieży. Milioner ukradł pączka. Kleptomanem był też młody Gascoigne. Może to jakiś symbol, że Jean-Marc Bosman, który tę swobodę transferów w połowie lat 90. wywalczył i uczynił piłkarzy multimilionerami, też leczy się z załamań nerwowych.

– Wielkie kluby naprawdę robią, co mogą, żeby takim młodym zawodnikom pomóc – mówi Ronald Reng. – Mają ludzi odpowiedzialnych za wszystko, wyszukujących kursy językowe, przedszkola dla dzieci. Jak piłkarz chce, to i pizzę zamówią. Ale jeden z takich opiekunów mówił mi, że to nie działa. Że piłkarze traktują go jak sługusa, zupełnie nie doceniają tej pomocy, to ich nie zachęca do pracy nad sobą. A jeden z zawodników dorastających w Arsenalu wspominał, że na początku byli przez klub zmuszani do nauki języka, ale jako siedemnastolatki dostali profesjonalne kontrakty i do niczego ich już nie można było zmusić. On był jedynym, który został na kursie – mówi Reng.

Opisywanym przez niego nastolatkom futbol daje fortunę i poczucie wybrania. Ale wielu z nich nie wie jeszcze, jak trzeba będzie walczyć o zachowanie tego, co mają. Dziś ich noszą na rękach, jutro mogą wyszydzić. Będą mieli setki przyjaciół, ale też setki problemów, by odróżnić, kto jest szczery, a kto jest z nimi dla sławy i pieniędzy. Komputerowy program analizujący ruchy piłkarzy na boisku (w wielu klubach, w Polsce też, to już nie science fiction, tylko codzienność) nie przepuści żadnego ich błędu. Będzie się na nich wylewała z Internetu struga szyderstw, jadu i wykluczających się wzajemnie rad. Dziennikarze będą ich traktować jak odrealnione postaci, o których można napisać wszystko, bo wszystko spłynie.

Poczują, jak to jest, gdy się bywa tylko towarem. Dziś wartym miliony, ale gdy się pojawi nowy model, oni zostaną odrzuceni na bok. Albo na złom, ciągle świetnie opłacany, ale już złom. Prezes zacznie patrzeć krzywo, bo już chciałby się ich pozbyć z listy płac. Menedżer już nie będzie dzwonić tak często. Mogą trafić na trenera, od którego na wejście dostaną cios, jak Enke, gdy jako kapitan i gwiazda Benfiki Lizbona trafił do Barcelony i zadzwonił do Louisa van Gaala. „To dyrektor sportowy cię chce. Ja cię nawet nie znam" – usłyszał w odpowiedzi. A po nieudanym debiucie kolega z drużyny Frank de Boer wskazał go publicznie jako winnego porażki. Niedługo potem wypchnięto go do Fenerbahce Stambuł. Rozedrganie tureckiego futbolu go przytłoczyło. Wolał uciec do Hiszpanii i być tam przez kilka miesięcy bezrobotnym.

Znalazł sobie w końcu klub w hiszpańskiej drugiej lidze, odbudował się tak, że wrócił do Niemiec i trafił do reprezentacji. Ale to po przygodach w Barcelonie i Fenerbahce pierwszy raz leczył się z klinicznej depresji. Wtedy pierwszy raz przybłąkał się do niego czarny pies, jak za Horacym nazwał swoją chorobę Winston Churchill, walczący z depresją przez lata. Nie ma psa, jesteś szczęśliwym człowiekiem, jest pies, widzisz wszystko na czarno, wszystko wydaje się ponad twoje siły.

Jestem smutnym klaunem

Enke z kart „Za krótkiego życia", pierwszego takiego zapisu cierpień piłkarza, żył w dwóch niewolach: jedną była chęć powiedzenia wszystkim, że jest chory, i strach, że to będzie oznaczało koniec kariery. Drugą: obsesyjne szukanie nowych wyzwań i panika, gdy się zbliżały. Nauczył się udawać tak, że koledzy w szatni nie nabierali podejrzeń. Czuł, że nie przystaje do tego świata, jak może czuje dziś wielu innych piłkarzy. Zostają z problemami sami, w świecie dużych dzieci, które żyją w ciągłej delegacji, dobiegają trzydziestki, a ciągle bawi ich, że ktoś komuś dla zgrywy obetnie nogawki w garniturze albo zwiąże sznurówki. Albo przynajmniej dobrze udają, że ich to bawi. Bo patrząc na statystyki dotyczące depresji, w szatni zespołu liczącego ponad 20 piłkarzy może być dwóch, trzech podatnych na chorobę. Milczą, bo kalkulują tak jak Enke. Gdyby byli artystami, mogliby obnosić swoje traumy, byłyby wybaczone. A w futbolu, kto ich będzie żałował? Usłyszą, że przecież zarabiają miliony i presję mają w tę pensję wpisaną. Niech się wezmą w garść, nabiorą grubej skóry.

Gdy Anglik Stan Collymore trafił w 1999 r. z depresją do kliniki, czytelnicy pisali do gazet: powiedzcie mu, że na trybunach jego stadionu siedzą ludzie z dużo poważniejszymi problemami, tylko oni nie mają 20 tysięcy funtów tygodniowo na prywatne leczenie. A od trenera Collymore usłyszał, że zmyśla: bogaci, sławni i utalentowani mężczyźni depresji nie mają.

Czasami, jak wspominają leczący się piłkarze, nawet psychiatra mówi: przecież każdy chciałby mieć twoje życie! I jak mu wytłumaczyć, że akurat ty takiego nie chcesz. – Chciałem, żeby ktoś we mnie zobaczył zwykłego chłopaka – mówi Gianluigi Buffon.

Neil Lennon, kiedyś piłkarz, dziś trener Celticu Glasgow, wspomina, że gdy był w największych ciemnościach, wpadał w panikę na myśl o wstaniu z łóżka, bo wiedział, że zaraz ktoś będzie znów czegoś od niego chciał. Brazylijczyk Ronaldinho, wybierany na najlepszego piłkarza świata, w 2006 roku był na szczycie, a potem zawiódł się na przyjaźniach i wpadł w korkociąg. Opowiadał, że chciało mu się wymiotować na myśl o kolejnym meczu, podróży autobusem na lotnisko. Barcelona wysłała go na zamknięte leczenie z alkoholizmu, ale Ronaldinho już nigdy potem nie był tym piłkarzem co przed załamaniem. Sebastian Deisler nazywał siebie smutnym klaunem. Nie rozumiał kolegów, nie umiał rozmawiać z dziennikarzami.

Oni czasami o niczym tak nie marzą jak o dobrej rozmowie. Zwyczajnej, o życiu. Nie mają przestrzeni do odreagowania i co gorsza, często nie mają też szerszej wizji siebie w futbolu i poza nim – mówi Kamil Wódka, psycholog sportu. - Biorą serio powiedzenie, że jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. I zaczyna się emocjonalna huśtawka. A co można zbudować, huśtając się? Nie ma możliwości, żeby bezboleśnie przejść przez wymagania zawodowego sportu, jeśli się do tego w jakiś sposób nie przygotujemy. To jak serwis samochodu. Przy normalnych obciążeniach można przymknąć oko. Przy dużych silnik się rozpadnie.

David James, angielski bramkarz z reprezentacyjną przeszłością, napisał kiedyś w felietonie dla „Guardiana", że w swojej emocjonalnej huśtawce doszedł do tego, że poczucie własnej wartości budował nawet nie na ostatnim meczu, ale na ostatniej interwencji. Tak samo było z Enkem. On mógł być w swoich oczach tylko najlepszy albo najgorszy.

„Elitaryzm, z samej definicji, nie jest normalny. Tak jak nie jest normalne kopanie piłki tysiąc razy dziennie" – pisał David James i wspominał piłkarzy pracoholików, którzy nie byli w stanie zejść z treningu, póki piłka nie poleciała tak, jak od siebie żądali. Jeden z takich pracoholików, Cristiano Ronaldo, długo nie dawał sobie wytłumaczyć, że robienie 3 tysięcy brzuszków dziennie naprawdę nie ma sensu, trzeba pozwolić mięśniom się regenerować. Od swojego ogrodnika żądał, by trawa wokół domu w Madrycie była przycięta co do milimetra na ustaloną wysokość. O obsesyjnym wyścigu z Leo Messim, kto jest najlepszym piłkarzem świata, nawet nie ma co wspominać. Gdy Cristiano zniknął na pewien czas kilka miesięcy temu, też spekulowano o depresji. Prawdopodobnie z takiej obsesji doskonałości wzięły się ataki paniki Jesusa Navasa i Bojana Krkicia, młodych Hiszpanów, którzy przestraszyli się pierwszych powołań do reprezentacji i poprosili trenera, żeby jeszcze z braniem ich do drużyny poczekał.

Do nerwicy natręctw przyznał się nawet David Beckham uważany za dziecko szczęścia. Opowiadał sceny jak z „Dnia świra": rzeczy w jego lodówce muszą stać zawsze etykietą w jedną stronę, na napoje jest osobna lodówka i może być w niej tylko parzysta liczba butelek, ubrania muszą być złożone w jeden sposób itd. Paul Gascoigne potrafił zawracać do domu w połowie drogi na trening, bo przypomniało mu się, że zostawił w łazience krzywo powieszony ręcznik.

Taras w Lizbonie

Ale co innego opowiadać o nerwicy, co innego wyjść do świata z depresją. Przełamać paraliżujący lęk, że to będzie koniec, że naprawdę nazwą cię świrem i już nigdy nie znajdziesz pracy w futbolu. Z twojego wizerunku bohatera, ojca, męża, kumpla zostanie tylko pacjent, klinika, choroba, psychotropy. Tego bał się Robert Enke: że nie tylko straci mundial w RPA i uwielbienie kibiców w Hanowerze. Ale że nikt już nie będzie w stanie uwierzyć, że on mógł kiedykolwiek normalnie kochać, marzyć, wychowywać dziecko, być szczęśliwym. Że jeszcze kilka miesięcy przed śmiercią, podczas wakacji w Lizbonie, swoim mieście utraconym, mówił Teresie, gdy patrzyli z tarasu swojej willi na miasto w dole: - Całe życie przed nami, Terri.

Dlatego Ronald Reng nie napisał książki o chorobie. Napisał kronikę życia, w którym się pojawiła choroba. Są w niej nieszczęścia, paniczny strach, rozwód rodziców, śmierć dziecka, miesiące w uścisku depresji. I wiemy, że w końcu ekspres z Bremy wjedzie do Eilvese. Ale to jest opowieść o tym, jak można mimo wszystko pięknie żyć. Może to miał na myśli Robert, gdy na ostatniej stronie swojego moleskine'a, służącego mu za pamiętnik choroby, napisał drukowanymi literami jedno zdanie. Nie wiadomo – do siebie, do Teresy, może do nas: „Nie zapomnij tych dni".

Ekspres z Bremy przejechał przez Eilvese jak zwykle o 18.15. Jak zwykle bez zatrzymywania się. Robert Enke znał rozkłady na pamięć. Nawet kiedy był już bramkarzem reprezentacji Niemiec, zdarzało mu się dojeżdżać na treningi do Hanoweru podmiejskimi pociągami.

Powiedział żonie, że będzie po 18. Zapisał sobie na lodówce, że ma załatwić cztery bilety na mecz Hannoveru 96 z Bayernem. Wziął samochód. Już w drodze umówił się przez telefon na wywiad z dziennikarzem z Anglii. Zajechał do mechanika, żeby wymienić olej.

W domu powiedział, że ma dwa treningi. Nie było żadnego, drużyna dostała wolne. Zaparkował niedaleko dworca, nie zamknął drzwi, portfel został na siedzeniu. Przy kluczykach miał breloczek z oprawionym zdjęciem Lary, pierwszej córki. Zmarła trzy lata wcześniej, niedługo po drugich urodzinach. Miała wadę serca. Jak napisał Robert w urodzinowym wierszu dla żony, „była dzielna, czuło się, że z Enków". Przeżyła trzy operacje na otwartym sercu. Zmarła po operacji ucha. On kilka dni później zagrał w ligowym meczu. Znakomicie, jak zwykle. Był nauczony, że wszystko, co boli, trzeba zgnieść do środka.

Przerwana rozmowa

Zostawił Teresie list pożegnalny. „Kochana Terri, tak mi przykro" – zaczął. Byli parą od gimnazjum, razem walczyli z jego depresją. Niedawno adoptowali Leilę, miała 10 miesięcy. Robert był kapitanem i najlepszym piłkarzem Hannover 96. Czekało na niego miejsce w bramce reprezentacji Niemiec na mundialu 2010 w RPA. O życiu na lekach antydepresyjnych, o atakach panicznego strachu przed popełnianiem błędów, planach pójścia do kliniki wiedziało tylko kilkanaście osób. Ronald Reng, dziennikarz i przyjaciel od lat, nie zdążył się dowiedzieć, choć umówili się kiedyś, że napiszą razem biografię Roberta.

– Rozmawiałem z nim tego dnia przez telefon, sześć godzin przed. To ja umawiałem go na ten wywiad z angielskim dziennikarzem. Przerwaliśmy szybko. Wiele razy sobie potem wyobrażałem, jak to się wszystko mogło potoczyć, gdyby nasza rozmowa była inna. Ale nikt nie był w stanie zapobiec tej śmierci. Tak jak nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego depresja wróciła akurat wtedy, gdy wydawało się, że w jego życiu wszystko znów się układa – mówi „Rz" Reng.

Odejście Enkego było wstrząsem. Tacy piłkarze nie mogą przecież mieć prób samobójczych. Depresje są dla innych. Dla tych, co lecą jak ćmy do ognia, prosząc się o wszystkie możliwe nieszczęścia, a potem krzyczą o pomoc, gdy hazard, alkohol czy narkotyki zabrały wszystko. Jak Paul Gascoigne, angielski geniusz i klaun futbolu, znerwicowany rozbitek, serwujący sobie wszystko w nieludzkich dawkach, od kilku lat polujący na siebie i wciąż odratowywany. Albo jak były reprezentant Irlandii Paul McGrath, który postanowił coś ze sobą zrobić dopiero, gdy w rozpaczy, że w domu nie ma już alkoholu, nalał sobie do szklanki domestosa. Jak przyciągający nałogi Paul Merson, autor książki „Jak nie być zawodowym piłkarzem". Gdzie oni, a gdzie Robert Enke? Stawiany za wzór profesjonalizmu, opiekujący się młodszymi bramkarzami, ratujący z Teresą okoliczne bezpańskie psy. Wrażliwy, ale nie bał się w polu karnym niczego. Stanowczy, odważny. Nie chciał wolnego po śmierci córki, ośmielił się kiedyś odmówić samemu Aleksowi Fergusonowi, gdy go chciał ściągnąć do Manchesteru United, ale tylko na ławkę rezerwowych. Bramkarz musi być z marmuru, więc grał swoją rolę. Tylko on i rodzina wiedzieli, ile go ta maskarada kosztuje.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy