Nie rozgrywa się w Jackowie czy na Greenpoincie, nie wpada w stereotypy „szczurzopolacze" i w niewielkim stopniu dotyka emigracji solidarnościowej. Nietypowy jest zresztą jej główny bohater – Piotr Wołodin, potomek rosyjskich Kozaków, którzy bili się z bolszewikami, a po zwycięstwie rewolucji uciekli do Polski. Piotr urodził się już w Polsce, tu też wyuczył się na weterynarza i znakomitego jeźdźca, co zapewni mu potem chleb na obczyźnie.

Wołodin to Polak ze skazą, ale nieco inną niż typowe „polskie klątwy". Jako potomek dumnej szlachty nie na miejscu czuł się w PRL, z kolei w Brighton Beach (czyli Małej Odessie) też nie jest do końca swój – w końcu to Lach, a nie prawdziwy rosyjski emigrant. Jest przybyszem z nieistniejącego już świata, a jednocześnie nieśpieszno mu do przyszłości, bo też żadnej dla siebie nie widzi. „Tak jak w Polsce, tak i tu udawało mu się wymigiwać od wszelkich konieczności". I dryfuje, ciesząc się tym, co jest. A jest pięknie – leniwy nadmorski bulwar Małej Odessy, swojski gastronom z zimną wódką i gorącymi zakąskami, mała spokojna społeczność stworzona przez rosyjskich, kaukaskich, ukraińskich i innych rozbitków. Czasy jednak się zmieniają, nadchodzi Gorbaczow, pieriestrojka, a Atlantyk zaczyna wyrzucać na amerykański brzeg „nowych ruskich" – gangsterów, oszustów, morderców.

Jest w tej książce wiele znakomicie naszkicowanych postaci drugiego planu, jest pysznie odmalowane środowisko rosyjskiej emigracji (i mniej obszernie – polskiej) i wiele znakomitych epizodów-przypowieści z powikłanych dziejów tychże postaci, jest wiele nostalgii i momentami wręcz elegijny nastrój. Szkodzi jej trochę brak wyraźnego szkieletu fabularnego – czasem opowieść dryfuje niczym sam Wołodin, innym razem, wydaje się, może lepiej sprawdziłaby się jako zbiór krótkich form, coś na kształt opowiadań odeskich Babla (Terentiew zresztą często się do niego odwołuje). A mimo to nie potrafiłem jej odłożyć, może dlatego, że po prostu lubię, kiedy pisarz rozmawia ze mną szczerze, poważnie i na poziomie – a o to we współczesnych polskich książkach coraz trudniej.

Robert Terentiew „Stąd aż do Brighton Beach", Zysk i S-ka 2011, 278 str.