Destynacja: raj last minute

Współczesny turysta szuka prawdziwego życia w miejscach, gdzie wszystko przygotowane jest pod turystę.

Publikacja: 27.04.2013 01:01

Autobus dalekobieżny Algier – Biskira, rok 1933. 400 kilometrów w dwa dni. Fot. Charles Delius

Autobus dalekobieżny Algier – Biskira, rok 1933. 400 kilometrów w dwa dni. Fot. Charles Delius

Foto: Leemage/AFP

Są takie słowa, których niby nie ma w słowniku, a wszyscy wiedzą, co oznaczają. Każdy, kto był na wakacjach z biurem podróży (czy, jak zwykło się mówić w obowiązującej nowomowie, touroperatorem), wie, czym jest destynacja. Niepozorny anglicyzm rozplenił się w Internecie, straszy w witrynach i na lotniskach, często także w oficjalnych komunikatach. Są najpopularniejsze destynacje w Turcji i Tunezji, destynacje lotnicze, destynacje alternatywne, destynacje weekendowe, destynacje europejskie i azjatyckie. Destynacja to oczywiście kalka angielskiego „destination", co w tym akurat kontekście znaczy cel podróży.

To najważniejsze bodaj słowo opisujące, czym jest współczesna turystyka w polskim wydaniu. Towarem importowanym z Zachodu, podobnie jak samo określenie, wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, z tym, co pokraczne, i z tym, co w tym procederze sympatyczne. Destynacja jest przecież elementem marzenia o polskiej klasie średniej, do której wzdychali przez całe lata 90. ojcowie naszego kapitalizmu, publicyści i socjologowie. Podobnie jak last minute, które nie ma w polszczyźnie dobrego odpowiednika i wszystko wskazuje, że przyjmie się na dobre bez specjalnego sprzeciwu językoznawców. Last minute zostało już nawet unieśmiertelnione w tytule kinowego filmu przez zdolnego niegdyś reżysera Patryka Vegę, który w ostatnich latach produkuje komercyjny chłam z umiarkowanymi sukcesami.

Kiepscy pod piramidami

Głównym bohaterem pokazywanej jeszcze kilka tygodni temu na ekranach komedyjki jest niejaki Tomek, który wygrywa wycieczkę do Egiptu i jedzie tam z całą rodziną w okresie świąt Bożego Narodzenia. Recenzentom nie bez racji skojarzyło się to dzieło z osławionymi polsatowskimi „Pocztówkami z wakacji", znanymi choćby dzięki mięsnemu jeżowi, którego z parówek i kiełbasek układała na zagranicznych wakacjach pewna para.

Ów paradokumentalny serial jest w zasadzie parodią wyobrażeń Polaków na temat udanego wypoczynku w „egzotycznej destynacji". Można przypuszczać, że bije rekordy oglądalności, bo pokazuje, że inni rodacy są jeszcze mniej obyci niż my. Tak samo jest zresztą w „Last minute" Vegi, gdzie ojciec rodziny wyjaśnia synowi, że przebrany za Świętego Mikołaja Egipcjanin przemawia po lapońsku. To, oczywiście, ta pokraczna wersja wyjazdów „na destynacje", gdzie, aby być zrozumianymi, mówimy po polsku, tyle że wolno („Last minute"), a zagadka, do czego służy bidet, wyjaśnia się dopiero wtedy, gdy ktoś uzna, że to sedes („Pamiętniki z wakacji"). Pewnie i tacy wycieczkowicze wciąż się zdarzają, ale chyba coraz rzadziej.

Ale zazwyczaj jest zupełnie inaczej. Przecież ludzie, których na takie wakacje stać, to w Polsce niewielka elita finansowa, podobnie jak na świecie. Wedle szacunkowych danych na tego typu wyjazdy, kupowane w biurze podróży i połączone z przelotem, stać około 2,5 procent populacji naszego globu, co i tak daje liczbę 180 milionów osób. Na tym tle w sumie wypadamy nieźle, bo w najlepszych latach wyjazdy zagraniczne w biurach podróży wykupywało niemal 5 procent Polaków, czyli około półtora miliona. Ale i tak trudno się dziwić, że taki wyjazd jest obiektem westchnień większości rodaków. Nie jesteśmy społeczeństwem tak zamożnym, jak Anglicy czy Niemcy: tam na tanie wakacje w Egipcie czy Tunezji mogą sobie pozwolić prawie wszyscy. U nas to wciąż luksus, który jest dowodem wysokiej pozycji społecznej, podobnie jak nowy samochód przyzwoitej marki. Dlatego w sensie społecznym i kulturowym nasz stosunek do turystyki dobrze oddaje napisany ponad 30 lat temu (a u nas wydany w poprzedniej dekadzie) esej Deana MacCannella „Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej", bo po ćwierć wieku intensywnego rozwoju jesteśmy mniej więcej w tym miejscu, co społeczeństwa Zachodu w tamtym czasie.

Turysta" MacCannella, który dziś należy już do klasyki antropologiii kulturowej, doczekał się licznych polemik i uzupełnień. Ale w zasadzie nikt nie podważył jego najważniejszych tez i wciąż nieźle opisuje istniejący stan rzeczy. Nam, którzy do opisanego w tej książce standardu jako społeczeństwo aspirujemy, jej lektura powinna uświadomić, że to pułapka. Bo „nowy wspaniały świat" turystyki ulega poważnym wynaturzeniom. Skąd się one biorą? Wynikają z niemożliwego do przezwyciężenia paradoksu: turyści poszukują autentyczności, prawdziwego życia, podskórnie czując, że sama sytuacja zwiedzania jest sztuczna.

Szukają jednak wytrwale tego, co naturalne, egzotyczne, a czasem wręcz dzikie. Oczekują też, że „autentycznie" będą się wobec nich zachowywać miejscowi, co oczywiście jest niemożliwe. Miejsca, które zwiedzają, są bowiem produktami przemysłu turystycznego, ukształtowanymi zgodnie z potrzebami hotelarzy i biur podróży, a tubylcy dostosowują swoje zachowanie do oczekiwań zwiedzających. W wersji sympatycznej przypomina to familijną komedię z lat 80. „Krokodyl Dundee": w jednej ze scen tego filmu bohater goli się wielkim myśliwskim nożem, ale kiedy przestaje go obserwować piękna turystka, grana przez Lindę Kozlowski, wyciąga elektryczną maszynkę. Ponieważ jest przewodnikiem po dzikiej krainie zamieszkanej przez krokodyle, musi dbać o image i udawać człowieka korzystającego ze zdobyczy cywilizacji tylko w takim stopniu, w jakim to niezbędne.

Bezradni poszukiwacze autentyków

Ale jest też wersja zupełnie niesympatyczna, którą pokazał już MacCannell. Opisał, jak to w Stanach Zjednoczonych już w latach 60. można było spędzić za kosmiczną wówczas opłatą niemal 400 dolarów trzy tygodnie w domu państwa McCoyów z Zachodniej Wirginii, nazywanych przez biura podróży „najbiedniejszymi mieszkańcami kraju". Już wtedy można też było wybrać się na wycieczkę z biurem podróży na miejsca najgłośniejszych zbrodni, choćby zamachu na prezydenta Kennedy'ego w Dallas czy szlakiem seryjnych morderców. To część tego samego zjawiska, o którego absolutnym wynaturzeniu czytamy dziś w relacjach podróżników z Indonezji, gdzie na wyspie Bali za opłatą można oglądać kremację zwłok, na Borneo trofea wojenne łowców głów, a władze zamknęły dla wiernych największą w kraju świątynię buddyjską, żeby nie przeszkadzali turystom w zwiedzaniu.

A to i tak nie jest jeszcze najgorsze. Z biegiem lat atrakcjami turystycznymi stają się miejsca, które nigdy stać się nimi nie powinny, na przykład obozy koncentracyjne. Oczywiście, większość zwiedzających zachowuje się tam odpowiednio, ale są i tacy, którzy nie widzą specjalnej różnicy między hotelem w Egipcie a barakiem w Auschwitz. Pogłębia ten proces to, czego w swoim „Turyście" MacCannell przewidzieć nie mógł: rozwój technologii umożliwiający fotografowanie wszędzie i zawsze, bez żadnych kosztów, dzięki coraz większej pojemności kart pamięci, niewielkim aparatom i zwyczajnym telefonom.

Co w tym złego? W zasadzie nic. Problem w tym, że niektórym wydaje się, iż świat istnieje tylko jako atrakcja turystyczna (co z kolei w ciekawej książce „Spojrzenie turysty" opisał John Urry). Nie do końca rozumieją, że za tym, co zwiedzają, stoi jakaś rzeczywistość, a tym bardziej, jak w przypadku obozów koncentracyjnych, masowa zbrodnia na skalę, którą trudno sobie wyobrazić. Dla wielu turystów to, co widzą, to tylko obrazy, które już tysiące razy oglądali w mediach, obrazy nazwane przez Jeana Baudrillarda symulakrami, czyli podróbkami rzeczywistości. To wszystko upodabnia współczesną turystykę do mediów naszej epoki, gdzie trwa nieustanna pogoń za autentycznością (stąd sukcesy reality show i seriali paradokumentalnych, udających prawdziwe życie) i gdzie nikt niczego nie traktuje do końca serio, bo obrazy tragedii pokazywane tysiące razy tracą jakiekolwiek znaczenie.

Wybitny reporter młodego pokolenia Filip Springer w książce „Zaczyn", która ukaże się za kilka dni, opisuje losy małżeństwa Hansenów, duetu znanych w czasach PRL architektów. Jednym z najbardziej znanych projektów Oskara Hansena, którym zachwycił się najwybitniejszy bodaj XX-wieczny rzeźbiarz Henry Moore, był oświęcimski „Pomnik-Droga" (zaprojektowany wspólnie z Jerzym Jarnuszkiewiczem i Julianem Pałką). Artyści proponowali zatopienie w betonie baraków, wieżyczek strażniczych, krematoriów i wszystkiego, co po Auschwitz pozostało. W ten sposób powstałaby droga, którą spacerowaliby zwiedzający, a obiekty zostawiono by naturalnemu działaniu czasu.

Projekt nigdy nie został zrealizowany, bo wtedy w latach 50., gdy wszyscy pamiętali jeszcze grozę wojny, nie rozumiano tego, co przeczuwali artyści. Zwiedzających trzeba zmusić do intelektualnej i emocjonalnej aktywności, nie można pozwolić, by obóz koncentracyjny stał się konwencjonalną atrakcją turystyczną. Bo jeśli tak się stanie, nieuniknione są mniejsze i większe ekscesy, które w „Zaczynie" opisał Springer: żarty i głośne rozmowy młodzieży (i to izraelskiej!) przez telefony komórkowe należą do tych bardziej niewinnych.

Udręka podróży

Dlaczego rozwój turystyki przybrał taki właśnie kierunek? Żeby to zrozumieć, powinniśmy się cofnąć o mniej więcej 100 lat, do tego samego Oświęcimia. Jak informują kompendia historii turystyki, w 1903 roku powstało tam pierwsze polskie (choć chyba ostrożniej byłoby powiedzieć, że jedno z pierwszych) biuro podróży, prowadzone przez Zofię Biesiadecką. Zajmowało się ono sprzedażą biletów na płynące do USA statki transatlantyckie. Miasto położone na granicy Śląska i Małopolski leżało na przecięciu szlaków komunikacyjnych (co było podczas drugiej wojny światowej powodem umieszczenia tam obozu koncentracyjnego), blisko granic trzech zaborów i to stamtąd setki tysięcy ludzi gnanych przysłowiową nędzą galicyjską i rosyjskim antysemityzmem wyruszały w drogę do krainy za oceanem płynącej mlekiem i miodem.

Opisał to w książce „Cesarz Ameryki" Martin Pollack. Biuro Biesiadeckiej nie było bowiem ani pierwszym, ani jedynym, inne tworzyli Niemcy i Żydzi, agenci towarzystw żeglugowych, którzy masowo łamali prawo i oszukiwali swoich klientów, co doprowadziło ich na ławę oskarżonych, a ich proces był w owym czasie głośniejszy niż sprawa gangu pruszkowskiego. Czytając Pollacka, uświadamiamy sobie, jaką drogę przebyliśmy przez tych 100 lat w kwestii technologii i kosztów podróżowania. W tamtych czasach podróż do Ameryki z Galicji mogła trwać i pół roku (a trzy miesiące były normą), warunki, w jakich pływano, doprowadzały do chorób i śmierci, na granicach zatrzymywano wielu wyjeżdżających, a cena biletu była tak wysoka, że aby go odpracować, trzeba było wielu miesięcy albo i lat pobytu w USA (zwłaszcza że przybyszów masowo wykorzystywano do pracy, którą dziś nazywa się niewolniczą).

Relacja Pollacka powinna nam uświadomić, że jeszcze całkiem niedawno podróżowanie było udręką i nie lada wyzwaniem. Takich, którzy robili to dla przyjemności, w zasadzie nie było. Do końca XIX wieku ludzie podróżowali w jakimś celu: z pielgrzymką (szczególnie w dobie średniowiecza), dla edukacji (zaczęło się w czasach renesansu), z powodów leczniczych (takie wyjazdy popularne były już w starożytnym Rzymie), w interesach (zawsze) albo po to, żeby odkryć nowe lądy (zwłaszcza od czasów Kolumba). Bodaj pierwszą udokumentowaną wyprawą turystyczną jest wycieczka Francesco Petrarki w Alpy Prowansalskie w 1336 roku. Ale na większą skalę zaczęło się to w czasach Grand Tours w XVII wieku (od nich nazwę wzięła turystyka), podczas których młodzi angielscy arystokraci zwiedzali kontynent europejski, nabywali manier, uczyli się języków i poznawali kulturę europejską.

Późniejszą wersję takiej wielkiej wycieczki widzimy w „Pokoju z widokiem" Jamesa Ivory'ego, który jest adaptacją powieści E.M. Forstera, gdzie młodzi Anglicy odwiedzają Włochy i tam nawiązują ważne znajomości oraz romanse. Wtedy jednak podróżowanie było znacznie łatwiejsze, bo pojawiły się linie kolejowe, którymi można było zwiedzić niemal całą Europę. To już jest jednak czas, kiedy turystyka zaczyna być poważną sprawą. W Nowej Zelandii powołano już nawet pierwszy urząd zajmujący się tą dziedziną (w roku 1903), po szynach rusza Orient Express, a biuro Thomasa Cooka, który w 1845 roku zorganizował pierwszą komercyjną wycieczkę, ma już dziesiątki oddziałów na całym świecie.

Turystyka jest bowiem dzieckiem XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, podobnie jak powszechna edukacja i urlopy. Wcześniej taka instytucja nie była znana. Zawdzięczamy ją tzw. tygodniom odpustowym dla angielskich robotników. Na przełomie wieków XIX i XX turystyka rozkwitała również w Polsce. Pierwsze schronisko górskie nad Morskim Okiem otwarto w 1874 roku, a Tatry stają się w owym czasie celem pielgrzymek artystów i bogaczy, co wiemy choćby z biografii i tekstów Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Stanisława Wyspiańskiego czy Jana Kasprowicza. Ich z kolei inspirował Stanisław Witkiewicz (ojciec Witkacego), a jego Julian Ursyn Niemcewicz i Stanisław Staszic, pierwsi polscy popularyzatorzy turystyki.

Majówki i pielgrzymki

Wszystkie powyższe informacje, od Petrarki począwszy, powinny nas skłaniać do wniosku, że turystyka ma tyle samo wspólnego z technologią co kulturą. Gdyby nie kultura, w której żyjemy, nie wiedzielibyśmy, że dobrze jest podróżować „na destynacje" i że to jest prawdziwy wypoczynek. Owszem, kiedyś w wygodnym podróżowaniu przeszkadzał brak dróg, środków transportu (wszystko odmienił przecież samolot) i granice (dziś dla obywatela Unii Europejskiej zupełnie nieistotne). Ale też kultura konsumpcji, która dziś jest w pełnym rozkwicie, dopiero się wtedy kształtowała.

W głośnej „Platformie" najpopularniejszy dziś pisarz francuski Michel Houellebecq uczynił to konsumpcyjne podejście do turystyki symbolem zła i aksjologicznej pustki współczesnej cywilizacji. Luksusowe hotele w tropikach zamieniają się tam w domy publiczne, bo seks należy przecież do tej samej sfery konsumpcji, co podróżowanie. Houllebecq pewnie zgodziłby się z Erikiem Cohenem, autorem koncepcji polemicznej wobec „Turysty" MacCannella (wyłożonej m.in. w pracy „Youth Tourists in Acre"), który twierdzi, że turystyka przejmuje dziś funkcje religii, bo podróż, tak jak kiedyś pielgrzymka, jest poszukiwaniem autentycznego doświadczenia. Mnie jednak wydaje się to interpretacją zbyt daleko idącą, a już z pewnością w warunkach polskich. Doświadczeniom polskiej klasy średniej bliższa jest koncepcja Zygmunta Baumana: w naszej kulturze temu, kto nie jest turystą, pozostaje los włóczęgi, snującego się po świecie w poszukiwaniu lepszego życia.

Czy to wszystko oznacza, że wyjazd „na destynację" powinien nas wprawiać w poczucie winy? Broń Boże. Warto jednak pamiętać o tym, co piszą socjologowie i antropolodzy kultury. Dotarłszy na miejsce, nie należy oczekiwać „autentyczności" od atrakcji przygotowanych pod potrzeby turystów, a w imię zdrowego rozsądku warto ograniczyć apetyt na konsumowanie kolejnych wrażeń czy widoków. Turystyka współczesna to taka sama konwencja jak polityczna poprawność, nakazująca afirmować mniejszości. Ma to wiele plusów, ale czasem prowadzi w ślepą uliczkę.

Jeśli jednak będziemy przyjmować świat takim, jakim jest, akceptując go ze wszystkimi różnicami (w tym również wynikającymi z koloru skóry), możemy się „na destynacji" w tym „raju last minute" cieszyć słońcem i egzotyką, których nad Wisłą nie doświadczymy. Bylebyśmy tylko nie próbowali szukać prawdziwego życia, bo to ma niewielki sens, podobnie jak oglądanie wszystkiego, co atrakcją turystyczną nazywają przewodniki.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy