Grozę wywoływał już sam warkot tysięcy samolotów, które pojawiły się na spokojnym niebie. Okupanci bez problemu zajęli kluczowe miasta i zaczęli zaprowadzać własne porządki. Niestety, znaleźli się kolaboranci gotowi im w tym pomóc. Na szczęście była w kraju grupka młodzieży gotowa przeciwstawić się potężnemu wrogowi. Młodzi skryli się w lesie i niebawem podjęli walkę partyzancką...
Powyższy opis mógłby dotyczyć pewnie wielu konfliktów zbrojnych, z wrześniem 1939 na czele. Jest też najprostszym streszczeniem filmu „Czerwony świt", który zaserwował nam w ostatnich dniach jeden z płatnych kanałów telewizyjnych. Film z 2012 roku opowiada o ataku Korei Północnej na Stany Zjednoczone i jest remakiem nieco bardziej znanego obrazu pt. „Red Dawn" z Patrickiem Swayze'em i Charliem Sheenem. Tam Amerykę atakował Związek Sowiecki przy wsparciu Kuby i Nikaragui, a film zrobiono w 1984 roku, więc trudno się dziwić, że nam w czasach PRL go nie pokazano.
Cóż – zmieniły się czasy, zmieniły się zagrożenia... Nie wiem, czy „Czerwony świt" sprzed 30 lat miał jakieś artystyczne walory. Ten sprzed dwóch lat jest filmem klasy B, prawdę mówiąc, niewartym tracenia na niego półtorej godziny. Dlaczego w takim razie w ogóle o nim wspominam?
Otóż mam wrażenie, że przy całej naiwności fabuły jest w „Czerwonym świcie" jeden wątek wart refleksji. To mobilizacja grupy młodych ludzi, którzy uciekają do lasu, szkolą się tam i rozpoczynają akcję dywersyjną. Nietrudno uwierzyć, że tak by właśnie było. Ameryka ma bowiem wszelkie dane, aby skutecznie prowadzić wieloletnią nawet wojnę partyzancką z okupantem. Ma powszechny dostęp do broni, ma tradycję lokalnej samorządności i samoorganizacji, ma wreszcie wiele regionów, gdzie lewicowe pacyfistyczne ideologie jeszcze nie stały się obowiązkowym wyznaniem – a więc są tam ludzie, którzy potrafią z siebie wykrzesać ducha walki w imię wspólnego dobra.
Wyobraźmy sobie koreański najazd na któreś z kontynentalnych państw Europy Zachodniej, choćby na Belgię czy Francję. Wierzę, że obywatele tych krajów nie byliby zadowoleni, iż muszą uczestniczyć w wielogodzinnych świeckich mszach ku czci Kim Dzong Una, ale czy chcieliby w takiej sprawie narażać życie? Czy w ogóle gotowi byliby narażać życie dla jakichś wyższych wartości? Niepodległość? A co to jest niepodległość? W czasach rozkwitu mulikulturalizmu, zaniku narodowych więzi (ba! wszelkich więzi społecznych!) nie ma miejsca na takie ideologiczne fanaberie. Bunt pewnie podniósłby się dopiero wtedy, gdyby władze okupacyjne zniosły małżeństwa jednopłciowe i zakazały eutanazji nieletnich...