Zdarza się to jednak coraz rzadziej, więc zamiast oglądać, czytałam gazety i informacje w internecie.
Psy. Władze Soczi (które znajdują się w Moskwie) wydały zarządzenie, że należy się przed igrzyskami pozbyć bezpańskich psów, które grasowały po mieście (koty zresztą też, jak wynikało ze zdjęć, ale o nich nie było specjalnego dekretu). Zrobiono przetarg na rakarzy, ale dowiedział się o tym Zachód, narobił szumu i przestano polować na psy za dnia.
Bezpańskie psy w Soczi nie wzięły się znikąd, ot tak na złość Putinowi. Stały się bezpańskie, gdy wyburzono tysiące domów i mieszkań i wysiedlono ich mieszkańców nie wiadomo dokąd. W odróżnieniu od swoich psów nie biegali wychudzeni i brudni po pięknym, olimpijskim mieście, więc nie było potrzeby wzywać przeciw nim ludzkich rakarzy. Wysiedleni, których opieką nie obejmie UNDP i nikt nie uzna za Internally Displaced Persons, mieszkają pewnie w jakichś norach i tęsknią za swoimi psami.
Prasa pokazywała zdjęcia bohaterskich ochotników, Rosjan i sportowców z całego świata, wywożących psy za miasto. I bardzo dobrze, ale przypominało mi to Bukareszt w dziewięćdziesiątym roku, na pół wyburzony przez Ceausescu, po którym też biegały bezpańskie psy, ale i bezdomne dzieci. Niektórzy ludzie byli jeszcze zdziczali po pół wieku komunizmu i protestowali, gdyśmy chcieli dać resztki jedzenia psu, ale jeszcze bardziej, gdy daliśmy bułkę czy jabłko dziecku. Dziwna jest nasza natura ludzka. Jaromír Štětina , czeski dziennikarz, a potem senator, nakręcił doskonały film „Ciemna strona świata" o początkach drugiej wojny czeczeńskiej. Na widowni panowała śmiertelna cisza, gdy pokazywano zabijanie ludzi, poranione dzieci, wykopane trupy, ale gdy pokazano poparzonego konia – sala jęknęła z bólu.
Dzień triumfalnego zakończenia olimpiady (triumfalnego, bo ani nie było zamachu, ani nie zawalił się dach stadionu, ani nikt nie został zagryziony przez wściekłego psa) był też siedemdziesiątą rocznicą deportacji przez bolszewików całego narodu czeczeńskiego i Inguszy do Azji Środkowej. Właściwie nie całego, bo setki Czeczeńców i Inguszy walczyło w szeregach Armii Czerwonej, więc zabierano ich nie z domu, a z frontu „za zdradę ojczyzny". (Tu przypomina mi się, jak to po Smoleńsku pojawił się apel podpisany przez wiele autorytetów, by zamanifestować swoją postawę, kładąc kwiaty na grobach „Rosjan, którzy zginęli w Polsce w czasie drugiej wojny światowej". Ponad czterdzieści procent poległych żołnierzy Armii Czerwonej nie było Rosjanami. Rosja może nie chcieć o tym pamiętać, ale Polska?).