Być jak drag queen

W muzyce pop wszystko już było. Conchita Wurst ze swoją brodą może czyścić buty, to jest polerować szpilki, prowokatorom z lat 70., takim jak Lou Reed czy David Bowie. To oni kwestię tożsamości seksualnej uczynili jednym z najważniejszych tematów ówczesnej kultury masowej.

Aktualizacja: 30.05.2014 13:51 Publikacja: 24.05.2014 02:03

David Bowie w diamentowych błyskach

David Bowie w diamentowych błyskach

Foto: EAST NEWS/SIPA PRESS

Najważniejsza różnica między nimi a osobnikiem o wdzięcznym przydomku Kiełbasa, który wygrał Eurowizję, jest taka, że tamci byli innowatorami. Wybitnymi artystami, których hity lądowały na czołówkach list przebojów, a ich dokonania inspirowały innych twórców. Zresztą inspirują do dziś. Tymczasem Conchita Wurst (swoją drogą przydomek równie niesmaczny jak image) skończy tam, gdzie bardziej utalentowana Dana International. Izraelskiej wokalistce (wcześniej - w męskim wcieleniu - drag queen), która w tym samym konkursie zwyciężyła 16 lat temu, przynajmniej udało się wylansować w kilku krajach przebój „Free". Thomasowi Neuwirthowi, bo tak się naprawdę nazywa zwycięzca tegorocznej Eurowizji, raczej się to nie powiedzie, bo zwycięski utwór nie ma takiego potencjału. Wyląduje zatem na śmietniku popkultury, gdzie kończą gwiazdki zajmujące się prowokacjami, a nie muzyką.

Owszem skandale, zwłaszcza te z seksem w roli głównej, nieźle się sprzedają, ale żeby utrzymać zainteresowanie publiczności, trzeba też pisać dobre piosenki. Dowodem, przypadek Davida Bowiego, który nawet dziś, zbliżając się do siedemdziesiątki, umieszcza nowe nagrania na czołówkach list bestsellerów. Wymieniam nazwisko twórcy „Let's Dance", bo to właśnie on był prekursorem muzycznego kampu i budowania wizerunku na seksualnych dwuznacznościach. A działo się to 40 lat temu!!!

Lądowanie Stardusta

To właśnie wtedy, w 1972 roku, stworzył postać Ziggy'ego Stardusta, kosmity, który przybywszy na Ziemię, stał się gwiazdą rocka. I jak to przybysz z innego wymiaru, nie miał płci. Bowie, który w młodości naprawdę miał problemy z tożsamością (depresja i strach przed chorobą psychiczną, która dotknęła wielu członków jego rodziny, wpędziły go w uzależnienie od narkotyków), udzielał nawet wywiadów jako Ziggy. Ubierał się zaś w stroje raczej kobiece niż męskie, włącznie ze szpilkami i gorsetami, o sukniach nie wspominając (w jednej, notabene męskiej, wystąpił na okładce płyty „The Man Who Sold The World"). Były i boa, i tapirowane fryzury, i stroje inspirowane kosmicznymi kolekcjami Christiana Diora, krótko mówiąc, cały arsenał środków znanych później z glam rocka, choć w tym wypadku była to wersja dość radykalna.

Bowie był prekursorem, którego styl później naśladowano z lepszym lub gorszym (raczej to drugie) skutkiem. Ukoronowaniem przemiany Davida Jonesa, bo tak się naprawdę nazywa, w androgynicznego Ziggy'ego stało się wyznanie, że tak naprawdę zawsze był gejem. Było to o tyle zaskakujące, że Bowie był już w owym czasie żonaty (zresztą wkrótce doczekał się syna). Ale to nie koniec. Kilka lat później piosenkarz przemyślał sprawę i uznał, że jest biseksualny. Często zresztą zmieniał zdanie o swojej tożsamości płciowej, co po latach skomentował słowami, że takie wtedy były czasy i że rzeczywiście miał problem z dopasowaniem się do schematów w tej kwestii. Z tym, że od kiedy na początku lat 90. XX wieku ożenił się z top modelką Iman, bardzo sobie chwali szczęście rodzinne.

Czasy rzeczywiście takie były, Bowie ma rację. Mówimy przecież o okresie po paryskim Maju i lecie miłości w Ameryce, kiedy to Londyn przestał swingować. To wtedy skrywane wcześniej wstydliwie odmienności wyszły na powierzchnię, a policja przestała wsadzać homoseksualistów do więzień i rozbijać ich imprezy. W zachodnich metropoliach zaczęły się masowo pojawiać drag queens, czyli mężczyźni występujący w kobiecych przebraniach i wykonujący kiczowaty repertuar (na scenie czasem występują też drag kings, czyli kobiety przebrane za mężczyzn, ale są zdecydowanie mniej popularne). Muzyk po prostu poszedł z duchem czasu, tyle że wyciągnął radykalne wnioski z dokonującej się przemiany obyczajowej.

Sesje u Warhola

Jego śladem poszli inni. Estetyka nazwana przez Susan Sontag kampową, czyli nieustanna gra kiczem, sztuczność i rozbuchane stylizacje (kojarzące się już wtedy z klubami gejowskimi), stała się popularna. Co warto zaznaczyć, dla Bowiego, który był dandysem i erudytą, ważną inspiracją była w owym okresie działalność Andy'ego Warhola i jego Fabryki. Sławny malarz, który sam był gejem, pod koniec lat 60. stworzył coś w rodzaju prehistorycznego „Big Brothera". To znaczy postanowił udowodnić, jak może w praktyce wyglądać realizacja jego sloganu, że „w przyszłości każdy będzie mieć 15 minut sławy", którą w pełni zrealizowano w czasach reality show.

Warhol ściągał do Fabryki młodych ludzi (obu płci) niewyróżniających się zazwyczaj niczym poza urodą, i wymyślał im nowe tożsamości. Na tyle skutecznie, że udawało mu się przez krótki czas zainteresować nimi publiczność oraz prasę. Wmawiał wszystkim, iż jego „superstars" (tak je nazywał) są aktorami czy muzykami.  Ale ponieważ szybko się nudził kolejnymi wybrańcami, wciąż ściągał do siebie nowych, a dawnych strącał w medialny niebyt.

Istotą przedsięwzięcia zwanego Fabryką były eksperymenty z własną tożsamością. W tym również płciową. W kręgu Warhola przez dłuższy czas obracał się też ważny dla tej epoki muzyk Lou Reed. Malarz był menedżerem, a może wręcz ojcem chrzestnym, autentycznego sukcesu jego zespołu Velvet Underground. Tyle że tu kolejność była nieco inna. Reed i jego koledzy trafili do Fabryki jako grupa młodych rockmanów, a swojemu mentorowi zawdzięczali jedynie snobistyczny szlif i kontakt z wokalistką Nico. No, może jeszcze coś. Gdyby nie on, Lou Reed jak prawie każdy rockman w tamtych czasach zaliczałby groupies i zapewne nie związałby się z transseksualistką. Tymczasem muzyk żył w takim związku wiele lat, a jeden z jego największych przebojów „Walk on the Wilde Side" właśnie o tym opowiada. Jedną z bohaterek  piosenki jest niejaka Holly z Miami, która w trakcie podróży po Ameryce „ogoliła nogi i z niego zrobiła się ona", bo jak inni wymienieni w tekście postanowiła „zrobić coś dzikiego". Oczywiście w kwestii seksualnej tożsamości, bo jest to przede wszystkim opowieść o transwestytach.

W przypadku Reeda, który w młodości leczony był przymusowo przez rodziców z homoseksualizmu, później dwukrotnie się żenił, a kilka swoich najlepszych piosenek zadedykował niejakiej Rachel, z którą się związał, kiedy zmieniła płeć, są to zainteresowania poniekąd oczywiste. Podobnie jak wybór kampowej estetyki. Lou Reed szybko upodobnił się wizualnie do Bowiego i to chyba jeszcze zanim zaczęli ze sobą współpracować. Zresztą zawdzięcza mu, jako producentowi i autorowi piosenek, swoje największe sukcesy.

Barytony i żaboty

Trzeba koniecznie dodać, że trzecim z mistrzów tego stylu, eksploatującym go zresztą w jakimś sensie do dziś, był w owym czasie Elton John. Występujący wtedy w złotych wdziankach z plastiku, żabotach, sukniach i perukach, a dziś noszący różowe okulary z futerkiem i tęczowe garnitury. Co do jego orientacji seksualnej i źródeł estetycznych inspiracji nie ma żadnych wątpliwości, biją one w klubach gejowskich. Co prawda muzyk twierdził w latach 70., że jest biseksualny, miał nawet żonę (na prośbę matki), ale dziś wychowuje adoptowane dziecko ze swoim wieloletnim partnerem Davidem Furnishem i nic o jego kontaktach z kobietami nie wiadomo. Prawdę mówiąc, gdyby jeszcze częściej przebierał się w damskie ciuchy (bo incydentalnie to mu się zdarzało) można by go spokojnie uznać za drag queen. Choć oczywiście dziś wygląda raczej jak podstarzali bohaterowie „Klatki dla ptaków" (Robin Williams i Allan Arkin), para prowadząca gejowski klub, niż jak występujący w owym lokalu wykonawcy.

W latach 70. było inaczej, choć publiczność zdążyła już o tym zapomnieć z powodu ekstrawagancji Eltona Johna w wieku średnim. Taki był duch czasów po rewolucji seksualnej i kontrkulturowej, by jeszcze raz przywołać słuszne stwierdzenie Davida Bowiego. Wcześniej nie do pomyślenia był w show-biznesie wizerunek, jaki publicznie prezentowali brytyjski muzyk i jego późniejsi naśladowcy związani z tzw. glam rockiem. Ze wszystkimi tymi piórami, cekinami i inscenizacjami à la operetka, w których specjalizowali się wykonawcy typu T. Rex, Gary Glitter czy Kiss.

Tym bardziej nie do wyobrażenia była w latach 60. spektakularna kariera transwestyty, jaka stała się udziałem Amandy Lear. Przecież w tamtej dekadzie nawet jawnie gejowski, przerysowany, kiczowaty, krótko mówiąc kampowy, Liberace ukrywał swoją tożsamość. Tymczasem francuska modelka i piosenkarka cały swój image budowała na seksualnej niejednoznaczności. Wyglądając jak efektowna blondynka, śpiewała męskim barytonem (który parę lat temu przypomniano w reklamie batonika), a w tekstach swoich hitów umieszczała ewidentne seksualne aluzje. Ba, w jednej z piosenek Amanda Lear przyznała się wręcz do zabiegu zmiany płci, choć w wywiadach nigdy tego nie potwierdziła, mówiąc, że to tylko kreacja wymyślona przez jej przyjaciela malarza Salvadora Dali (który był dla niej tym, kim dla Lou Reeda Warhol, przyjacielem i mentorem). Przeczy temu jednak opublikowany jakiś czas temu dokument, z którego wynika, że urodziła się w Sajgonie jako chłopiec, a także wiele wypowiedzi osób, które znały ją/jego w młodości.

Cóż, całą prawdę zna tylko sama zainteresowana, na wszelkie sposoby zacierająca ślady własnej przeszłości i podważająca autentyczność własnego aktu urodzenia. My poprzestańmy na stwierdzeniu, że nawet jeśli Amanda Lear transwestytą nie jest, to karierę muzyczną zrobiła dzięki udawaniu takiego. W sumie nikogo pewnie nie zdziwi, że wśród jej licznych partnerów (m.in. Pablo Picasso, Brian Jones z The Rolling Stones, Brian Ferry) był również David Bowie.

Peruka się sprzedaje

To gwiazdy lat 70. zrobiły wyłom w stosunkowo purytańskim do tego czasu świecie show-biznesu. A kiedy już tego dokonały, okazało się, że odmieńców pokazuje telewizja i zatrudnia kino (Elton John grał np. w musicalu „Tommy", a Bowie w wielu filmach, choć szczególnie w pamięć zapadła jego rola wampira łączącego seks ze zbrodnią w „Zagadce nieśmiertelności").  Że publiczność kupuje ich image, a dzięki temu miliony płyt, i że dzięki swoim seksualnym grom potrafią długo podtrzymywać zainteresowanie sobą. Dlatego w kolejnej dekadzie to, co wcześniej było radykalnym eksperymentem, stało się w show-biznesie wręcz irytującą regułą. Zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdzie rozkwitł styl new romantic, o którym trudno powiedzieć wiele dobrego. Tak to już zwykle bywa, że artyści odważni przecierają szlaki przeciętnym.

Cała stylistyka, w najgłębszym sensie kampowa czy też gejowska, w której poruszały się ówczesne gwiazdki, była bardziej tandetną wersją tego, co proponowali Bowie czy Lou Reed. Wtórna był też ich muzyka. W paradzie dziwadeł szczególnie uwagę zwracały na siebie dwa: George Alan O'Dowd, znany pod pseudonimem Boy George. Lider zespołu Culture Club wyglądał, poruszał się i zachowywał jak 100-procentowy transwestyta. Jeszcze bardziej ekscentrycznie wyglądał Pete Burns, wokalista zespołu Dead or Alive, znanego przede wszystkim z hitu „You Spin Me Round (Like A Record)". Osobnik ów prezentował się na scenie i w teledyskach niczym pirat transwestyta (z opaską na oku). Obaj zresztą źle skończyli. Boy George z licznymi wyrokami (m.in. za znęcanie się nad swoim kochankiem), a Burns jako 55-letnia dziś karykatura siebie samego po kilkunastu operacjach plastycznych. Notabene po drodze przydarzyły mu się rozwody i z kobietą, i z mężczyzną.

Ale przecież w tamtych czasach prawie wszyscy wyglądali i zachowywali się dwuznacznie. Annie Lennox z Eurythmics ubierała się jak facet, a jako że śpiewa męskim głosem, domysłom nie było końca (choć w tym wypadku bez powodu).  George Michael z Wham! czy Marc Almond z Soft Cell uchodzili jak najbardziej słusznie za gejów, tyle że ten drugi lubił estetykę klubów dla sadomasochistów. Przykłady można by wymieniać jeszcze długo, choć nie ma wielkiego sensu zaśmiecać sobie pamięci nazwami zespołów, których nagrania poszły już dawno w zapomnienie. Warto tylko zauważyć, że obecność transwestytów w show-biznesie stała się na tyle powszechna, iż zauważyło ją kino. To właśnie na początku lat 90. powstał oscarowy film Neila Jordana „Gra pozorów", którego bohater, bojownik IRA, wiąże się z transwestytą.

Triumfy święcił też australijski obraz „Priscilla, królowa pustyni", który wylansował kilku aktorów, m.in. Guya Perce'a, opowieść o objazdowej trupie drag queens wykonujących hity Abby. No i nie można zapomnieć o całej kolekcji filmów Pedro Almodovara poświęconej kwestii płciowej tożsamości ze „Złym wychowaniem" na czele. Hiszpański reżyser właśnie w tym okresie stał się gwiazdą światowego kina. Ale, umówmy się, Europa to filmowy grajdoł, w światowej rozrywce liczy się tylko fabryka snów. A tam w latach 90. zainteresowano się hitowym musicalem „Rent", podejmującym wątek transwestytyzmu w szczególe i tożsamości płciowej w ogóle (ekranizacja nie była jednak wielkim sukcesem). A to już znak, że temat został całkowicie oswojony i wszystkim zobojętniał, bo kto jak kto, ale Hollywood w ogóle nie jest skłonne do ryzyka w kwestiach obyczajowych. Dziś Amerykanie często traktują motyw tożsamości płciowej jako świetny temat do żartów (wspomniana „Klatka dla ptaków" czy „Kac Vegas 2"), choć zdarzają się produkcje poważniejsze w rodzaju filmu „Transamerica".

I na tym można by właściwie skończyć, gdyby nie kobieta z brodą. Istotnie w naszym kraju kwestia wciąż budzi emocje, bo takimi atrakcjami zaczęliśmy cieszyć oczy 30 lat później niż reszta świata zachodniego. Polski komunizm był niebywale purytański i piętnował odmienność, przez długie lata konsekwentnie prześladowano w PRL nawet homoseksualistów, o transwestytach nie wspominając. Doskonale widać to w niezwykle zabawnej i opartej na faktach powieści Michała Witkowskiego „Lubiewo", gdzie „cioty", które dziś nazwano by pewnie prekursorkami gender (bo kwestionowały płeć na płaszczyźnie kulturowej), są tak naprawdę ludźmi ze społecznego marginesu, wyrzutkami koczującymi pod koszarami Armii Czerwonej i polującymi na pijaków.

Swoją drogą warto zauważyć, że sam pisarz, opowiadający na pudelek.pl czy w tabloidach o swoim małżeństwie ze stylistą Tomaszem Jacykowem, jest dziś bodaj najbardziej wyrazistą w Polsce postacią poruszającą się w obrębie kampowej estetyki. Zresztą razem ze swoim „mężem" (bo cała rzecz okazała się, oczywiście, kreacją). Witkowski lubi prowokować wypowiedziami, prowadząc nieustanną grę ze swoim wizerunkiem i czytelnikami. Na marginesie można dodać jeszcze, że w polskim show-biznesie transwestyci jednak się nie przebijają. Ba, swego czasu doszło nawet do kuriozalnego procesu gwiazdki jednego sezonu Isis Gee (która, a jakże, brała udział w konkursie Eurowizji) z dziennikarzem Robertem Leszczyńskim. Ten ostatni napisał o piosenkarce, że jest transwestytą, i sprawę przegrał.

Prawda jest bowiem taka, że nikt w zachodnim show-biznesie nie robi już wielkiego szumu wokół swojej tożsamości płciowej. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka widać (i słychać), że ma z jej określeniem poważny kłopot, jak np. Antony Hegarty, śpiewający m.in. w zespole Antony and The Johnsons. Ten wokalista przebił się nie dlatego, że śpiewa i zachowuje się jak transwestyta, tylko z powodu swojego talentu. Bo tylko na prowincjonalnych imprezach, takich jak Eurowizja, gdzie wykonania mają poziom festynu, kobieta z brodą może zrobić na kimś wrażenie. Gdzie indziej liczy się tylko jakość muzyki.

Najważniejsza różnica między nimi a osobnikiem o wdzięcznym przydomku Kiełbasa, który wygrał Eurowizję, jest taka, że tamci byli innowatorami. Wybitnymi artystami, których hity lądowały na czołówkach list przebojów, a ich dokonania inspirowały innych twórców. Zresztą inspirują do dziś. Tymczasem Conchita Wurst (swoją drogą przydomek równie niesmaczny jak image) skończy tam, gdzie bardziej utalentowana Dana International. Izraelskiej wokalistce (wcześniej - w męskim wcieleniu - drag queen), która w tym samym konkursie zwyciężyła 16 lat temu, przynajmniej udało się wylansować w kilku krajach przebój „Free". Thomasowi Neuwirthowi, bo tak się naprawdę nazywa zwycięzca tegorocznej Eurowizji, raczej się to nie powiedzie, bo zwycięski utwór nie ma takiego potencjału. Wyląduje zatem na śmietniku popkultury, gdzie kończą gwiazdki zajmujące się prowokacjami, a nie muzyką.

Owszem skandale, zwłaszcza te z seksem w roli głównej, nieźle się sprzedają, ale żeby utrzymać zainteresowanie publiczności, trzeba też pisać dobre piosenki. Dowodem, przypadek Davida Bowiego, który nawet dziś, zbliżając się do siedemdziesiątki, umieszcza nowe nagrania na czołówkach list bestsellerów. Wymieniam nazwisko twórcy „Let's Dance", bo to właśnie on był prekursorem muzycznego kampu i budowania wizerunku na seksualnych dwuznacznościach. A działo się to 40 lat temu!!!

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą