Teokratyczna dyktatura

Jeśli jedyną alternatywą dla politycznie poprawnej kultury zakazywania i cenzurowania będzie Kościół działający tak samo jak ona, to katolicy przegrają tę walkę.

Publikacja: 17.10.2014 01:29

Teokratyczna dyktatura

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Czytamy ostatnio mrożące krew w żyłach wiadomości: Kościół rzymski zagrożony, oblężony, prześladowany, katolicy „dyskryminowani" (abp Henryk Hoser, „Rzeczpospolita", 31 lipca) i rychło będą spychani do „getta" (abp Marek Jędraszewski, „Plus Minus", 19–20 lipca). Getta katolickiego jednak – zwłaszcza w Polsce – raczej nie widać. Widać natomiast rosnącą determinację ze strony polskiego episkopatu – a także niektórych wiernych – narzucania nauki Kościoła w sferze świeckiej. Nie chodzi o ochronę tzw. wartości judeochrześcijańskich; chodzi o narzucanie dogmatów Kościoła katolickiego.

Różnica jest dość ważna ?– przynajmniej dla tych spośród nas, którzy nie należą do Kościoła, a takich w Polsce trochę jednak jest. Ważna także dlatego, że pomieszanie tych dwóch celów – narzucenia w sferze publicznej nauki Kościoła i bronienia wartości judeochrześcijańskich – szkodzi temu drugiemu. Innymi słowy: traktowanie tych celów jako nierozłącznych jest – z punktu widzenia obrońców wartości judeochrześcijańskich – wybitnie przeciwskuteczne.

Ochrona dla wszystkich

Na zdrowy rozum wydaje się, że o państwie, w którym dogmaty Kościoła rzymskiego mają odzwierciedlenie w prawie, mogą marzyć tylko ci, którzy do tej wspólnoty należą. Ale żyją w Polsce chrześcijanie innego wyznania, nie mówiąc o Żydach i ludziach niewierzących, dla których obrona wartości zachodniej cywilizacji jest rzeczą ważną. Nie będą oni jednak tych wartości bronić, jeśli mieliby tym samym występować w obronie teokratycznych zakusów Kościoła rzymskiego, wprowadzać zakazy oraz cenzurę i z jednego rodzaju nieliberalizmu staczać się w drugi. Nie będą też ich bronić, jeśli tym samym mieliby negować prawdy nauki (o czym za chwilę). Wydawałoby się zatem, że jeśli chcemy przeciwstawiać się ideologom politycznej poprawności, dla których wolność słowa ma być przywilejem tylko niektórych, należy te dwie rzeczy rozdzielić.

Czy to znaczy, że katolicy muszą wybierać, co jest dla nich ważniejsze w państwie i w życiu publicznym: nauka Kościoła czy wartości ?judeochrześcijańskie? Wygląda na to, że rzeczywiście muszą. Także ze względów praktycznych: obrona wartości zachodniej cywilizacji może być jeszcze w jakiejś mierze skuteczna, podczas gdy dążenie do katolickiego państwa wydaje się mrzonką – chyba że Polska jest gotowa wystąpić z Unii Europejskiej i zgodzić się na teokratyczną dyktaturę. Kościół zawsze bardziej się troszczył o swoje wpływy i swoich wiernych niż o obronę wartości judeochrześcijańskich, ale ostatnio przejawia się to w sposób bardzo jaskrawy. Po raz pierwszy postawa Kościoła wydaje się pełna kłamstwa, pogardy i obłudy. I gdy do tego Kościół propaguje swoje dogmaty, jakby były prawdami nauki, a czasem wręcz twierdzi wprost, że nimi są, trzeba mu się przeciwstawić.

Weźmy na przykład sprawę dr. Bogdana Chazana. Wstrząsnęła mną nieuczciwość jego wypowiedzi w wywiadach udzielonych tego lata tygodnikowi „Do Rzeczy". Doktor Chazan powiedział między innymi: „Każdy lekarz wie, że antykoncepcja hormonalna jest rakotwórcza". Jest to prawda, ale bardzo myląca, i to myląca w sposób zamierzony; zdanie to wprowadza czytelnika w błąd. Innymi słowy, jest to kłamstwo.

Fakty są następujące: statystyki pokazują, że pigułka antykoncepcyjna tzw. dwuskładnikowa, zawierająca estrogen i progesteron,  z m n i e j s z a  ryzyko raka jelita grubego, okrężnicy, macicy i jajnika; daje nieznacznie powiększone ryzyko raka piersi (które powraca do normy po jej odstawieniu) i szyjki macicy. Pigułka zawierająca tylko progesteron według starszych badań daje minimalnie podwyższone ryzyko raka piersi, ale dziś uważa się, że nie ma na to żadnego wpływu. Chroni za to przed rakiem endometrium, ale kobiety czytające te słowa tego nie zrozumieją, ponieważ zdaniem dr. Chazana biedaczki „zwykle nie wiedzą, co to oznacza". Nie umieją też przeczytać ulotek dołączanych do środków hormonalnych, ponieważ są napisane „językiem niezrozumiałym dla kobiet".

Ryzyko i korzyści związane ze środkami hormonalnymi oraz to, na czym polegają – to sprawy elementarne, których większość kobiet w normalnym zachodnim kraju jest świadoma; jeśli nie zna dokładnych statystyk i najnowszych badań (często ogłaszanych w gazetach), może z łatwością je sprawdzić w internecie. Tym bardziej, oczywiście, wie o tym „każdy lekarz". Nie słyszałam nigdy o lekarzach, którzy by odmawiali przepisania takich środków, jeśli nie występują szczególne czynniki zwiększające ryzyko – na przykład kobieta pali i ma więcej niż 35 lat. Zdaniem dr. Chazana lekarze o ryzyku antykoncepcji zawsze wiedzieli, ale „nie wiązano tych kwestii z fundamentalną zasadą etyczną »primum non nocere«". Wynikałoby z tego, że według dr. Chazana lekarz nie powinien przepisywać środków, które mają skutki uboczne czy pociągają za sobą jakiekolwiek ryzyko. A skoro stosowanie każdego lekarstwa, nawet aspiryny, niesie ze sobą jakieś skutki uboczne – bo gdyby ich nie było, lek nie działałby w ogóle – wygląda na to, że lekarz nie powinien przepisywać żadnych medykamentów.

Jeśli nie jest to pogląd dr. Chazana, to dlaczego na tej zasadzie wyklucza akurat środki antykoncepcyjne? Nasuwa się podejrzenie, że nie jest to prawdziwy powód. Dlaczegóż więc wprowadza ludzi w błąd obłudną retoryką, zamiast poprzestać na tym, że środków antykoncepcyjnych nie przepisuje ze względu na wierność nauce Kościoła? Najwyraźniej nie uważa tego za wystarczające, skoro odczuwa potrzebę medycznego uzasadnienia swojego stanowiska. A to zdaje się świadczyć o tym, że sam dr Chazan uważa, iż jako lekarz powinien się kierować innymi zasadami niż sama nauka Kościoła czy też to, co nazywa sumieniem.

Nie wiem, czy wyklucza stosowanie środków hormonalnych także w celach leczniczych. Bo przecież mają one najrozmaitsze zastosowania poza zapobieganiem ciąży. Czy na to też sumienie mu nie pozwala? A jeśli tak, to należy zapytać, w jaki sposób godzi odmowę ich przepisania – w przypadkach, gdy są one jedyną możliwością – z obowiązkiem każdego lekarza „pochylenia się nad cierpieniem".

Cyniczna manipulacja

Czy należy to uznać za głos polskiej medycyny? Kłamstwo, obłuda i pogarda – dla nauki i dla kobiet? Mówiąc o antykoncepcji hormonalnej, dr Chazan po prostu kłamie. Chyba że nie zna wyników badań lub interpretuje je w sposób... niezwykle ekscentryczny. To mało prawdopodobne. W obu przypadkach nasuwają się pytania: czy można takiemu lekarzowi ufać? I czy ktoś taki w ogóle powinien być lekarzem?

Pojawiają się i inne wątpliwości. Na przykład: czy okłamywanie pacjentów jest zgodne z etyką lekarską? A jeśli nie, to czy sumienie i wiara są ważniejsze niż etyka lekarska? Co powiedzieć o sumieniu, które pozwala okłamywać pacjentów? I co powiedzieć o Kościele, który takie zachowanie popiera? Wydaje się, że kłamstwo i nieuczciwość nie są zgodne z wiarą chrześcijańską. Nasuwa się tylko jeden wniosek – dogmaty Kościoła na temat antykoncepcji są ważniejsze niż to, co uważamy za podstawowe chrześcijańskie wartości. Z czego z kolei zdaje się wynikać potwierdzenie innej smutnej tezy: że w niektórych sytuacjach trzeba między tymi dwiema rzeczami wybierać.

Niektórzy ze zwolenników i sygnatariuszy „klauzuli sumienia" podkreślają, że „sumienie jest najważniejsze". Nie podają jednak nigdy przykładów rzeczy, od których jest ono ważniejsze. Chciałabym usłyszeć kilka takich przykładów; chciałabym usłyszeć uczciwą odpowiedź na pytanie: ważniejsze niż co? Chciałabym, żeby odpowiedź – „ważniejsze niż, na przykład, etyka lekarska i zasada nieokłamywania pacjentów" – padła głośno i jasno.

Podobną obłudą i pogardą dla faktów i dla czytelników wykazał się abp Jędraszewski, gdy w wywiadzie na tych łamach powiedział, że człowiek jest „bardzo określony w swojej strukturze już w momencie poczęcia", przytaczając, podobnie jak dr Chazan w kwestii rakotwórczości środków antykoncepcyjnych, powalający argument: „To mówi tzw. twarda nauka". Każdy, kto choćby przez chwilę zastanowi się nad tymi słowami, zrozumie, że są one tautologią: mówią tyle, że już od chwili poczęcia zarodek ludzki jest... ludzki właśnie, a nie np. bydlęcy ani tygrysi; i że ma zakodowane genetycznie to, co... ma zakodowane genetycznie jako człowiek. Zdanie to mówi nam, że jest to człowiek w odróżnieniu od krowy albo tygrysa i że istnieje coś takiego jak DNA i dziedzina zwana genetyką. Owszem, istnieje, i z ludzkiego zarodka nie urodzi się cielę ani tygrysiątko. To jest istotnie twarda nauka. Nic nam natomiast zdanie to nie mówi o tym, kiedy zarodek staje się „człowiekiem" w sensie moralnym. Jest to cyniczna, a zarazem prymitywna manipulacja.

Bruzdy i szramy

W tym samym wywiadzie abp Jędraszewski narzeka, że wrogowie Kościoła, nie mając argumentów, uciekają się m.in. do „przemocy słownej". Nie wiem, na czym polega przemoc słowna; bardziej szalone spośród postmodernistycznych feministek zwykły twierdzić, że logika, nauka i argumenty to przemoc (patriarchalna, oczywiście). Ale jeśli cokolwiek jest przemocą słowną, zapewne jest nią taka właśnie manipulacja.

Tak samo abp Hoser, który narzeka na tych łamach (31 lipca), że w debacie publicznej „dominuje praktyka dyskryminacji względem katolików". Gdy ktoś się ze mną nie zgadza, różnie mogę jego niezgodę nazywać, zależnie od jakości jego argumentów, ale nigdy nie przyszło mi do głowy nazwać ją dyskryminacją. Tak rozumiana „dyskryminacja" wydaje się czymś podobnym – także w swojej śmiałej oryginalności – do pojęcia „przemoc słowna". Podobnie też dr Chazan, który twierdzi, że gdyby kobiety umiały czytać ulotki, dowiedziałyby się, że środki antykoncepcyjne poprzez działanie na endometrium „skutkują śmiercią zarodka – a więc – precyzuje dr Chazan – małego człowieka". Nie zaś zapłodnionej komórki jajowej, która w mniemaniu wielu ludzi małym człowiekiem nie jest. W wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy" dr Chazan wyjaśnia, że pogląd, iż ciąża zaczyna się od zagnieżdżenia zarodka w macicy, jest „manipulacją, którą posługuje się WHO, żeby przesłonić fakty". Bo nie ma wątpliwości, wywodzi, że momentem, w którym zaczyna się człowiek, jest poczęcie. Jednak większość ludzi na świecie, którzy katolikami nie są, takie wątpliwości ma. Nikt nie wie, kiedy „zaczyna się życie".

Oświadczenia doktora Chazana na temat chwili, w której zaczyna się człowiek, nie są kłamstwem w tym samym sensie, w jakim kłamstwem jest twierdzenie o rakotwórczości hormonalnych środków antykoncepcyjnych; jego pogląd na ten temat nie jest sprzeczny z żadną wiedzą, ponieważ wiedzy na ten temat nie ma. Ale podawanie swojego poglądu na ten temat jako faktu naukowego  j e s t  kłamstwem, ponieważ pogląd ten faktem naukowym nie jest.

Natomiast ksiądz Franciszek Longchamps de Berier, członek zespołu ekspertów ds. bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski, nie bawi się w takie subtelności. Oznajmił w lutym w wywiadzie dla „Uważam Rze", iż dzieci poczęte in vitro mają na twarzy „bruzdę charakterystyczną dla pewnego zespołu wad genetycznych". Jest to o tyle istotne, że wielu ludzi w tego rodzaju brednie wierzy i są wśród nich nie tylko katolicy. Podejrzenia w kwestii ryzyka uszkodzeń związanego z procedurą in vitro świadczą o skuteczności antynaukowej propagandy Kościoła. Dlaczego i w jaki sposób sama procedura in vitro miałaby pociągać za sobą wady – i jakim cudem mogłyby to być jednocześnie wady genetyczne – nie wiadomo. Owszem, może istnieć korelacja: na przykład taka, że ryzyko uszkodzeń rośnie z wiekiem, a na in vitro decydują się często kobiety po czterdziestce. Mogą pojawić się inne, nieznane czynniki związane z bezpłodnością. I badania statystyczne istotnie wykazują lekko podwyższone ryzyko. Ale istnienia związku przyczynowego między uszkodzeniami a samą procedurą in vitro nikt na razie nie stwierdził.

Tak wygląda stosunek Kościoła do nauki i faktów. Abp Hoser porównuje światło wiary z lichymi „światełkami, które zapalamy w duchu Oświecenia". Ale czy musimy porównywać i czy musimy wybierać? W epoce nowoczesnej Kościół (chociażby w encyklice „Fides et ratio" Jana Pawła II, ale też w wielu innych) zwykł przekonywać, że nie ma sprzeczności między nauką a wiarą. Okazuje się jednak, że prawdy wiary mają być uznawane za ważniejsze od nauki i rozumu. A raczej (i jeszcze gorzej), że tylko „nauka" propagowana przez Kościół jest prawdziwa.

Smutną tego konsekwencją jest to, że niewierzący, jakkolwiek przychylni chrześcijańskiej tradycji i świadomi jej wagi w naszej cywilizacji, muszą wybierać; i wybrawszy rozum, przeciwstawiają się Kościołowi. W jakiejś mierze doprowadziła do tego radykalizacja poglądów po każdej stronie wojny kultur. Lekarzy, którzy przepisują środki antykoncepcyjne (to znaczy prawie wszyscy w krajach zachodnich), tudzież oczywiście tych, którzy są zwolennikami (mniej lub bardziej ograniczonego) prawa do aborcji, traktuje się, jak gdyby należeli do skrajnej lewicy, odrzucającej wszelkie wartości i propagującej mordowanie dzieci. Jeśli tak, to wszystkie zachodnie demokracje i wszyscy praktykujący w nich lekarze należą do skrajnej lewicy. Innymi słowy, liberalna demokracja, w której od lat 60. XX w. kobiety cieszą się między innymi takimi właśnie cennymi swobodami, jak dostęp do środków antykoncepcyjnych, jest skrajną lewicą. Wiem, że niektórzy katoliccy konserwatyści tak myślą. Inni jednak – wydaje mi się, że większość z nas – wolą liberalną demokrację ze wszystkimi jej wadami od dyktatury Kościoła rzymskiego.

Wytrych klauzulowy

Tymczasem klauzula sumienia stała się pociągiem, do którego każdy stara się wskoczyć. Ostatnio domagają się jej nauczyciele. Nie jestem pewna, w jakim celu (może nauczania kreacjonizmu zamiast teorii ewolucji?). I oczywiście aptekarze. Zapewne rychło dołączą też inne grupy zawodowe. Bez klauzuli sumienia bowiem człowiek staje się, jak to ujął abp Hoser, „niewolnikiem wykonywanego zawodu". Innymi słowy, jest zmuszony ten zawód wykonywać. Straszne, nieprawdaż? Za niedopuszczalne uważa abp Hoser, by obowiązki zawodowe pracowników służby zdrowia były „nadrzędne wobec ich osobistego światopoglądu".

Sumienie jest rzeczą prywatną. Nie obchodzi mnie sumienie lekarza czy aptekarza. Istotne jest to, by lekarz kurował mnie najlepszymi środkami, podawszy mi uprzednio wszystkie ważne informacje o nich. To właśnie, a nie postępowanie zgodne z sumieniem, jest jego pierwszym i najważniejszym obowiązkiem. Jednym z podstawowych zadań ginekologa (zwłaszcza specjalizującego się w „planowaniu rodziny") jest udzielić mi informacji o środkach antykoncepcyjnych (tudzież ich skutkach ubocznych) i przepisać najlepszy.  Obowiązkiem aptekarza jest realizacja recepty. Jeśli ktoś nie chce spełniać tych obowiązków, nie powinien w tych zawodach pracować.

Warto też zauważyć, że dla tych, którzy domagają się klauzuli sumienia, jest ono w sposób ewidentny wyłącznie katolickie. Wątpię, by poparli na przykład lekarza – świadka Jehowy, który odmówiłby wykonania transfuzji; powiedzieliby raczej, że powinien zmienić zawód. (Ale sam świadek Jehowy by nie odmówił. Przeczytałam opinię jednego z nich w internecie: „Jeśli pacjent tak chce, tak będzie. Osobiste przekonania lekarza są drugorzędne"). Wydaje się, że tylko katolicy uważają swoje poglądy za pierwszorzędne we wszystkich okolicznościach.

Jeśli jedyną alternatywą dla poprawności politycznej będzie Kościół katolicki w swojej obecnej postaci, skupiający się na wzmacnianiu swoich wpływów i staraniach narzucenia katolickiej doktryny w życiu publicznym, to ideologia politycznej poprawności wygra tę walkę – tak, jak wygrała ją w wielu krajach Zachodu. Póki jest jeszcze szansa na zmianę, jakkolwiek nikła, byłoby dobrze, gdyby liberalna świecka prawica, tudzież wierni, którzy sprzeciwiają się tej postawie i nie chcą żyć w teokracji – a jest ich wielu – dali temu wyraz.

Autorka jest eseistką i tłumaczką śródtytuły pochodzą od redakcji

Czytamy ostatnio mrożące krew w żyłach wiadomości: Kościół rzymski zagrożony, oblężony, prześladowany, katolicy „dyskryminowani" (abp Henryk Hoser, „Rzeczpospolita", 31 lipca) i rychło będą spychani do „getta" (abp Marek Jędraszewski, „Plus Minus", 19–20 lipca). Getta katolickiego jednak – zwłaszcza w Polsce – raczej nie widać. Widać natomiast rosnącą determinację ze strony polskiego episkopatu – a także niektórych wiernych – narzucania nauki Kościoła w sferze świeckiej. Nie chodzi o ochronę tzw. wartości judeochrześcijańskich; chodzi o narzucanie dogmatów Kościoła katolickiego.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił