Zaczyna się niemal w popłochu: spakować się i wyjechać. Byle dalej, byle gdzie, byleby nie tu. Miejsce, w którym na co dzień jestem, aż nadto dobrze przypomina mi, kim jestem. Zdaje się – nasiąkło wydarzeniami, a nie wszystkie warte były pamiętania. Jednak miejsce uporczywie określa mnie raz po raz. Mieszkam w Olsztynie, Zalewie, Przypiecku, nie chcę jednak mieszkać w Warszawie – to stwierdzenie ma moc wyznania. Ale czasem nachodzi ta wielka chętka – spakować się, wyjechać. Albo też zaczyna się inaczej, metodycznie niczym morderstwo. Wieloletnie planowanie i kilkumiesięczne pakowanie się. Podróż życia, która ma w jakiś sposób unicestwić (podważyć, zanegować) życie dotychczasowe. Mount Everest, Dolina Śmierci, Wyspa Wielkanocna – marzenia, które żyły jedynie przed oczyma wyobraźni, teraz domagają się tekstury dotyku, wibracji smaku, drgnienia dźwięku. Zatem odkładanie funduszy, kreślenie w kalendarzu dni, kompletowanie sprzętu i załogi. Zatem nadmierne czytanie, które przeradza się w nad-obfitość, aby tuż po przymknięciu oczu w autobusie, w zamyśleniu w pracy, odbywać ten falstart podróży. Nawet we śnie już-już tam być.