Reklama

Czekając na cudotwórcę

Janowi Urbanowi już można współczuć. Selekcjonerzy reprezentacji Polski na koniec swojej pracy nigdy nie dostają kwiatów.

Publikacja: 25.07.2025 13:53

Czekając na cudotwórcę

Foto: FOTO OLIMPIK

W sali konferencyjnej na PGE Narodowym były tłumy dziennikarzy, ustawiły się kamery największych stacji telewizyjnych. Niektórzy filmowali smartfonami, bo w dobie mediów społecznościowych liczy się szybki przekaz tu i teraz, „łapki w górę” na kanale. Każdy dziennikarz chciał zadać chociaż jedno pytanie, a Jan Urban cierpliwie odpowiadał na wszystkie.

Czasem mrugał porozumiewawczo i zerkał na siedzącego obok Cezarego Kuleszę. To prezes PZPN wyznaczył go na kolejną „ofiarę”, jak napisał w swoim felietonie były reprezentant Polski Radosław Kałużny. Urban śmiał się, kiedy to mówił, ale może gdzieś w głębi duszy już przeczuwa, jaki los go czeka. Inaczej nie będzie, takie są okrutne prawidła polskiej piłki, która pożera najbardziej uznanych trenerów. Jeśli krytyka spadła nawet na Kazimierza Górskiego, to trudno uwierzyć, że ktoś inny zostanie oszczędzony.

Nowy selekcjoner już powinien się szykować na pożegnanie i skrupulatnie notować to, kiedy coś mu się udało, a kiedy znów złośliwy los dał mu pstryczka w nos, utrudniając pracę. Na razie Jana Urbana lubią wszyscy i trudno, żeby było inaczej. Drugiego tak dobrego, uprzejmego i spokojnego człowieka ciężko znaleźć w polskiej piłce. Może jeszcze Jacek Magiera mógłby się z nim równać i nic dziwnego, że to właśnie on będzie najbliższym współpracownikiem nowego selekcjonera.

Wiadomo, że ten duet zapewni wysokie standardy pracy oraz kontaktów z piłkarzami i mediami, ale to raczej nikogo na dłuższą metę nie uratuje. Liczą się wyniki i styl gry reprezentacji, a to już do końca nie jest uzależnione od trenera, nawet najlepszego.

Czytaj więcej

Jan Urban nowym selekcjonerem. Rewolucji w kadrze nie będzie
Reklama
Reklama

Galeria pożegnań

Kazimierz Górski też był uprzejmy i rozmawiał z dziennikarzami, a nawet potrafił odebrać późnym wieczorem telefon od tych, których darzył zaufaniem. Dopóki wygrywał, to wszystko się zgadzało. Na początku jego pracy nie było efektownej prezentacji, to nie te czasy, a na dodatek kiedy zostawał selekcjonerem, nie wzbudzał szczególnych emocji, bo też chyba nikt nie wierzył, że uda mu się podźwignąć przeciętną reprezentację. To kluby dawały kibicom nadzieję i zapewniały emocje, zwłaszcza Górnik Zabrze i Legia Warszawa, w pamiętnym 1970 roku.

Tymczasem w ciągu kilku lat Kazimierz Górski potrafił doprowadzić drużynę do złotego medalu na turnieju olimpijskim w Monachium, a dwa lata później – jeszcze bardziej sensacyjnie – wywalczył z tą grupą piłkarzy (w tamtych czasach na igrzyskach i na mundialu grały te same drużyny) trzecie miejsce w mistrzostwach świata. Po drodze był jeszcze wygrany mecz z Anglią w Chorzowie i „zwycięski remis” na Wembley.

Po powrocie z Niemiec piłkarzy witano jak bohaterów narodowych, jechali otwartym samochodem z Lotniska Okęcie, a kibice rzucali na nich goździki. Było spotkanie z Edwardem Gierkiem, na które patrzył z obrazu Włodzimierz Lenin i transparenty „Srebro nam niesiecie na XXX-lecie” czy „Transbud wierzył”. Władza chciała ten sukces wykorzystać dla swoich celów, a piłkarze, chcieli czy nie chcieli, musieli zagrać tak, jak ten przeciwnik pozwalał.

Tylko że pamięć kibiców jest krótka, a fani łatwo przyzwyczajają się do sukcesów. Rok później Polska rozbiła na Stadionie Śląskim Holandię 4:1, po jednym ze swoich najlepszych meczów w historii. Uniesienie i optymizm sięgnęły zenitu i wydawało się, że polscy piłkarze mogą wszystko, a Kazimierz Górski czyni cuda. Kiedy po zwycięstwie 7:0 nad USA w okolicach prima aprilis selekcjoner zażartował w telewizji, że podaje się do dymisji, rozdzwoniły się telefony przerażonych kibiców. Pewnie trener nie przypuszczał, że niecały rok później spadnie na niego ostra krytyka za „ledwie” srebrny medal olimpijski i dowcip stanie się rzeczywistością.

Ta dymisja rozpoczęła całą galerię pożegnań polskich trenerów nie w glorii i chwale za dobrze wykonaną pracę, ale raczej w poczuciu krzywdy i z bagażem niewykorzystanych szans. Jacek Gmoch skończył pracę po wywalczeniu miejsc 5–8. w mistrzostwach świata, co dzisiaj kibice uznaliby za dar niebios i sukces wymykający się wszelkiej logice. I tutaj chyba jest przyczyna wszelkich problemów kolejnych polskich selekcjonerów.

Polscy kibice cały czas czekają na cudotwórcę i proroka, który stworzy coś z niczego i wyciśnie wodę ze skały. Tyle że tak to nie działa. Jeśli nie ma dobrego materiału, jeśli kuleje szkolenie, a w Polsce brakuje nawet pełnowymiarowych boisk, to trudno oczekiwać sukcesów. Oczywiście, są trenerzy, którzy w takich warunkach poradzą sobie lepiej i będą potrafili osiągać przejściowe sukcesy, ale kiedyś jednak szczęście się skończy, pojawią się kontuzje czołowych piłkarzy, których nie będzie kim zastąpić. Polscy zawodnicy co i rusz odbijają się od zagranicznych lig i giną gdzieś w przeciętności, a na palcach obu rąk można policzyć tych, którzy sobie poradzili po wyjeździe z kraju. Jesteśmy daleko za europejską czołówką.

Reklama
Reklama

Tak to wygląda już od połowy lat 80. Antoni Piechniczek przy swoim pierwszym podejściu do bycia selekcjonerem miał jeszcze sporo szczęścia. Po Orłach Górskiego pojawiło się kilka innych, ogromnych talentów, na czele ze Zbigniewem Bońkiem, Włodzimierzem Smolarkiem, Pawłem Janasem, Józefem Młynarczykiem, Andrzejem Buncolem, których potrafił skleić w całość, mimo ciemnej nocy stanu wojennego i braku sparingów przed mistrzostwami świata w Hiszpanii.

Czytaj więcej

Łakoma na forsę FIFA czasem zrobi przy okazji coś dobrego

Myślenie magiczne

Tylko że w połowie tamtej dekady w polskiej piłce coraz mocniej rysował się kryzys, tak jak w całym kraju. Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej brakowało pieniędzy, klubom odpowiedniej bazy treningowej. Reprezentacja stawała się cyrkiem obwoźnym do zarabiania pieniędzy dla federacji. Stąd drużyna narodowa ciągle zimą musiała jeździć na zagraniczne tournée, na których grała często sparingi z przypadkowymi rywalami. W grudniu 1985 roku, pół roku przed mundialem, na który awans wywalczono z wielkim trudem, musiała pojechać na sparingi z Tunezją i Turcją, które wtedy były na peryferiach światowego futbolu. Podczas samego turnieju Polacy mieszkali w betonowym ośrodku, w upale i olbrzymiej wilgotności, bo piłkarskiej centrali nie było stać na wynajęcie położonego wyżej ośrodka.

Mimo to kibice i dziennikarze oczekiwali, że reprezentacja prowadzona przez Piechniczka coś na tamtym turnieju zwojuje. W końcu grali w niej jeszcze Boniek i Młynarczyk, a do składu dobijali się młodzi: Jan Urban, Dariusz Dziekanowski, Ryszard Tarasiewicz.

Nasz udział w mistrzostwach świata zakończyło lanie od Brazylii 4:0, po meczu, w którym Polacy paradoksalnie zagrali całkiem przyzwoicie, Jan Karaś huknął w poprzeczkę, a Boniek mógł zdobyć piękną bramkę przewrotką, gdyby tylko piłka poleciała pół metra bardziej w prawo.

Od tego czasu słowo „gdyby” stało się ulubionym słowem polskiego futbolu, o czym śpiewał nawet Kazik Staszewski, a biało-czerwoni stali się specjalistami od pięknych porażek, stawiania oporu trudnemu rywalowi i dobrych pierwszych połów, o których można było zapomnieć po przerwie.

Reklama
Reklama

Po kilku latach, kiedy rosnącą przepaść było widać coraz lepiej, kibice i dziennikarze zaczęli przypominać sobie „klątwę Piechniczka”, rzuconą w studiu TVP tuż po ostatnim meczu. To właśnie tam selekcjoner ogłosił, że podaje się do dymisji i życzył swojemu następcy, by potrafił wprowadzić polską drużynę dwa razy na mundial. Tę przemowę wsparł jeszcze swoimi przemyśleniami Boniek. Obaj chyba czuli, że od teraz polski futbol będzie się stopniowo osuwał w przepaść.

Zresztą, kapitan reprezentacji Polski miał dobre porównanie. Od kilku lat grał w najsilniejszej lidze świata, włoskiej Serie A i, kiedy było trzeba, to na mecze kadry dostawał prywatny odrzutowiec właściciela Juventusu Turyn. PZPN nie mógł sobie na taki wydatek pozwolić, zresztą źle by to wyglądało w socjalistycznej ojczyźnie, a przecież gdyby Boniek nie doleciał do Albanii zaraz po finale Pucharu Mistrzów, to awansu na mundial mogłoby nie być.

W polskiej piłce wszystko było oparte na zrywach, improwizacji, a nie przemyślanej pracy u podstaw, podczas gdy cały światowy futbol się zmieniał i stawał coraz bardziej profesjonalny. Dla polskich piłkarzy opowieści o odnowie biologicznej, wizytach u fizjoterapeuty, dietach, którymi dzielili się grający na Zachodzie koledzy, brzmiały jak opowieści o żelaznym wilku. Wtedy wyzwaniem stawało się skłonienie polskich piłkarzy do tego, by po rozegranym meczu zatrzymali się na jednym piwie, które w niewielkich ilościach pomagało nawodnić organizm.

Narzekał już na to Wojciech Łazarek, ale polska piłka coraz mocniej tonęła wtedy w alkoholu, który łamał wiele karier, a nawet życiorysów. Do tego wszechobecna stawała się korupcja, której wcale nie wymyślił słynny Ryszard F., pseudonim „Fryzjer”. Za Łazarka z gry w reprezentacji zrezygnował Boniek, który skończył też piłkarską karierę, a symbolem tamtej drużyny stały się wymęczone remisy z Koreą Północną i Cyprem.

Łazarek przestał być selekcjonerem i w polskim futbolu znów zwyciężyło myślenie magiczne, które odezwie się jeszcze kilka razy później. Na pożegnanie z PRL przegraliśmy 3 czerwca 1989 roku z Anglikami na Wembley 0:3, ale chociaż kraj zaczynał się zmieniać, to polski futbol trwał mocno na upatrzonych pozycjach. Jak przywrócić blask reprezentacji? Najlepiej postawić na kogoś, kto kojarzy się ze złotymi czasami Górskiego.

Reklama
Reklama

Jeden z jego asystentów Jacek Gmoch już kadrę prowadził, więc postawiono na niego. Może gdyby Andrzej Strejlau dostał tę szansę kilka lat wcześniej, to jeszcze by coś z drużyny wycisnął i wciągnął na mundial we Włoszech, a tak trafił na okres, w którym brakowało wszystkiego. Liga była coraz słabsza, pogrążona w chaosie i korupcji, a piłkarze przyjeżdżali na zgrupowania jak za karę i z zazdrością patrzyli nawet na zawodników kadry olimpijskiej, którym Janusz Wójcik potrafił zorganizować dzięki znajomościom o wiele lepsze warunki. Momentami było tak źle, że drużyna narodowa musiała grać w strojach pożyczonych od HSV Hamburg.

Mimo wszystko reprezentacja za jego czasów potrafiła postawić się silniejszym rywalom, a nawet zacząć wyjazdowy mecz z Holandią od prowadzenia 2:0, tylko że nie dała rady utrzymać tamtego wyniku. Symbolem tamtej drużyny stał się jednak okrzyk Dariusza Szpakowskiego „Aj Jezus Maria”, kiedy Marek Leśniak zmarnował doskonałą okazję przeciw Anglikom.

Kibice znów mieli co rozpamiętywać i mówić, że gdyby nie tamten jeden źle wymierzony strzał, to przecież pokonalibyśmy Synów Albionu i może pojechalibyśmy na upragnione mistrzostwa świata. Pewnie gdyby kibice mogli zajrzeć za kulisy tamtej drużyny i dowiedzieć się, jak słaba jest atmosfera i jak często zdarzają się nocne ucieczki na dyskoteki, to przestaliby sobie robić jakiekolwiek nadzieje. Strejlau nie dotrwał nawet do końca eliminacji, pożegnał się po wyjazdowej porażce z Norwegią, a w ostatnich meczach drużynę poprowadził jego asystent Lesław Ćmikiewicz.

Można powiedzieć, że i tak miał więcej szczęścia niż jego następca Henryk Apostel, który został zapamiętany jako ten, który żegnał się z kadrą laniem w Bratysławie 1:4. W tamtym meczu czerwoną kartkę za zdjęcie koszulki dostał Roman Kosecki, a później drużynę osłabił jeszcze Piotr Świerczewski.

Czytaj więcej

Nowy selekcjoner reprezentacji Polski. Do PZPN zgłosił się nawet Miroslav Klose
Reklama
Reklama

Randka w ciemno

Nie było w tamtych czasach żadnego otrzeźwienia, prób wskazania głębszych przyczyn porażek, zaczęło się szukanie kolejnego magika, który stworzy coś z niczego. Dlatego znów pojawił się Antoni Piechniczek, bo skoro dwa razy udało mu się awansować, to czemu nie miałby dokonać tej sztuki po raz trzeci? Tyle że tamta kadencja skończyła się wojną ze wszystkimi i oskarżaniem dziennikarzy o nieprzychylność.

Znów więc, jak refren, powtórzyły się wybory następcy i znów wygrał „kandydat ludowy”, któremu pamiętano dawne sukcesy (Wójcik wygrał słynne głosowanie audiotele w „Sportowej Niedzieli”). Nadzieje były ogromne, a jeszcze wzrosły po zwycięstwie na początku eliminacji Euro 2000 z Bułgarią. Co z tego, skoro nadzieje szybko rozpalone, równie szybko zgasły, a znów w roli strażaków wystąpili Anglicy, których nie zatrzymało nawet sześciu obrońców wystawionych przez Wójcika w pierwszym składzie. Za tamtego selekcjonera wcale nie skończyły się egzotyczne wyjazdy. Kadra musiała polecieć na Puchar Króla do Tajlandii, a swoich piłkarzy na zgrupowanie nie chciał puścić Franciszek Smuda.

Cudotwórcą miał być też Leo Beenhakker, którego zatrudnił Michał Listkiewicz po kompromitacji polskiej kadry na mistrzostwach świata w Niemczech w 2006 roku. Atmosfera wokół kadry była tak zła, że pod koniec turnieju Paweł Janas na konferencję prasową wysłał kucharza.

Holender przyjechał i na początku rzeczywiście dokonał cudu, bo w takich kategoriach trzeba rozpatrywać pokonanie Portugalii na Stadionie Śląskim i przygotowanie do meczu Grzegorza Bronowickiego tak dobrze, że zatrzymał Cristiano Ronaldo.

Potem było już jednak gorzej: nieudane mistrzostwa Europy 2008, przegrane eliminacje do mundialu, kłótnie w mediach z Piechniczkiem, wreszcie zwolnienie przez Latę przed kamerami. Beenhakkerowi pamięta się nie tylko zwycięstwo nad Portugalią, ale też kompromitującą porażkę w Belfaście, gdzie Michał Żewłakow zdobył bramkę samobójczą.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Wszystkie kolory białych orłów

Po Beenhakkerze selekcjonerem został Franciszek Smuda. On też był wybrańcem kibiców, którzy żyli wspomnieniem awansu Widzewa Łódź do Ligi Mistrzów i emocjonujących meczów z Atlético Madryt czy Borussią Dortmund. To Smuda miał przygotować drużynę do Euro 2012 w Polsce. Miał na to kilka lat, co w naszych warunkach nie zdarza się często, ale on też powtórzył tę samą historię – od uwielbienia do nienawiści.

Pomysły, żeby zwolnić trenera, pojawiły się już rok przed turniejem, a selekcjoner nazywał kibiców „oszołomami”. Wtedy prezes Grzegorz Lato utrzymał nerwy na wodzy. Dał mu szansę, ale trener prochu nie wymyślił i turniej okazał się klapą.

Od kilku lat jest już właściwie tylko gorzej. Wynikami obronił się Adam Nawałka, który awansował na dwa turnieje, ale jego następcy wszyscy, co do jednego, odchodzili w atmosferze rozczarowań, jeśli nie skandali, bez różnicy, czy byli Polakami czy obcokrajowcami.

Jerzego Brzęczka wybrał, a potem zwolnił prezes PZPN Boniek i to po tym, jak drużyna wywalczyła awans na Euro 2020 oraz utrzymała się w najwyższej dywizji Ligi Narodów. Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że wniosek o dymisję „podpisał” Robert Lewandowski, milcząc przez osiem sekund przed kamerami na pytanie o taktykę.

Reprezentację przejął Paulo Sousa, ale niedługo potem uciekł do pracy w brazylijskim Flamengo. Czesław Michniewicz awansował na mundial i nawet wyszedł z grupy, ale jego drużyna grała brzydko, a wszystko skończyło się kłótniami w mediach o podział premii. Fernando Santos od początku źle się w Polsce czuł i nie widać było po nim zaangażowania, a Michał Probierz sam podpalił lont, pozbawiając Lewandowskiego opaski kapitana przez telefon. Wcześniej zdążył zirytować kibiców słabą grą drużyny i nieprzemyślanymi decyzjami co do składu. Kibice mieli dość selekcjonera, tak samo pisała prasa, a w drużynie też nie działo się najlepiej.

Teraz nadszedł czas Jana Urbana, który ma uciszyć emocje i zbudować pozytywny wizerunek wokół drużyny. Znów selekcjonerem został wybraniec kibiców, a dodatkowo świetny fachowiec. Teraz wszystko jest dobrze, kibice są pełni nadziei, sztab pracuje pełną parą. Na razie to jest randka w ciemno, ale już na początku września będzie pierwsze spotkanie z rzeczywistością i miłość może szybko zmienić się w rozczarowanie.

W sali konferencyjnej na PGE Narodowym były tłumy dziennikarzy, ustawiły się kamery największych stacji telewizyjnych. Niektórzy filmowali smartfonami, bo w dobie mediów społecznościowych liczy się szybki przekaz tu i teraz, „łapki w górę” na kanale. Każdy dziennikarz chciał zadać chociaż jedno pytanie, a Jan Urban cierpliwie odpowiadał na wszystkie.

Czasem mrugał porozumiewawczo i zerkał na siedzącego obok Cezarego Kuleszę. To prezes PZPN wyznaczył go na kolejną „ofiarę”, jak napisał w swoim felietonie były reprezentant Polski Radosław Kałużny. Urban śmiał się, kiedy to mówił, ale może gdzieś w głębi duszy już przeczuwa, jaki los go czeka. Inaczej nie będzie, takie są okrutne prawidła polskiej piłki, która pożera najbardziej uznanych trenerów. Jeśli krytyka spadła nawet na Kazimierza Górskiego, to trudno uwierzyć, że ktoś inny zostanie oszczędzony.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
Jerzy Kropiwnicki: PO i PiS wyrosły na gruzach AWS
Plus Minus
„Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata”: Nerwowe drżenie głosu prezydenta USA
Plus Minus
Dr. Seweryn Kuter: Nie dzielimy włosa Chopina na czworo
Plus Minus
„Japonia. Przewodnik po bóstwach, duchach i bohaterach”: Japońskie miasta pełne strasznych duchów
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Głos kardynała Rysia głosem Kościoła
Reklama
Reklama