„Ja mam sześćdziesiąt lat, ty masz sześćdziesiąt lat, będzie nas coraz więcej"... Tak mogą zaśpiewać ci, których rodzice nie myśleli o tym, czy podołają finansowo prokreacji, ale po prostu się rozmnażali. Głupio i bez wyobraźni, nie kalkulując potomstwa wedle zgromadzonych na koncie zer. Bo i tak na ogół było to zero lub coś koło tego.
Dzieci powojennego wyżu wkraczają lub wkroczyły w wiek senioralny i zaczynają liczebnie niebezpiecznie dominować nad pokoleniem produkcyjnym. Niektórzy wciąż pracują, przez co młodym rośnie gula, że staruchy ich blokują. Przy bezrobociu i śmieciówkach nie ma co się dziwić, że wzmaga się ageizm, czyli dyskryminowanie osób starszych.
Siłowe parcie na sztuczną młodość nie wynika tylko z próżności tych i owych. Nie dlatego lekarze różnych „niedochodowych" specjalności przekwalifikowują się na chirurgów estetycznych. To efekt popkultury, przyjętej jako jedyna prawda do wierzenia. Brak wyglądu nie przystaje do standardów XXI wieku. Kto jest wizualnie starością trafiony, ten zatopiony. No, chyba że ma sześć czy więcej zer na koncie, wtedy zewnętrzność ani wnętrze nie mają znaczenia. Gruby portfel przydaje zmarszczkom seksapilu: delikwent długo nie pociągnie, kasa zostanie. Warto się zatroszczyć.
Ale zejdźmy na naszą polską ziemię, na której emeryt wyciąga miesięcznie góra trzy zera, zwykle dwa. Nawet jeśli w promiennych latach 90. uwierzył w obietnice drugiego filaru i wpłacał comiesięczną daninę obcym bankom mamiącym „godną starością", to dziś żyje raczej głodnie niż godnie.
Transformacja najmocniej uderzyła w wolne zawody, którym przynależność do związków twórczych nie zapewniła na stare lata niczego. Wprawdzie artystom wiek liczy się inaczej. Zdarzają się tacy, którzy z każdą dekadą nabierają coraz więcej werwy, temperamentu, życia. Włos siwieje, plecy się garbią, wzrok słabnie, a prace młodnieją. Jednak kreatywność to jedno, a biologia – drugie.