Kiedy uczęszczałam do zerówki, natrafiłam na pierwszy edukacyjny problem. Sylabizowanie było dla mnie niezbyt intuicyjnym konceptem, przez co czytanie nie szło mi za dobrze. Mama poprosiła o pomoc dziadka – niech poćwiczy ze mną literki i sylaby, może to coś da. Załapałam się jeszcze na elementarz Falskiego, więc zaczęliśmy brnąć przez te ule i Ule, Ale i koty, lecz dziadek dość szybko się poddał. Stwierdził, że nie ma co się dziwić, on sam ledwo daje radę przez to przebrnąć. Sięgnął zatem po bardziej zajmującą lekturę, swój ulubiony magazyn „Detektyw”, i wybrał jakąś najmniej brutalną historię (proszę mu wybaczyć; za jego czasów i dzieci inaczej się wychowywało, i inne miało się podejście oraz pojęcie o nieodpowiednich dla nich treściach), przeczytał początek, po czym rzekł, że jak mnie interesuje dalsza część, to już muszę doczytać sama. Podziałało. Sylabizowanie i łączenie literek nagle stało się czymś ważnym, nawet nie takim trudnym, acz koniecznym do poznawania ciekawych historii. Takich, gdzie jest tajemnica, niewiadoma i walka złych przestępców z dobrym detektywem.