Pułapki zdrowego rozsądku

Odnoszę wrażenie, że autorowi tekstu „Feminizm zacietrzewiony” chodzi przede wszystkim o to, aby to kobiety się zreflektowały i zgodziły się wrócić do tego, co było kiedyś.

Publikacja: 15.11.2024 15:50

Z tymi prawami kobiet zawsze jest jakiś problem. Owszem, może nam się nie podobać kierunek, który ob

Z tymi prawami kobiet zawsze jest jakiś problem. Owszem, może nam się nie podobać kierunek, który obrał współczesny feminizm. Wiele tam można poddać krytyce, a jeszcze więcej znajdziemy wątków wymagających głębszego przemyślenia. Jednakże przy okazji przedstawiania takich słusznych wątpliwości, nieodmiennie pojawiają się stare i ograne szlagiery.

Foto: AdobeStock

Z tymi prawami kobiet zawsze jest jakiś problem. Owszem, może nam się nie podobać kierunek, który obrał współczesny feminizm. Wiele tam można poddać krytyce, a jeszcze więcej znajdziemy wątków wymagających głębszego przemyślenia. Jednakże przy okazji przedstawiania takich słusznych wątpliwości, nieodmiennie pojawiają się stare i ograne szlagiery. Wydawałoby się, że nie ma już po co ich przypominać, gdyż rykoszetem uderzają one w rzetelność pozostałej części argumentacji. A jednak dzieje się to wciąż, tak jakby ich natarczywe powtarzanie w końcu miało przemienić je w prawdę. Zdarzyło się to także w tekście Przemysława Urbańczyka „Feminizm zacietrzewiony” z poprzedniego numeru „Plusa Minusa”, gdzie zasadne uwagi zagubiły się pośród pochopnie wysnuwanych tez.

Czytaj więcej

Feminizm zacietrzewiony

Natura zawsze pod ręką

Wszystko zaczyna się tam porządnie i jakby z umiarem. Feministyczne zacietrzewienie zostaje przeciwstawione autorytetowi zdrowego rozsądku. Nie ma w końcu lepszego sprzymierzeńca w tych absurdalnych czasach, kiedy nic już nie jest stabilne i trwałe, lecz wszystko trzeba podważyć oraz przemyśleć na nowo. Niemniej to pierwsza pułapka. Jak rozpoczyna swoją słynną „Rozprawę o metodzie” Kartezjusz: „Rozsądek jest to rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej rozdzielona, każdy bowiem sądzi, że jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkim innym najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej, niżli posiadają” (notabene jest to tłumaczenie błędne, gdyż na początku powinien stać tam rozum, ale w tym przypadku ta pomyłka wyjątkowo nam pasuje do kontekstu).

Nie jest to bynajmniej osobisty przytyk pod adresem mojego adwersarza, ale raczej pstryczek w nos wymierzony w każdego, kto jest taki „racjonalny” i myśli „zdroworozsądkowo”. Wszyscy bowiem popadamy w te złudzenia, wierzymy w niepodważalny porządek świata i jasno określające go zasady dziwnym trafem niezwykle często zbieżne z tym, co sami uważamy za słuszne.

Z owym zdrowym rozsądkiem kłopot jest mianowicie taki, że bardzo trudno jest go zdefiniować. Gdy wyjdziemy poza nasze osobiste przekonania i uczucia, okazuje się, że nie ma powszechnej zgody co do tego, co jest zdroworozsądkowe. Już od XVIII wieku, od słynnej szkockiej filozofii zdrowego rozsądku z Thomasem Reidem na czele, nie było łatwo dojść do konsensusu w tej kwestii. Owszem, Szkoci uznawali, że chodzi o ogół opinii narzucających się każdemu rozumowi. Niemniej uznajemy je za jawną oczywistość nie dlatego, że są nią w rzeczywistości, lecz z powodu uwarunkowań naszej ludzkiej natury, którą rządzą ślepe instynkty, uczucia i intuicje pozaracjonalne.

Mówiąc bardziej współcześnie: za zdroworozsądkowe uznajemy to, co wydaje nam się prawdziwe. Są to zasady, wedle których chcielibyśmy, aby świat był urządzony. Może uświęcać jej autorytet tradycji, ale to jeszcze nie oznacza, że mają cokolwiek wspólnego z prawdą. Może i działają, ale zazwyczaj tylko do pewnego czasu.

Zdrowy rozsądek nie jest ukryty w chaotycznej rzeczywistości i nie czeka na nasze odkrycie. On jest w nas samych, wspiera nasze mniemania, zwłaszcza te niemające innej podstawy, na której miałyby się podeprzeć. A że wszystkie one są w dużej mierze arbitralne, w tym sensie, że opierają się na nieracjonalnych przesłankach? Nie ma to żadnego znaczenia. W dzisiejszym zlaicyzowanym świecie trzeba nam takiej podpórki, bo Boga nie ma, a przecież nie chcemy się przyznać do tego, że uznajemy coś za słuszne jedynie ze względu na osobiste przekonania. Przecież to indywidualizm jest w modzie, a nie subiektywizm.

Można jednak się zwrócić do jeszcze większego autorytetu, wyjątkowo zgrabnie załatwiającego tzw. sprawę kobiecą. To, co „naturalne”, kojarzy się z nauką, chemią, biologią, fizyką, a zatem podstawy ma stabilniejsze. Prof. Urbańczyk szafuje argumentami „z natury”. A to kobiety słabsze od mężczyzn, a to biologiczne różnice, a to struktura mózgowa determinowana przez hormony płciowe. Wszystko pięknie. Jednak kiedy spojrzymy na historię rodzaju ludzkiego, to okaże się, że jest ona zapisem tego, jak z naturą walczyliśmy i jak za wszelką cenę staraliśmy się wznieść ponad nią. Nie polegamy na włosach obrastających nasze ciało, lecz w sprawie ochrony przed nieodpowiednią temperaturą lub zranieniem zakładamy ubrania. Nie polegamy na sile mięśni, lecz na maszynach, aby dźwigać coraz to nowe ciężary. A nawet pewnych naturalnych rzeczy zaczęliśmy się wstydzić, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nie załatwiamy swoich potrzeb fizjologicznych tu i teraz, ale dyskretnie udajemy się na stronę?

Do natury, jak do owego zdrowego rozsądku, sięgamy tylko wtedy, gdy jest nam wygodnie. Wybieramy taką jej wersję, która będzie się zgadzać z naszymi, już wcześniej przyjętymi przekonaniami. Idealnie obrazuje to przykład homoseksualizmu, który można zarówno afirmować, jak i negować, bo z jednej strony spotykamy się z takimi zachowaniami w naturze, a z drugiej każdy gatunek dąży do przetrwania, do tego zaś potrzebne są dzieci, o które trudno wśród par homoseksualnych.

Jest jeszcze gorzej, bo gdy utożsamimy naturę z przyrodą, stanie się dla nas jasne, że nikt nie chciałby żyć w takim świecie. Jak mawiał Thomas Hobbes, w stanie natury panuje wojna wszystkich ze wszystkim, nie ma miejsca na litość, współczucie czy troskę. Słabi przegrywają, a zwycięzca bierze wszystko, jest ból i nieustanny lęk o przetrwanie. Do życia potrzeba ugody społecznej, czyli kultury, tego, co nas odróżnia od świata zwierząt.

Pseudonauka zagląda do mózgu

Dlatego też, przechodząc już do konkretów, kiedyś o wyniku wojny nie zadecyduje siła żołnierzy, lecz technologia (mamy już tego przedsmak), a naciskać guziczki mogą równie dobrze mężczyźni, jak i kobiety. Zresztą już raz z taką rewolucją mieliśmy do czynienia. Calamity Jane, słynna amerykańska rewolwerowiec, podobno powiedziała kiedyś, że „żaden z Ojców Założycieli nie dał jej tyle wolności, co Samuel Colt”. Cóż, gdyby nie broń palna, podbój Dzikiego Zachodu z pewnością byłby dużo trudniejszy i ciężko byłoby kobietom bronić swych rancz, gdy mężczyźni zarabiali i robili inne ważne sprawy. Ciekawe, jak udało im się odnaleźć w roli obrończyń własności, skoro mają je jakoby determinować hormony i struktura mózgu.

Z tym ostatnim to też jest bardzo ciekawa sprawa. Od niepamiętnych czasów człowiek chciał odkryć, co sprawia, że jest tym, kim jest. Co powoduje, że jeden pięknie pisze, a druga wspaniale śpiewa. Im bardziej stawaliśmy się zmyślni, tym częściej spoglądaliśmy w stronę mózgu. I tak mądre głowy stworzyły koncepcje frenologii, wedle której kora mózgu jest podzielona na odrębne ośrodki, a każdy z nich zapewnia fizykalną podstawę danego zjawiska fizycznego. Bardzo szybko odkryto, że to jest pseudonauka, i nie jest wcale tak, że od wielkości dokładnie tego kawałka mózgu zależą nasze umiejętności.

Niemniej nauka swoje, a jej spopularyzowana, obecna w powszechnym obiegu wersja swoje. Owszem, rozumiemy mniej więcej, co w mózgu odpowiada za nasze zdolności słyszenia, widzenia, mówienia, a nawet myślenia, ale to jeszcze nie oznacza, że przekłada się to na wszystkie inne charakteryzujące nas zależności. Nie jesteśmy w stanie ze stuprocentową pewnością stwierdzić, na jakie aspekty naszej natury wpływają hormony czy struktura mózgu. Możemy przewidywać i mniemać, ale wiele kwestii nam umyka. I całe szczęście. Z frenologii wywodzi się bowiem wiele odrażających teorii przekonujących np. o tym, że z wyglądu naszej twarzy można określić, czy będziemy geniuszem, czy przestępcą, nie mówiąc już o wszystkich rasistowskich teoriach. I nie wspominając o tym, że odkrycie takich determinujących nas struktur u jednego osobnika wcale nie wiąże się z tym, że tak samo musiałoby być u innych reprezentantów jego gatunku.

Czytaj więcej

Hakerzy muszą mieć rozgrzane mózgi

Jakież szkody dla kultury

Tak, w sporcie się różnimy, kobiety statystycznie są słabsze lub wolniejsze, ale to wcale nie przekreśla pozostałych wątpliwości. A te jednak są fundamentalne i przysłaniają inne, faktycznie ważne kwestie wzmiankowane przez Przemysława Urbańczyka. Bo ja się zgadzam z tym, że feminizm za bardzo stara się emancypować wszystkie kobiety (no, ale wywodzi się z filozofii wyzwolenia, a tam właśnie o to chodzi, żeby wyzwalać podmioty z nieuświadomionych przez nie uwarunkowań klasowych, kulturowych itd.), mężczyźni zaczynają tracić prawo głosu w istotnych kwestiach, przez wiele lat nie martwiono się o ich zdrowie, zwłaszcza to psychiczne (jednak tu można odbić piłeczkę, że nikt nie przejmował się kobiecą endometriozą, bólami menstruacyjnymi, a środki przeciwbólowe tworzono przede wszystkim dla mężczyzn), a kwestie tego, czym są „kobiecość” i „męskość”, trzeba naprawdę dogłębnie oraz na nowo przemyśleć. Niemniej mam wrażenie, że prof. Urbańczykowi chodzi przede wszystkim o to, aby to kobiety się zreflektowały i zgodziły się wrócić do tego, co było kiedyś. Bo wszyscy przecież mniej więcej wiemy, co znaczą owe wspomniane przed chwilą pojęcia. Wypływa to w końcu z natury i ze zdrowego rozsądku.

Tym samym najlepiej tekst „Feminizm zacietrzewiony” podsumowałyby słowa Waltera Benjamina, choć on rozprawiał się w nich z powszechną edukacją: „Może i dzięki temu zyskaliśmy dwóch czy trzech geniuszy, ale jakie szkody wyrządziliśmy kulturze!”. Mocne to były słowa, skądinąd autora dość na tamte czasy (używając współczesnego określenia) progresywnego.

Może i kilka kobiet odniosło wielki sukces, ale ile zbłądziło na manowce, jak wiele z nich cierpi, bo uwierzyło w nieprawdziwą ideologię feminizmu. Jak wiadomo, mężczyźni nigdy nie dają się omamić nieprawdziwym tezom i przekonaniom. Nikt jednak nie postuluje odbierania im praw z tego tylko powodu, że niektórzy z nich zostają seryjnymi mordercami. Ba, nawet nie zabieramy im masowo prawa jazdy, choć to oni powodują większość wypadków na drogach.

Walter Benjamin nie zauważył jednej rzeczy. Skutki powszechnej edukacji nie zawsze były wspaniałe, przyniosła ona ze sobą wiele wypaczeń i błędów. Ale dla tych dwóch czy trzech wykształconych dzięki niej geniuszy zmienił się cały świat. Tak samo jak dla kobiet, które dostały szansę na to, aby tworzyć pierwsze komputery czy pracować w NASA. Część z nas naprawdę dobrze wykorzystało okienko możliwości, które się przed nami otworzyło. W tej XXI-wiecznej wojnie damsko-męskiej zapomina się o jednym podstawowym fakcie. Jesteśmy kobietami i mężczyznami, ale przede wszystkim jesteśmy po prostu ludźmi. O różnych umiejętnościach, celach czy pragnieniach. Biologia niekiedy daje nam pewien pakiet cech, ale to od nas zależy, jak z niego skorzystamy. Wciąż nie wiemy, co sprawia, że bywamy mądrzejsi lub głupsi od drugich. I ta niewiedza powinna powstrzymywać nas od pochopnych wniosków. W trakcie pewnej dyskusji ktoś rzucił do Maxa Horkheimera, że mówi tyle o równych prawach, a jak dotąd nie pojawiła się żadna wielka filozofka. Ten, nawet nie starając spierać czy udowodnić rozmówcy, że się myli, zamknął mu usta jednym zdaniem: „Ale jeszcze będą”.

Z tymi prawami kobiet zawsze jest jakiś problem. Owszem, może nam się nie podobać kierunek, który obrał współczesny feminizm. Wiele tam można poddać krytyce, a jeszcze więcej znajdziemy wątków wymagających głębszego przemyślenia. Jednakże przy okazji przedstawiania takich słusznych wątpliwości, nieodmiennie pojawiają się stare i ograne szlagiery. Wydawałoby się, że nie ma już po co ich przypominać, gdyż rykoszetem uderzają one w rzetelność pozostałej części argumentacji. A jednak dzieje się to wciąż, tak jakby ich natarczywe powtarzanie w końcu miało przemienić je w prawdę. Zdarzyło się to także w tekście Przemysława Urbańczyka „Feminizm zacietrzewiony” z poprzedniego numeru „Plusa Minusa”, gdzie zasadne uwagi zagubiły się pośród pochopnie wysnuwanych tez.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska