Prawda, może nie wiedzieć. Wszak w jego partii wobec Zielonego Ładu, a i efektu cieplarnianego dominuje zdrowy, prawicowy sceptycyzm. Metafora może więc nie być adekwatna. Kiedy jednak doprecyzuje się, że chodzi o politykę, sens staje się nie tylko jaśniejszy, ale i całkiem groźny. Bo przecież chodzi o nic innego, tylko o elektorat, społeczne poparcie, dzięki któremu sięga się, nie tylko w demokracjach, po władzę. Oto i ona; podstawowa kategoria, o którą chodzi w polityce.
Co prawda klasyk Robert Krasowski słusznie w swoich licznych publikacjach dowodzi, że Kaczyńskiemu chodzi o władzę w partii, a nie o kontrolę nad całym państwem, ale odrobina doświadczenia przekonuje, że między jednym – władztwem na partią i drugim – kontrolowaniem państwa pewien związek istnieje. A przypadku partii takiej jak Prawo i Sprawiedliwość ma wręcz fundamentalne znaczenie. Bo PiS to partia pasożyt; obrasta jak jemioła całą koronę zdrowego drzewa i czerpie zeń życiodajne soki. Innymi słowy; ten typ partii buduje swoją siłę, także zaplecze wyborcze dzięki środkom publicznym. Ekstremalnie czytelną ilustracją tej metody jest afera z wykorzystywaniem przez Solidarną/Suwerenną Polskę środków z Funduszu Sprawiedliwości. Acz trzeba zastrzec, że to tylko ilustracja. Partia prezesa Kaczyńskiego jest tu i pozostanie niedoścignionym wzorcem. Proceder opodatkowania prezesów spółek skarbu państwa na rzecz centrali to tylko jeden z przykładów standardowych praktyk.
Dlaczego Jarosław Kaczyński się upiera, że to Łukasz Kmita ma być marszałkiem Małopolski
Dlaczego o tym piszę? Bo wciąż nie daje mi spokoju bój o stanowisko marszałka w mojej rodzimej Małopolsce. To jej stolica, Kraków przez czysty przypadek stała się sceną nie tylko konfrontacji PiS-owskich frakcji i ambicji, ale i polem minowym, na którym przeprowadzono ogólnopolski test mocy sprawczej prezesa. Oto przez dłuższą chwilę (w polityce kilka tygodni to właśnie dłuższa chwila) zakładnikiem w lokalnej polityce była osoba Łukasza Kmity. To młody, średnio znany w Krakowie zausznik Kaczyńskiego, o którym wiadomo przynajmniej tyle, że to bufon i arogant. Tak go postrzegają lokalne „czynniki” bliskie zjednoczonej prawicy. Nie wiem, co tam jako wojewoda nawywijał, ale wyraźnie nie wszedł do „Krakówka”, nie przełamał lodów, nie wypił dostatecznie wiele filiżanek kawy w Noworolu z potencjalnymi sojusznikami, a może nawet cześć z nich poobrażał. Finalnie przeszedł na forum małopolskiego sejmiku serię ciężkich upokorzeń. W sprawie jego kandydatura głosowano pięć razy. Za każdym razem przygrywał i za każdym, aż do wycofania jego kandydatury był zgłaszany. Nie dlatego, że miał jakiekolwiek szanse na wybór, ale dlatego, że tak sobie życzył prezes Kaczyński. A tenże upierał się, by kontynuować tę osobliwą torturę. Czyżby nie wiedział, że Kmita do tego się nie nadaje? Czyżby nie rozumiał, że upierając się przy kandydaturze Kmity gwałci galicyjski obyczaj i zamiast wywyższyć jakiegoś oddanego lokalersa, zmusza Małopolski PiS do zaakceptowania spadochroniarza
Czytaj więcej
Czy premier naprawdę powinien czuć się bezpieczny? A może zapomniał, że idee i realia są jednością? Trudno w to uwierzyć.
Nie. Rozumiał wszystko świetnie. Szło mu o coś zupełnie innego. Interesował go wyłącznie własny autorytet. Demonstracja politycznej mocy. Ważna zwłaszcza w trudnych czasach, kiedy działa się w realiach opozycji. Właśnie wtedy każda porażka, każdy dowód słabości może zagrozić pozycji samca Alfa. Kaczyński świetnie to rozumie, więc upierał się w sprawie Kmity wbrew wszystkim i wszystkiemu. Zapewne szybko się zorientował, że nic z tej kandydatury nie będzie. Kalkulował jednak, że niewybranie marszałka jest mu na rękę, bo doprowadzi do powtórzonych wyborów. A te pozwolą wyeliminować z list PiS przeciwników, obsadzić listy kandydatami lojalnymi, i licząc na podobny rozkład głosów jak w kwietniu, wybrać na marszałka tego, kogo sobie wymyślił.