W internecie wśród polskich znawców dyscypliny – a jest to coraz większa grupa – krąży żart o tym, co obowiązkowo pojawi się przy okazji Super Bowl w naszych mediach. Będzie więc na pewno o rekordowych cenach reklam, tonach skrzydełek kurczaka i hektolitrach piwa, które Amerykanie zjedzą i wypiją, Taylor Swift, która jest partnerką zawodnika jednej z rywalizujących w finale drużyn, a także o tym, że dla niektórych Halftime Show, czyli koncert w przerwie, jest ważniejszy od samego meczu. Nie zabraknie też poszukiwania wątków polskich. Można się z tej otoczki śmiać, ale nie da się ukryć, że ona również składa się na wyjątkowość wydarzenia, o którym mówi niemal cały świat, choć na co dzień w ogóle się futbolem amerykańskim nie interesuje.
Miesiąc temu, w pierwszej rundzie play-off, Kansas City Chiefs podejmowali Miami Dolphins. W momencie rozpoczęcia gry termometry na stadionie Arrowhead wskazywały minus 20 stopni Celsjusza. Wiatr sprawiał, że temperatura odczuwalna wynosiła minus 30 stopni. Mimo to na trybunach zasiadło ponad 70 tysięcy kibiców. Media donosiły później, że służby medyczne udzieliły pomocy kilkudziesięciu osobom, a piętnaście zabrano do szpitala z powodu hipotermii albo odmrożeń. Para buchała z ust futbolistów niczym z parowozów. Część mediów skupiła się zaś na innym osobliwym szczególe: trener drużyny z Kansas City miał zmrożone wąsy.
To pokazuje, że otoczka bywa ważna. Tamten mroźny wieczór przejdzie do legendy, a o meczu – właśnie z powodu pogody – napisały media na całym świecie. Był to czwarty najzimniejszy mecz w historii NFL. Pierwsze miejsce na tej liście zajmuje rywalizacja między Green Bay Packers i Dallas Cowboys w 1967 roku, która dzierży miano Ice Bowl: temperatura odczuwalna wynosiła minus 44 stopnie Celsjusza. I wtedy, i teraz nikt nie odpuszczał. W najbliższą niedzielę nie będzie tak zimno, bo LVIII Super Bowl, w którym broniący tytułu Kansas City Chiefs zmierzą się z San Francisco 49ers, odbędzie się w Las Vegas, ale też zapowiadają się ogromne emocje. I tak: będą skrzydełka, piwo, rekordowe ceny reklam, Taylor Swift na trybunach oraz Usher na scenie w Halftime Show, ale w centrum uwagi znajdzie się jednak futbol zwany u nas amerykańskim, a w Stanach – po prostu futbolem, bo tam piłka nożna to soccer.
Czytaj więcej
Najbardziej ekscytujący koszykarz świata wróci do NBA dopiero na Boże Narodzenie, bo zachowuje się jak dzieciak, który marzy o byciu gangsterem. Mówi to trochę o nim, ale może więcej o samej Ameryce.
Zaczęło się na uniwersytetach
Gra, co prawda jeszcze niepodobna do dzisiejszego futbolu amerykańskiego – trochę piłka nożna, a trochę rugby – przywędrowała do Stanów Zjednoczonych z Wysp Brytyjskich. Za pierwszy oficjalny mecz futbolu amerykańskiego uznaje się spotkanie drużyn uniwersyteckich ze stanu New Jersey – Rutgers i Princeton – które rywalizowały w 1869 roku. Tyle że grano wówczas okrągłą, a nie jajowatą piłką i choć nie wolno było podawać do przodu, to tamta gra bardziej przypominała piłkę nożną. Przełomowe okazały się mecze uniwersytetów Harvarda i McGilla z Montrealu, rozgrywane pięć lat później. Stosowane przez Kanadyjczyków rozwiązania – między innymi przyłożenia – tak bardzo przypadły do gustu Amerykanom, że wprowadzili je do swojej gry. Potem związany z Uniwersytetem Yale Walter Camp, czyli zawodnik, a później trener, wdrożył kolejne zmiany i opracował przepisy gry podobnej do tej, którą oglądamy dzisiaj. Nic więc dziwnego, że jest nazywany ojcem futbolu amerykańskiego.