Ubóstwo jest hańbą demokracji. Uderza wprost w jej najgłębszą zasadę, w jej najśmielszą obietnicę – w ideę powszechnej równości ludzi. Paradoksalnie czyni to z o wiele większą siłą niż sam fakt istnienia drastycznych nawet różnic w dochodach poszczególnych obywateli państwa. Demokracja, która nie potrafi skutecznie przeciwdziałać nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu, która toleruje wynoszenie nielicznych do niebotycznego bogactwa, a dla przytłaczającej większości pozostawia znój codziennej walki o byt, może być niesprawiedliwa, nie podważa jednak swojej zasadniczej idei. Istnienie rażących nawet nierówności można wytłumaczyć, odwołując się do demokratycznych z ducha (lub chociaż dających się z demokracją pogodzić) zasad: indywidualnej zapobiegliwości, pracowitości, talentu do robienia interesów. Rozwarstwienie majątkowe samo w sobie nie podważa demokracji dopóty, dopóki wszyscy – zarówno ci, którzy żyją w przepychu, jak i ci, którzy żyją skromnie – posiadają dostęp do podstawowych dóbr oraz są w stanie zadbać o materialny byt dla siebie i swoich bliskich na pewnym elementarnym poziomie.