Potrzeba całej wioski, by wychować dziecko” – głosi plansza otwierająca „Georgie ma się dobrze” w reżyserii Charlotte Regan. Film, który na tegorocznym festiwalu Sundance jurorzy wyróżnili nagrodą główną dla najlepszego dramatu zagranicznego. Jednak po chwili niewidzialna ręka przekreśla te słowa i zastępuje je innymi: „Nie, dzięki, sama się wychowam”. Ten gest ustanawia zadziorny ton całości, w której centrum stoi osoba z łatwością zaskarbiająca sobie sympatię widza. Sęk w tym, że im bliżej finału, tym nowe hasło przyświecające tytułowi generuje coraz więcej pytań o jego sens. „Czy aby na pewno bohaterka da radę?” – to tylko jedno z nich.
12-letnia Georgie (debiutantka Lola Campbell) jest w żałobie. Na trzecim lub na czwartym etapie, jak wyznaje Alemu (Alin Uzun), najlepszemu kumplowi, z którym spędza każdą chwilę. Jakiś czas temu zmarła jej matka (pojawiająca się wyłącznie na archiwalnych materiałach Olivia Brady), zostawiając dziewczynkę samopas w niewielkim pastelowym domu na obskurnych obrzeżach Londynu. Zdana na siebie małolata grasuje po okolicy, kradnąc rowery, które sprzedaje za gotówkę miejscowej handlarce. Przecież jakoś trzeba się utrzymać. Wprawdzie dybie na nią opieka społeczna, lecz ona potrafi bez problemu wystrychnąć na dudka jej pracowników, wmawiając im, że mieszka z wujkiem nazwiskiem – uwaga – Winston Churchill. Wystarczy, że nagra gadającego kolegę ze spożywczaka, a potem – w stosownej kolejności – odtworzy tę treść w trakcie rozmowy telefonicznej, by naiwni urzędnicy się od niej odczepili (podobny fortel zastosował niegdyś Kevin McCallister ze świątecznego klasyka Chrisa Columbusa).
Czytaj więcej
Hotel, do którego trafiają bohaterki „Odwiecznej córki”, jest osobliwy. Wszystko w nim skrzypi i trzaska, coś w nim ewidentnie nie gra.
Wszystko zmienia się wraz z wtargnięciem na jej podwórko ufarbowanego na blond faceta, który przedstawia się jako Jason (Harris Dickinson). „Jestem twoim tatą” – mówi bez owijania w bawełnę i raczej bez emocji, zupełnie tak, jakby przez ostatnią dekadę był obecny w jej życiu. A jak nietrudno się zorientować, nie był. Zniknął zaraz po jej narodzinach. Zjawia się teraz, by nadrobić to, co stracone.
Pełnometrażowy debiut Regan, Brytyjki, która dużą część kariery spędziła na realizacji wideoklipów (ten teledyskowy sznyt odczuwalny jest zwłaszcza w nerwowej czołówce), wydaje się dość nieprawdopodobny, co może – choć wcale nie musi – zakłócać przyjemność z oglądania. Największym mankamentem jest fakt, jakoby Georgie rzeczywiście była w stanie sprostać wyzwaniom niesionym przez codzienność (opłacanie rachunków ze skromnych pieniędzy zarobionych na złodziejstwie?). Owszem jest to swego rodzaju fantazja, na co wskazują stosowane przez autorkę rozwiązania formalne (sceny rozgrywające się za tajemniczymi drzwiami do sypialni nieżyjącej matki), ale tę optykę zaburza zakorzenienie anegdoty w realizmie spod znaku choćby Andrei Arnold (vide: „Fish Tank” z 2009 r.).