Sceny rozgrywające się na planach filmowych realizował z kolei człowiek kina Michał Rosa.
– To jest zabawa „kino w kinie" – mówi reżyser. – Odnosiliśmy się do prawdziwych filmów i prawdziwych scen. Trzeba było zbudować podobną scenografię, znaleźć podobne światło. A przede wszystkim kilkanaście scen pokazujących kręcenie filmów w różnych okresach nałożyć na historię rozwoju kina w Polsce. Pokazać, jak w ciągu tych 20 lat zmienił się przemysł filmowy. Pierwsze sekwencje z planu filmowego pochodzą z 1917 roku. Sceny dziejące się we wnętrzach były wtedy kręcone w dekoracjach ustawionych w plenerze. Potem wszystko się zmieniało. A wreszcie pokazaliśmy pracę nad „Czarną perłą" w Algierii i Maroku. Tam już były prawdziwe środki filmowe. Pod koniec lat 20. pokonana została zasada sztywności kadru. Kamera zaczęła panoramować, dojeżdżać. Widać, że nasi filmowcy obserwowali to, co dzieje się na Zachodzie.
Świat budowany na nowo
Niełatwo dzisiaj odtworzyć Polskę sprzed niemal wieku. W ekipie znaleźli się wybitni fachowcy, którzy ten dawny świat na ekranie wyczarowali. Scenografka Anna Wunderlich musiała zbudować go niemal od nowa. I – jak twierdzi – zależało jej nie tylko na zrekonstruowaniu konkretnych miejsc, lecz również, a może przede wszystkim, na odtworzeniu atmosfery tamtego czasu, stworzeniu dla opowieści o Bodo zmysłowego, barwnego i żywego tła.
– W Warszawie kręciliśmy na Starym Mieście, na Mostowej, Brzozowej. Ale poza tym niewiele mogliśmy tu zrobić, bo nawet gdybyśmy znaleźli odpowiednie fragmenty ulic, to nie stać by nas było na zamknięcie ich na czas zdjęć – mówi. – Dlatego plenery realizowaliśmy głównie we Wrocławiu i w Łodzi. Nie było to łatwe, bo dzisiejsza architektura wygląda zupełnie inaczej. A nawet to, co zostało zrewaloryzowane, często jest bezduszne. Odnowionym murom brakuje patyny.
Wunderlich razem ze swoim zespołem: asystentami, dekoratorami, autorami projektów, których powstały setki, z rekwizytorami i budowlańcami, stworzyła na ekranie wielkomiejską Warszawę.
– Chcieliśmy pokazać metropolię, którą nazywano małym Paryżem Wschodu – twierdzi. – Nie chodziło tylko o rekonstrukcję wyglądu miasta i wymazywanie na komputerze współczesności. Musieliśmy wnieść na ulice życie. Wypożyczaliśmy stare samochody z Muzeum Motoryzacji w pobliżu Podkowy Leśnej i od prywatnych kolekcjonerów. Mieliśmy dorożki, wbrew pozorom bardziej kosztowne od aut, bo konie obsługuje kilka osób.
Ale ta Warszawa piękna i europejska ograniczała się do Śródmieścia. Wunderlich pokazała też nędzę innych dzielnic, takich jak Powiśle – drewniane, prowincjonalne.
Sporo było też problemów z odtworzeniem dawnych wnętrz. W hali powstała dekoracja, która zagrała dwa stare kinoteatry. Inna zamieniała się w kilka restauracji z różnych okresów. Dworzec we Wrocławiu zagrał osiem różnych poczekalni. Na mieszkanie aktora ekipa scenograficzna zaadaptowała stary, opuszczony pałacyk w Instytucie Reumatologii w Konstancinie. A w odcinku, w którym Bodo kręci „Czarną perłę", hotel w Łodzi zmienił się w hotel afrykański.
Przede wszystkim jednak Wunderlich odtworzyła świat Bodo najbliższy. Prowincjonalne kina – małe i jarmarczne, a także te największe, stołeczne, przypominające pałace w hollywoodzkim stylu. Przełamała przy tym stereotypy pokutujące na temat lat 20.
– Starałam się pokazać, że okres międzywojenny to niekoniecznie sepia, że to był barwny świat – przyznaje. – Artystyczna rzeczywistość z początków wieku, która tak młodego Bodo zafascynowała, była trochę fin de siecle'owa. Chcieliśmy nawiązać do kabaretów XIX-wiecznych. Na starych filmach z Chaplinem do jarmarcznych bud wabią ludzi żarówki pobłyskujące przy wejściach. Ale z upływem czasu te teatrzyki też się zmieniają. W latach 20. i 30. w Warszawie były kinoteatry na 1000 osób, z wystrojem jak w Hollywood. U nas takie kino zagrał wrocławski Teatr Capitol. Laikowi może się wydawać, że to budynek z innej epoki – art déco, zbyt nowoczesny. Nawet mój kolega scenograf, gdy zobaczył dywany wyścielające wnętrza, zaprotestował. A tymczasem wszystko zostało odtworzone dokładnie według rysunków, projektów i zdjęć z tamtej epoki. Międzywojnie kojarzy się ze starymi meblami w brązowym kolorze. Tymczasem bardzo dużo było wtedy nowoczesnego designu – art déco i modernizmu. I reklamy na ulicach: afiszy, neonów, żarówkowych dekoracji.
Anna Wunderlich, należąca do czołówki polskich scenografów, przyznaje: – To był chyba najbardziej wymagający projekt w całej mojej karierze. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni, ale mamy wielką frajdę, że mogliśmy się zagłębić w tamten świat.
Oprócz miast, ulic, samochodów, dorożek i wnętrz są jeszcze ludzie. A tych ubrała świetna kostiumolog Magdalena Biedrzycka. – W tamtych latach mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety kobietami. Poza tym w przeciwieństwie do czasów współczesnych, gdy każdy nosi się inaczej, istniał jakiś kanon mody. Był w tym porządek – mówi.
W „Bodo" stworzyła kostiumy z kilku epok. – Zaczynamy w wieku XIX, bo I wojna na terenach Polski to jeszcze wiek XIX: kobiety w gorsetach, niektóre tylko obcięły spódnice tak, że widać buty – tłumaczy. – Potem jest moment przejściowy i lata 20. Na zdjęciach z tamtego czasu widać, że suknie z obniżonym stanem nie były dla pań korzystne. Ale teraz dziewczyny są szczuplejsze, mają dłuższe nogi i w tych strojach wyglądały pięknie. Znacznie lepiej niż ich rówieśniczki sprzed blisko wieku. Kolejna dekada – lata 30. – to kostiumy bardzo kobiece. Sukienki z tysiącami cięć podkreślającymi talię, biust. Potem wchodzimy w II wojnę. Kilka epok, a my w czasie zdjęć skakaliśmy ruchem konika szachowego. Bywało i tak, że rano kręciliśmy scenę z roku 1916, w środku dnia lata 30., a kończyliśmy w latach 20. w kabarecie ze 150 statystami na widowni. Szaleństwo. Żonglowaliśmy kostiumami dla statystów, jak się dało. Aż się boję, ile razy zobaczę ten sam kapelusz na różnych osobach. Mam tylko nadzieję, że widz tego nie zauważy.
Suknie prosto z Londynu
Mężczyzn – w smokingi i garnitury – było oczywiście łatwiej ubrać. Szycie damskich ubiorów z okresu międzywojennego wymagałoby czasu i fortuny, a w polskich magazynach telewizyjnych i filmowych Biedrzycka mogła znaleźć stroje najwyżej dla statystów. Większość ubrań dla aktorek wynajdywała jednak w jednej z największych wypożyczalni kostiumów w Londynie, która niedawno obchodziła swoje 175-lecie. Początkowo wydawało się, że potrzebnych będzie około dziesięciu sukni. Potem ich liczba urosła do kilkudziesięciu.
– Przylatywałam do Londynu, o dziewiątej rano szłam do wypożyczalni, kierowałam się do działu lat 20. lub 30., podzielonego jeszcze na rzeczy codzienne, sportowe, wieczorowe – opowiada Biedrzycka. – W ciągu sześciu godzin znajdowałam ubrania, jakich potrzebowałam, pakowałam je w prywatną walizkę i wieczornym samolotem wracałam do Warszawy. Teraz różne gazety chcą robić aktorkom sesje zdjęciowe do serialu, bo styliści i dziennikarze wyobrażają sobie, że kostiumy wiszą u mnie w garderobie. A one dawno wróciły do Londynu, Pragi, Łodzi.
80 procent ubrań, w jakich występują główne bohaterki, to oryginalne stroje z epoki. – Liczyły się też dodatki – mówi Biedrzycka. – Kobiety z pewnych sfer nie wychodziły na ulicę bez kapelusza, rękawiczek, odpowiedniej torebki. Ta dbałość o detal mnie urzekła. Te woalki, dobrana biżuteria. Do tego make-up, fryzura. Do garderoby wchodziły dziewczyny w dresach i sportowych butach, a wychodziły damy, pięknie ubrane, starannie uczesane i umalowane.
Stroje sceniczne, kabaretowe Magdalena Biedrzycka wymyślała na spotkaniach z choreografami i reżyserem.
– Zastanawialiśmy się, jak numer ma wyglądać. Czasami koncepcja wychodziła od pomysłu na kostium, potem Ania Wunderlich dopasowywała scenografię, a Agustin Egurrola – układy taneczne. Czasem to powstawało w innej kolejności. Kostiumy do kilku pierwszych numerów przygotowywałam miesiąc przed zdjęciami. Potem było coraz trudniej. Musieliśmy wszystko szyć na miarę, na tancerki. W ekspresowym tempie. Udało się tylko dlatego, że mój zaprzyjaźniony krawiec, całkowity pasjonat, był w stanie szyć kolejne zestawy strojów w trzy dni. To była jazda bez trzymanki.
Pytam Magdalenę Biedrzycką o jej ulubioną sekwencję.
– W latach 30. Bodo wyjechał z ekipą na zdjęcia do Afryki – odpowiada. – Musiałam przygotować kostiumy podróżne i ubrania, które nosili w tropikach, na bazie oryginalnego filmu „Czarna perła" stworzyć wariacje kostiumów aktorskich i wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać ekipa filmowa na zdjęciach na Saharze. I jestem naprawdę dumna z tych pogniecionych lnów, nakryć głowy, bluzek, żakietów, butów. Gdzieś pojawiło się zdjęcie Mateusza Damięckiego w lnianym garniturze z lat 30., zresztą oryginalnym. Ktoś napisał: „Gwiazda ma pogniecione ubranie". A to len się gniótł.
Praca Biedrzyckiej w „Bodo" to mieszanka wiedzy, wnikliwych studiów epoki i wyobraźni. Bo kto powie, jak wyglądał burdel w Pabianicach w 1917 roku? Nikt tego nie fotografował, nie opisywał. A dom uciech z 1928 roku? Kokaina, pełna dekadencja, rozebrane kelnerki – to wszystko trzeba wymyślić. A jak ubrany był listonosz, który pukał do domu w 1918 roku? Jaki mundur nosił kasjer sprzedający na dworcu bilety?
– Sama się dziwię, że nam się to wszystko udało zrekonstruować – mówi Magdalena Biedrzycka.
I powtarza to, co słyszę od wszystkich: – Myśmy się w tym projekcie zakochali. Jesteśmy wykończeni, w kilka miesięcy zrobiliśmy 11 godzin filmu – to jak sześć fabuł. Ale to była przygoda życia.
– Piąta rano, końcówka zdjęć – opowiada Michał Kwieciński. – Zimno jak cholera, bo to listopad. Robimy scenę z Anią Próchniak i Tomkiem Schuchardtem. Ona jest garderobianą, chce być aktorką, niedługo zamieni się w Norę Ney. Wszyscy zmęczeni, przemarznięci, po nocnych zdjęciach chcą iść do domu. Aktorzy grają pięknie, intymnie, zwyczajnie. Robimy tylko dwa duble, bo złapali klimat. Skończyliśmy, wszyscy się uściskali i odjechali. Ja jeszcze zostałem. Świtało. Pomyślałem: „Boże, to koniec". I odczułem taką kosmiczną samotność.
Od 6 marca serial „Bodo" zacznie żyć własnym życiem.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95