Bodo - gwiazdor, z którego zrobiono szpiega

Szalone „lata dwudzieste, lata trzydzieste" są dziś bardzo modne. Ale dlaczego bohaterem serialu został Eugeniusz Bodo? – Bo to niezwykle ciekawy artysta, w którego losach odbija się kawałek historii Polski – odpowiada reżyser i producent Michał Kwieciński.

Aktualizacja: 27.02.2016 17:34 Publikacja: 27.02.2016 00:01

Tomasz Schuchardt gra w serialu Bodo u szczytu kariery

Tomasz Schuchardt gra w serialu Bodo u szczytu kariery

Foto: materiały prasowe

Michał Kwieciński mówi też: – Chciałem kupić cokolwiek, co po Bodo zostało. Żeby pojawiło się na ekranie ze względów sentymentalnych. Trafiliśmy na jedną miseczkę. Nie ma niczego. Teatry, w których występował, zostały zniszczone w czasie wojny. Jego dom przy ulicy Foksal stoi, ale jest całkowicie przebudowany. Tamten świat odszedł.

A przecież Eugeniusz Bodo był jedną z największych gwiazd przedwojennych kabaretów warszawskich. Jego piosenki można usłyszeć do dzisiaj. „Titina, ach Titina", „Umówiłem się z nią na dziewiątą", „Baby, ach te baby", „Ach śpij, kochanie", „Seksapil" – to właśnie on wykonywał je jako pierwszy. Na ekranie z kolei zadebiutował w „Rywalach", jeszcze w kinie niemym, zagrał w kilkudziesięciu filmach, ostatnie – „Strachy" i „Za winy niepopełnione" – pochodzą z końca 1938 roku.

Czytaj więcej:

Kiedy dzisiaj patrzy się na jego zdjęcia albo ogląda filmy, w których grał, trudno zrozumieć, jak ten tęgawy, krępy mężczyzna z wypomadowanymi włosami i wąskimi ustami mógł się stać bożyszczem kobiet.

Może zawdzięczał to swojemu urokowi, może szarmanckiemu stylowi bycia, a może po prostu talentowi? Potem los obszedł się z nim okrutnie i kazał mu umierać w zapomnieniu, tysiące kilometrów od domu, w radzieckim łagrze.

Serial „Bodo" to 13 odcinków, sześć miesięcy zdjęć, 330 ról aktorskich, 4000 statystów, ponad 300 lokalizacji. Dwóch reżyserów: Michał Kwieciński i Michał Rosa. Dwóch wykonawców tytułowej roli: Antoni Królikowski jako młody Bodo i Tomasz Schuchardt jako starszy.

Pytam Michała Kwiecińskiego, dlaczego tak chętnie wracamy dzisiaj do okresu międzywojennego.

– Może tęsknimy za światem, który miał swoje autorytety i w którym obowiązywała jasna hierarchia wartości? – odpowiada. – Dzisiaj mistrzów nam brakuje i nie wiemy, w co wierzyć. Urzeka nas również uroda tamtych lat. Piękno Warszawy, którą wtedy nazywano małym Paryżem. A wreszcie energia. W 1918 roku Polska wybuchła, po 150 latach stłamszenia i niewoli stała się wulkanem wolności i przedsiębiorczości. Kolosalną rolę odgrywała wówczas inteligencja. Nastąpiła eksplozja twórczości teatralnej, filmowej, kabaretowej. Ludzie chcieli się bawić, odreagować zły czas. Taki przypływ nadziei i kreatywności zdarzył nam się w najnowszej historii jeszcze tylko raz, po roku 1989.

– Tęsknimy za barwą tamtego świata – dodaje scenografka Anna Wunderlich. – Jak się wtedy bohema bawiła, jaka panowała swoboda! Ale też ile działo się w kinie, muzyce, malarstwie, grafice. Powrót do czasu międzywojennego to powrót do archetypicznych doznań i wzruszeń. Tęsknimy za czymś, czego już nie ma, ale co było piękne i zbudowało podstawy naszego dzisiejszego myślenia o sztuce.

Postaci prawdziwe i fikcyjne

Akcja serialu zaczyna się w listopadzie 1916 roku, kończy w roku 1943. W pierwszych scenach młody Bogdan Eugeniusz Junod w Łodzi, w drodze do szkoły, odwiedza kinoteatr Urania, którego właścicielem jest jego ojciec Teodor. W ostatniej scenie umiera w łagrze, wyczerpany, cień człowieka.

Scenariusz Domana Nowakowskiego i Piotra Derewendy jest precyzyjny, co nie znaczy, że oparty wyłącznie na faktach. W napisach końcowych ekipa zaznaczyła, że serial „jest inspirowany życiem Bodo".

– Z powodów dramaturgicznych musieliśmy dopisać wątki fikcyjne – tłumaczy Michał Kwieciński. – W życiu Bodo wszystko pędziło, a my nie chcieliśmy zrobić filmu drogi, gdzie poza głównym bohaterem w każdym odcinku postacie zmieniałyby się jak w kalejdoskopie.

Dlatego obok wielu postaci autentycznych w serialu pojawiają się też fikcyjne. Przede wszystkim przyjaciele z okresu łódzkiego. Ada, młodzieńcza miłość Bodo, która wybrała jego kolegę Niemca, a po latach znów pojawiła się w jego życiu. Żyd Moryc Blum, który stał się znanym krawcem, a w 1939 roku wyjechał do Ameryki. Także dziewczyna z Powiśla, którą aktor czasem odwiedza. Ciągnie go nora, z której pochodzi. I miłość, o której nikt nie wie. To jej aktor zanosi order, który dostał od prezydenta. To do niej wraca.

– Pomyśleliśmy, że Bodo musiał gdzieś odreagowywać stresy – przyznaje Kwieciński.

Tak naprawdę o życiu prywatnym Eugeniusza Bodo wiadomo niewiele. Czy jego głośne romanse, choćby z Zulą Pogorzelską i Norą Ney, były prawdziwym uczuciem czy jedynie wizerunkiem pierwszego celebryty, który doskonale rozumiał, czym jest reklama? A jego sugerowany przez niektórych homoseksualizm? W jednym z odcinków pojawia się dwuznaczna scena z Karolem Hanuszem, ale – jak mówi Michał Kwieciński – twórcy serialu nie chcieli postawić kropki nad „i".

Specyficzne były też relacje Bodo z matką. Uciekał od jej zaborczości, gdy postanowił prowadzić samodzielne życie i pałętał się po Polsce, nim trafił do Warszawy. Ale potem stała się jego największą przyjaciółką. Mieszkała z nim, akceptowała jego kobiety (lub częściej nie akceptowała), była kimś w rodzaju menedżera i agenta. Skrótem ich imion: Bogdan i Dorota, był sceniczny pseudonim „Bodo".

Jednak największą niewiadomą są okoliczności śmierci aktora w radzieckim łagrze. Ojciec Bodo był Szwajcarem, on urodził się w Genewie i w 1903 roku jako trzylatek przyjechał z rodzicami do Łodzi. Po latach pogrążył go właśnie szwajcarski paszport. Gdy w czerwcu 1941 roku został przez Sowietów aresztowany we Lwowie, a potem przewieziony do więzienia w Moskwie i łagru w Kołtasie w obwodzie archangielskim, nie objęła go amnestia z grudnia 1941 roku ogłoszona dla obywateli polskich przebywających w rosyjskich więzieniach.

– On był w Rosji gwiazdą – mówi Kwieciński. – Ale podróżował też po świecie, a tuż przed wojną regularnie jeździł do Niemiec w związku z pracami nad filmem „Uwaga, szpieg!". Potem, już w czasie wojny, będąc we Lwowie, starał się skontaktować z niemiecką wytwórnią. Nie uszło to uwagi rosyjskich śledczych. Ich podejrzenia budziły nie tylko jego podróże i kontakty, ale i sam temat filmu: podejrzewali, że występując w produkcji o szpiegach, Bodo mógł być instruowany przez polski i niemiecki wywiad. Wiele nie kombinowali, oskarżyli go o szpiegostwo. Nie pomogły interwencje polskiej ambasady – według paszportu był Szwajcarem. A potem o nim zapomniano. Porzucono jak śmiecia. Na końcu serialu jest oniryczna scena, która towarzyszy jego umieraniu. Ale jak było naprawdę? W PRL zakłamywano okoliczności jego śmierci. Dalekiej kuzynce Bodo udało się odzyskać stenogramy z przesłuchań. Jednak jego grób w Warszawie jest tylko symboliczny. Nie wiadomo też dokładnie, gdzie zostali pochowani jego rodzice.

Bohater pełen tajemnic

Eugeniusza Bodo gra w serialu dwóch aktorów. W czterech pierwszych odcinkach w buńczucznego chłopaka, który przeżywa pierwsze zauroczenia i marzy o karierze, wciela się Antoni Królikowski – żywiołowo i przekonująco. Jego rola kończy się na pierwszym występie Bodo w warszawskim kabarecie, gdy musi wybierać: zaśpiewa na scenie czy pojedzie do szpitala, gdzie umiera jego ojciec. W następnych dziewięciu częściach dojrzałego Bodo gra – rewelacyjnie – Tomasz Schuchardt.

– To było wielkie wyzwanie, przecież Bodo śpiewał, tańczył, grał w teatrze, filmie, kabarecie – przyznaje Schuchardt. – Od razu ustaliliśmy z reżyserami, że nie będę go naśladował. Specyfika tamtego aktorstwa to „ł" przedniojęzykowe, spłaszczenie dźwięków i dość egzaltowany sposób gry – to wszystko można zagrać, ale wtedy zrobilibyśmy parodię. Do dzisiejszego widza trzeba docierać współczesnymi środkami wyrazu. Uznaliśmy, że ważne są dla nas: klasa, szarmanckość, kultura Bodo. Jego żywiołowość. Klimat, jaki wokół siebie tworzył. A poza tym znamy go z filmów, ale niewiele wiadomo, jak zachowywał się w życiu prywatnym. Tak więc główny bohater serialu to raczej nasze wyobrażenie o nim: moje, Antka, dwóch reżyserów.

Pytam Tomasza Schuchardta, czy polubił swojego bohatera.

– Tak – odpowiada. – I mam nadzieję, że polubią go widzowie. Jest w jego życiu sporo rzeczy kontrowersyjnych, choćby stosunek do kobiet, które – jak się dziś wydaje – wykorzystywał, budując swoją sławę. Ale może został w młodości zraniony? Może bliska relacja z silną matką sprawiła, że miał blokady emocjonalne i nie potrafił zbudować trwałego związku z inną kobietą? A może sam nie chciał się zgodzić, by ktokolwiek odebrał mu wolność? Znam wielu artystów, którzy mają podobne problemy, pełna jest ich także historia literatury, teatru, filmu. Sztuka jest zaborcza.

Schuchardt jest otoczony świetnymi aktorami. Większość z nich wcieliła się w postacie autentyczne. Matkę gra Agnieszka Wosińska, Zulę Pogorzelską – Roma Gąsiorowska, Tahitankę Reri – Patrycja Kazadi, Norę Ney – Anna Próchniak, Karola Hanusza – Eryk Kulm, Aleksandra Żabczyńskiego – Filip Bobek, Adolfa Dymszę – Bartłomiej Kotschedoff.

– Nie szukaliśmy podobieństwa, lecz osobowości pasujących do serialu – mówi Kwieciński. – Kotschedoff nie przypomina Dymszy, ale ma coś z niego. Roma Gąsiorowska jest inna niż Zula Pogorzelska, ale ma jej pogodę i otwartość na świat. Przy „Bodo" poznałem też niezwykłych aktorów, którzy przyjechali z całej Polski. I ci mało znani artyści dali nam strasznie dużo. Odtwórcy głównych ról też przeszli siebie. W numerach kabaretowych sami śpiewają i tańczą. I to świetnie.

Sceny z warszawskich kabaretów, przede wszystkim legendarnego Qui Pro Quo, to wielki atut serialu. Reżyserował je Michał Kwieciński, który zaczynał od reżyserii teatralnej.

– Niemal nie zachowały się materiały z Qui Pro Quo czy innych scen – mówi. – Kilka numerów można znaleźć w polskich filmach, oglądałem też zdjęcia – absolutne szaleństwo, koguty, małpy, Murzyni, dużo egzotyki, Azja, Afryka, jak w numerze „Alabama". Ale jest tego niewiele. Wzorowałem się więc głównie na materiałach francuskich, angielskich i amerykańskich z tamtego okresu.

Nad układami tanecznymi pracowało w „Bodo" dwóch choreografów. Nie wszystko było proste. Na przykład w 12. odcinku znalazła się scena, w której 50 osób stepuje, co w Polsce nie jest umiejętnością powszechną. Kwieciński śmieje się, że w dniu kręcenia tej sekwencji do Wrocławia zjechali wszyscy polscy tancerze z tą umiejętnością.

Największe problemy sprawiała jednak muzyka. Ogłoszono konkurs, w którym uczestniczyło około 40 aranżerów i kompozytorów. – Załamaliśmy się, bo nikt nie mógł utrafić w taki ton, by utwory nie odbiegały od pierwowzorów, a jednocześnie miały współczesne brzmienie – mówi Kwieciński. – W końcu aranżację robiło aż czterech kompozytorów. Ogromną pracą okazało się zdobywanie praw do utworów wykonywanych w warszawskich kabaretach. Nawiązaliśmy kontakt między innymi z rodzinami Ludwika Starskiego, Henryka Warsa, Jerzego Petersburskiego i wielu innych twórców, zazwyczaj spotykaliśmy się wielką przychylnością. Ale, niestety, niektórzy spadkobiercy mieli zbyt wysokie wymagania finansowe.

– To chyba największe rozczarowanie – przyznaje reżyser. – Jeden z najbardziej znanych tekściarzy międzywojennych w ogóle w „Bodo" z tego powodu nie istnieje.

Czasem udawało się obejść przeszkody. Ponieważ spadkobiercy kompozytora popularnego „Bei mir bist du schoen" nie chcieli się zgodzić na nowy polski tekst, piosenka została wykonana w języku, w jakim powstała, czyli w jidysz.

– To było piekło – mówi Kwieciński. – Wiele wspaniałych przebojów z polskich kabaretów to były hity z Europy i Ameryki. Prawa do nich często mają firmy hollywoodzkie. A to oznaczało pieniądze, jakich nie mieliśmy. Z różnych fajnych i znanych utworów musieliśmy zrezygnować. Na szczęście wyśmienitych piosenek było tak dużo, że mieliśmy z czego wybierać. Utwór „Seksapil", który Bodo śpiewał w kobiecym przebraniu, wszedł do serialu jako cytat z filmu „Piętro wyżej". Na ekranie jest więc prawdziwy Bodo, a serialowy ogląda tę scenę w kinie.

W serialu znalazło się 12 kabaretowych numerów, wszystkie pokazują fantazję, szaleństwo, ale i elegancję tamtego świata.

– Na tej elegancji bardzo nam zależało – przyznaje Michał Kwieciński. – Szukaliśmy aktorów, a nawet statystów, o pięknych, inteligenckich twarzach. W przebitkach na widownię to widać.

Sceny rozgrywające się na planach filmowych realizował z kolei człowiek kina Michał Rosa.

– To jest zabawa „kino w kinie" – mówi reżyser. – Odnosiliśmy się do prawdziwych filmów i prawdziwych scen. Trzeba było zbudować podobną scenografię, znaleźć podobne światło. A przede wszystkim kilkanaście scen pokazujących kręcenie filmów w różnych okresach nałożyć na historię rozwoju kina w Polsce. Pokazać, jak w ciągu tych 20 lat zmienił się przemysł filmowy. Pierwsze sekwencje z planu filmowego pochodzą z 1917 roku. Sceny dziejące się we wnętrzach były wtedy kręcone w dekoracjach ustawionych w plenerze. Potem wszystko się zmieniało. A wreszcie pokazaliśmy pracę nad „Czarną perłą" w Algierii i Maroku. Tam już były prawdziwe środki filmowe. Pod koniec lat 20. pokonana została zasada sztywności kadru. Kamera zaczęła panoramować, dojeżdżać. Widać, że nasi filmowcy obserwowali to, co dzieje się na Zachodzie.

Świat budowany na nowo

Niełatwo dzisiaj odtworzyć Polskę sprzed niemal wieku. W ekipie znaleźli się wybitni fachowcy, którzy ten dawny świat na ekranie wyczarowali. Scenografka Anna Wunderlich musiała zbudować go niemal od nowa. I – jak twierdzi – zależało jej nie tylko na zrekonstruowaniu konkretnych miejsc, lecz również, a może przede wszystkim, na odtworzeniu atmosfery tamtego czasu, stworzeniu dla opowieści o Bodo zmysłowego, barwnego i żywego tła.

– W Warszawie kręciliśmy na Starym Mieście, na Mostowej, Brzozowej. Ale poza tym niewiele mogliśmy tu zrobić, bo nawet gdybyśmy znaleźli odpowiednie fragmenty ulic, to nie stać by nas było na zamknięcie ich na czas zdjęć – mówi. – Dlatego plenery realizowaliśmy głównie we Wrocławiu i w Łodzi. Nie było to łatwe, bo dzisiejsza architektura wygląda zupełnie inaczej. A nawet to, co zostało zrewaloryzowane, często jest bezduszne. Odnowionym murom brakuje patyny.

Wunderlich razem ze swoim zespołem: asystentami, dekoratorami, autorami projektów, których powstały setki, z rekwizytorami i budowlańcami, stworzyła na ekranie wielkomiejską Warszawę.

– Chcieliśmy pokazać metropolię, którą nazywano małym Paryżem Wschodu – twierdzi. – Nie chodziło tylko o rekonstrukcję wyglądu miasta i wymazywanie na komputerze współczesności. Musieliśmy wnieść na ulice życie. Wypożyczaliśmy stare samochody z Muzeum Motoryzacji w pobliżu Podkowy Leśnej i od prywatnych kolekcjonerów. Mieliśmy dorożki, wbrew pozorom bardziej kosztowne od aut, bo konie obsługuje kilka osób.

Ale ta Warszawa piękna i europejska ograniczała się do Śródmieścia. Wunderlich pokazała też nędzę innych dzielnic, takich jak Powiśle – drewniane, prowincjonalne.

Sporo było też problemów z odtworzeniem dawnych wnętrz. W hali powstała dekoracja, która zagrała dwa stare kinoteatry. Inna zamieniała się w kilka restauracji z różnych okresów. Dworzec we Wrocławiu zagrał osiem różnych poczekalni. Na mieszkanie aktora ekipa scenograficzna zaadaptowała stary, opuszczony pałacyk w Instytucie Reumatologii w Konstancinie. A w odcinku, w którym Bodo kręci „Czarną perłę", hotel w Łodzi zmienił się w hotel afrykański.

Przede wszystkim jednak Wunderlich odtworzyła świat Bodo najbliższy. Prowincjonalne kina – małe i jarmarczne, a także te największe, stołeczne, przypominające pałace w hollywoodzkim stylu. Przełamała przy tym stereotypy pokutujące na temat lat 20.

– Starałam się pokazać, że okres międzywojenny to niekoniecznie sepia, że to był barwny świat – przyznaje. – Artystyczna rzeczywistość z początków wieku, która tak młodego Bodo zafascynowała, była trochę fin de siecle'owa. Chcieliśmy nawiązać do kabaretów XIX-wiecznych. Na starych filmach z Chaplinem do jarmarcznych bud wabią ludzi żarówki pobłyskujące przy wejściach. Ale z upływem czasu te teatrzyki też się zmieniają. W latach 20. i 30. w Warszawie były kinoteatry na 1000 osób, z wystrojem jak w Hollywood. U nas takie kino zagrał wrocławski Teatr Capitol. Laikowi może się wydawać, że to budynek z innej epoki – art déco, zbyt nowoczesny. Nawet mój kolega scenograf, gdy zobaczył dywany wyścielające wnętrza, zaprotestował. A tymczasem wszystko zostało odtworzone dokładnie według rysunków, projektów i zdjęć z tamtej epoki. Międzywojnie kojarzy się ze starymi meblami w brązowym kolorze. Tymczasem bardzo dużo było wtedy nowoczesnego designu – art déco i modernizmu. I reklamy na ulicach: afiszy, neonów, żarówkowych dekoracji.

Anna Wunderlich, należąca do czołówki polskich scenografów, przyznaje: – To był chyba najbardziej wymagający projekt w całej mojej karierze. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni, ale mamy wielką frajdę, że mogliśmy się zagłębić w tamten świat.

Oprócz miast, ulic, samochodów, dorożek i wnętrz są jeszcze ludzie. A tych ubrała świetna kostiumolog Magdalena Biedrzycka. – W tamtych latach mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety kobietami. Poza tym w przeciwieństwie do czasów współczesnych, gdy każdy nosi się inaczej, istniał jakiś kanon mody. Był w tym porządek – mówi.

W „Bodo" stworzyła kostiumy z kilku epok. – Zaczynamy w wieku XIX, bo I wojna na terenach Polski to jeszcze wiek XIX: kobiety w gorsetach, niektóre tylko obcięły spódnice tak, że widać buty – tłumaczy. – Potem jest moment przejściowy i lata 20. Na zdjęciach z tamtego czasu widać, że suknie z obniżonym stanem nie były dla pań korzystne. Ale teraz dziewczyny są szczuplejsze, mają dłuższe nogi i w tych strojach wyglądały pięknie. Znacznie lepiej niż ich rówieśniczki sprzed blisko wieku. Kolejna dekada – lata 30. – to kostiumy bardzo kobiece. Sukienki z tysiącami cięć podkreślającymi talię, biust. Potem wchodzimy w II wojnę. Kilka epok, a my w czasie zdjęć skakaliśmy ruchem konika szachowego. Bywało i tak, że rano kręciliśmy scenę z roku 1916, w środku dnia lata 30., a kończyliśmy w latach 20. w kabarecie ze 150 statystami na widowni. Szaleństwo. Żonglowaliśmy kostiumami dla statystów, jak się dało. Aż się boję, ile razy zobaczę ten sam kapelusz na różnych osobach. Mam tylko nadzieję, że widz tego nie zauważy.

Suknie prosto z Londynu

Mężczyzn – w smokingi i garnitury – było oczywiście łatwiej ubrać. Szycie damskich ubiorów z okresu międzywojennego wymagałoby czasu i fortuny, a w polskich magazynach telewizyjnych i filmowych Biedrzycka mogła znaleźć stroje najwyżej dla statystów. Większość ubrań dla aktorek wynajdywała jednak w jednej z największych wypożyczalni kostiumów w Londynie, która niedawno obchodziła swoje 175-lecie. Początkowo wydawało się, że potrzebnych będzie około dziesięciu sukni. Potem ich liczba urosła do kilkudziesięciu.

– Przylatywałam do Londynu, o dziewiątej rano szłam do wypożyczalni, kierowałam się do działu lat 20. lub 30., podzielonego jeszcze na rzeczy codzienne, sportowe, wieczorowe – opowiada Biedrzycka. – W ciągu sześciu godzin znajdowałam ubrania, jakich potrzebowałam, pakowałam je w prywatną walizkę i wieczornym samolotem wracałam do Warszawy. Teraz różne gazety chcą robić aktorkom sesje zdjęciowe do serialu, bo styliści i dziennikarze wyobrażają sobie, że kostiumy wiszą u mnie w garderobie. A one dawno wróciły do Londynu, Pragi, Łodzi.

80 procent ubrań, w jakich występują główne bohaterki, to oryginalne stroje z epoki. – Liczyły się też dodatki – mówi Biedrzycka. – Kobiety z pewnych sfer nie wychodziły na ulicę bez kapelusza, rękawiczek, odpowiedniej torebki. Ta dbałość o detal mnie urzekła. Te woalki, dobrana biżuteria. Do tego make-up, fryzura. Do garderoby wchodziły dziewczyny w dresach i sportowych butach, a wychodziły damy, pięknie ubrane, starannie uczesane i umalowane.

Stroje sceniczne, kabaretowe Magdalena Biedrzycka wymyślała na spotkaniach z choreografami i reżyserem.

– Zastanawialiśmy się, jak numer ma wyglądać. Czasami koncepcja wychodziła od pomysłu na kostium, potem Ania Wunderlich dopasowywała scenografię, a Agustin Egurrola – układy taneczne. Czasem to powstawało w innej kolejności. Kostiumy do kilku pierwszych numerów przygotowywałam miesiąc przed zdjęciami. Potem było coraz trudniej. Musieliśmy wszystko szyć na miarę, na tancerki. W ekspresowym tempie. Udało się tylko dlatego, że mój zaprzyjaźniony krawiec, całkowity pasjonat, był w stanie szyć kolejne zestawy strojów w trzy dni. To była jazda bez trzymanki.

Pytam Magdalenę Biedrzycką o jej ulubioną sekwencję.

– W latach 30. Bodo wyjechał z ekipą na zdjęcia do Afryki – odpowiada. – Musiałam przygotować kostiumy podróżne i ubrania, które nosili w tropikach, na bazie oryginalnego filmu „Czarna perła" stworzyć wariacje kostiumów aktorskich i wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać ekipa filmowa na zdjęciach na Saharze. I jestem naprawdę dumna z tych pogniecionych lnów, nakryć głowy, bluzek, żakietów, butów. Gdzieś pojawiło się zdjęcie Mateusza Damięckiego w lnianym garniturze z lat 30., zresztą oryginalnym. Ktoś napisał: „Gwiazda ma pogniecione ubranie". A to len się gniótł.

Praca Biedrzyckiej w „Bodo" to mieszanka wiedzy, wnikliwych studiów epoki i wyobraźni. Bo kto powie, jak wyglądał burdel w Pabianicach w 1917 roku? Nikt tego nie fotografował, nie opisywał. A dom uciech z 1928 roku? Kokaina, pełna dekadencja, rozebrane kelnerki – to wszystko trzeba wymyślić. A jak ubrany był listonosz, który pukał do domu w 1918 roku? Jaki mundur nosił kasjer sprzedający na dworcu bilety?

– Sama się dziwię, że nam się to wszystko udało zrekonstruować – mówi Magdalena Biedrzycka.

I powtarza to, co słyszę od wszystkich: – Myśmy się w tym projekcie zakochali. Jesteśmy wykończeni, w kilka miesięcy zrobiliśmy 11 godzin filmu – to jak sześć fabuł. Ale to była przygoda życia.

– Piąta rano, końcówka zdjęć – opowiada Michał Kwieciński. – Zimno jak cholera, bo to listopad. Robimy scenę z Anią Próchniak i Tomkiem Schuchardtem. Ona jest garderobianą, chce być aktorką, niedługo zamieni się w Norę Ney. Wszyscy zmęczeni, przemarznięci, po nocnych zdjęciach chcą iść do domu. Aktorzy grają pięknie, intymnie, zwyczajnie. Robimy tylko dwa duble, bo złapali klimat. Skończyliśmy, wszyscy się uściskali i odjechali. Ja jeszcze zostałem. Świtało. Pomyślałem: „Boże, to koniec". I odczułem taką kosmiczną samotność.

Od 6 marca serial „Bodo" zacznie żyć własnym życiem.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał