Pewnej nocy po wyjściu z kina zastałam przy swoim samochodzie patrol policji i wściekłego właściciela zarysowanego auta. Padło na mnie. Że niby zarysowałam je w czasie parkowania. Rysa była, mój samochód od dawna obtłuczony, bo ja się z blachą nie cackam, śpieszyłam się do kina, więc zaraz grzecznie wyciągam ubezpieczenie, w końcu po to je mam... Ale wszystkim panom było mało. Musi być kara. 500 złotych mandatu plus (znaczy minus) jakieś punkty.
Zaraz, zaraz, a skąd wiadomo, że to ja porysowałam? Widział ktoś? No nie. Jakiś dowód, ślad? Nie ma. Ale bat być musi na takie baby – wyrzuca z siebie sfrustrowany właściciel limuzyny. A i policjanci, skoro już godzinę zmitrężyli na poszukiwanie parkingowego chuligana, nie mogą odjechać bez łupów. Sprawa idzie do sądu.
Sąd każe mi zapłacić 100 złotych i jeszcze zwalnia z kosztów sądowych. Hura. Chciałam zapłacić od razu, ale nie, wyrok na piśmie wraz z instrukcją, gdzie i jak uiścić, przyjdzie pocztą. Sąd go wyśle za dziewięć miesięcy. Ale nie dojdzie. Za to dwa tygodnie później o świcie dzwoni komornik.
Młoda pani asesor radzi szybko uregulować należność, bo... Nawet nie słucham wyjaśnień, gdyż komornik to źle brzmi. Trzeba płacić, każdy wie. Pani komornik namawiała jeszcze, żebym zapłaciła jak najszybciej, to będzie taniej. Tak zrobiłam. Szybki przelew. Czasem trzeba pogodzić się z przegraną.
Ale nie widziałam tego pisma z sądu. Domyślam się, że listonosz z prywatnej firmy, której powierzono państwową korespondencję, nie zastał mnie w domu, więc awizo włożył w drzwi na klatkę. Firma (ta od blaszek w listach) nie postarała się o klucz ani o kod do wejścia, więc spryciarz awiza wsuwa w szparę albo przykleja na szybie, no i wiadomo...