Wybory w USA: Kto poparł Donalda Trumpa?

Wygląda na to, że ludzie z klasy średniej, przynajmniej na dziś, znaleźli w Trumpie lidera, który obiecał im, że będą żyć lepiej. Ale o „dobrą zmianę" może być trudno, gdyż klasa średnia w Ameryce – dawniej raju egalitarystów – zaczyna się gwałtownie rozjeżdżać.

Aktualizacja: 20.11.2016 21:51 Publikacja: 17.11.2016 10:41

Wybory w USA: Kto poparł Donalda Trumpa?

Foto: Getty Images

O tym, z jakimi oponentami musiał zmierzyć się Donald Trump, wiele już pisano. Miał przeciwko sobie mainstreamowe media, nagłaśniające każdy prawdziwy, ale i wydumany skandal. Przeciw był nieomal cały polityczny Waszyngton, a także większość liderów biznesu. Dla nich status quo to idealny sposób na robienie dużych pieniędzy dzięki ścisłej współpracy „wielkiego biznesu" z rozdętą, pełną regulacji rządową biurokracją. Popierała go „milcząca większość", czyli „zapomniani ludzie" – klasa średnia, „niebieskie kołnierzyki", czyli pracownicy produkcyjni i administracyjni niższego szczebla, żyjący od wypłaty do wypłaty, ludzie pracujący za płacę o coraz mniejszej sile nabywczej. Miażdżeni przez ostatnie lata rosnącymi podatkami i opłatami, zwolnieniami z pracy, utratą zakorzenienia w lokalnych społecznościach, które znikają, mielone w żarnach globalnej gospodarki. To dzięki ich poparciu Donald Trump 20 stycznia 2017 r. złoży przysięgę i zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Szok, niedowierzanie, nieustające pytanie: „jak to się stało?". Zwycięstwo Donalda Trumpa dla większości komentatorów i dziennikarzy było czymś niewytłumaczalnym. Większość sondaży i zawodowych prognostyków przewidywała zwycięstwo Hillary Clinton, niektórzy zwycięstwo o tak wielkich rozmiarach, że demokraci mieli przy okazji przejąć kontrolę nad Kongresem.

Czytaj więcej:

Stany, nieszczęśliwa miłość Polaków

Nieufni, sprytni, samotni

Ale istniały wskaźniki, które mogły wskazywać, że mimo lawiny informacji o idącej do władzy Hillary, szykuje się duża niespodzianka. Przez ostatnie kilkanaście miesięcy niezmiennie blisko dwie trzecie Amerykanów było przekonanych, że sprawy kraju „idą w złym kierunku", co niezbyt dobrze wróżyło Clinton starającej się de facto o „trzecią kadencję" dla Obamy. Obywatele stracili zaufanie do mediów i ośrodków badania opinii publicznej. W tym roku tylko 32 proc. obywateli ufało dziennikarzom. Ale być może kluczowa informacja z ostatnich miesięcy pochodziła z rządowych statystyk: średni dochód w gospodarstwie domowym w 2015 r. wyniósł 54 642 dolarów, podczas gdy w 1999 r. było to 57 tys. dolarów.

Mieszkańcy Pasa Rdzy

Jak napisał w komentarzu ekonomista Ben Casselman, oznacza to, że średni dochód amerykańskiej rodziny „był o 9 proc. niższy niż w szczycie w 1999 r., a tak naprawdę nie zmienił się od czasu administracji Reagana". Oznacza to znaczną stagnację płac i spadek siły nabywczej przeciętnej amerykańskiej rodziny, a nawet jeśli rządowe statystyki pokazują, że gospodarce udało się przezwyciężyć recesję lat 2007–2009, to beneficjentami nie jest większość Amerykanów. Prawda jest taka, że we współczesnej Ameryce opłaca się być bardzo bogatym albo... na dolnej drabince dochodu – poniżej 30 tys. dolarów rocznie, bo wtedy można pobierać świadczenia socjalne. Ci pośrodku, owa słynna „klasa średnia", to najbardziej sfrustrowana grupa wyborców, która de facto dała zwycięstwo Trumpowi.

Wbrew dominującej narracji, o zwycięstwie Trumpa nie zadecydowali mityczni nacjonaliści, rasiści czy mizogini. Co więcej, większość z tych, którzy przeważyli szalę zwycięstwa na stronę Trumpa, co najmniej raz, a niektórzy nawet dwa razy głosowali na... Baracka Husseina Obamę. Niektórzy wierzyli, że to obecny prezydent „wstrząśnie Waszyngtonem", ale mu się nie powiodło.

Wszyscy oni mieszkają w tzw. Pasie Rdzy. To popularne określenie na obszar ciągnący się na środkowym zachodzie USA od granicy z Kanadą. To stany Wisconsin i Michigan na północy, a następnie korytarz, w którym mieszczą się Ohio i Pensylwania. Te stany głosowały dwukrotnie na Obamę, a w tym roku pokryły się w studiach wyborczych kolorem czerwonym, oznaczającym zwycięstwo Partii Republikańskiej. Niektóre nie zagłosowały na republikanina od czasów... Ronalda Reagana.

Kiedyś dymiły tam fabryki, wydobywano węgiel, montowano samochody. Dzisiaj po fabrykach nie ma śladu albo zostały po nich rdzewiejące elementy. Miejscowa ludność zubożała, częściowo wyjechała, a ci, którzy zostali, tkwią w społecznościach ze zniszczoną tkanką społeczną, pełnych przestępczości, narkotyków, bezrobocia i napływających imigrantów, jeszcze bardziej obniżających stawki za pracę.

Dla tych „zapomnianych" i „cichej większości"hasło Trumpa: „Przywróćmy wielkość Ameryki" to ostatni łyk nadziei na odbudowę kraju i odzyskanie wiary, że „amerykański mit" jest wciąż żywy. Zadecydowały takie miejsca, jak Scranton w Pensylwanii: okręg, gdzie w roku 2015 sondaże dawały Hilary Clinton 5-procentową przewagę, przyniósł Trumpowi zwycięstwo... 20-procentowe.

Michael Moore, lewicowy, wręcz lewacki filmowiec (znany z filmów wymierzonych w prezydenta George'a W. Busha) i mieszkaniec Michigan, przewidywał zwycięstwo Trumpa już latem. Wskazywał na wystąpienie kandydata republikanów przed menedżerami Forda w Detroit, słynnej stolicy amerykańskiej motoryzacji, która najlepsze lata ma za sobą. „Powiedział im tak: jeśli chcecie zamknąć te fabryki w Detroit i przenieść je do Meksyku, nałożę na wasze samochody 35-procentowe cło i nikt ich nie kupi. To było niesamowite, bo nigdy żaden polityk, demokrata czy republikanin, nie mówił w ten sposób do tych menedżerów. I to była prawdziwa muzyka dla uszu ludzi mieszkających w Michigan, Ohio, Pensylwanii i Wisconsin. I dlatego każdy pobity, zapomniany, bezimienny robol, będący kiedyś członkiem tzw. klasy średniej, kocha Trumpa. On jest niczym butelka z benzyną, człowiek ręczny granat, na którego czekali. To granat, który mogą w sposób zgodny z prawem cisnąć w system, ten sam system, który ukradł im ich życie" – mówił reżyser, który w końcu wygłosił ten monolog do kamery w dokumencie „Michael Moore in TrumpLand". „Wybór Trumpa będzie największym Donald, kumpel z budowy

Swoją antyglobalistyczną retoryką Donald Trump pociągnął miliony. Jego słowa o niszczącej sile globalnego handlu, manifestującej się w postaci fabryk przenoszonych do Chin czy importu taniej, często nielegalnej siły roboczej zza południowej granicy, zyskiwały posłuch w całym „Pasie Rdzy", aż po Hickory w Karolinie Północnej, ongiś „światową stolicę mebli" zdziesiątkowaną przez tanie produkty z Chin (w tym roku import z Chin osiągnął 3 proc. PKB). Tereny dotknięte przez chińską konkurencję charakteryzują się tym, że były bardziej białe, mniej wykształcone, starsze i biedniejsze niż reszta Ameryki – ocenia się, że w latach 1999–2011 r. z powodu tej konkurencji zlikwidowano w Ameryce 2,4 mln miejsc pracy w przemyśle. Daje do myślenia zestawienie przytaczane przez „The Wall Street Journal": spośród 100 hrabstw najbardziej dotkniętych przez chiński import, w prawyborach Trump wygrał w 89.

Co ciekawe, jak to stwierdziła Salena Zito, dziennikarka, która wytrwale zjeździła podupadłe rejony Ameryki w czasie kampanii, wyborcy Trumpa „brali go serio, ale nie dosłownie, podczas gdy media na odwrót – dosłownie, ale nie na serio". Demokraci porzucili tradycyjnych wyborców, którzy głosowali na nich od czasów Roosevelta i jego „Nowego porządku". Zamienili ich na koalicję wyborczą mniejszości, elit oraz kobiet (głównie singielek), koncetrując się na kosmopolitycznych metropoliach, takich jak Nowy Jork, Chicago, Los Angeles czy Miami. Nic dziwnego, że w głównym przekazie wyborczym dominowały „prawa kobiet" (czytaj: poparcie do nieograniczonej aborcji), kwestia legalizacji tzw. nieudokumentowanych imigrantów, globalne ocieplenie czy – wywołane prezydenckim dekretem – prawo osób transseksualnych do korzystania z toalet według własnych preferencji. Tematy raczej odległe dla pracownika dostającego wypłatę w okolicach płacy minimalnej.

Pytanie, skąd u miliardera z branży nieruchomości, mieszkającego na 26. piętrze Trump Tower na nowojorskim Manhattanie znajomość „zapomnianych Amerykanów". Zapytany przez dziennikarza „The Economist" w czasie prawyborów, Trump tłumaczył to tak: „Mój ojciec budował głównie na Brooklynie i Queensie. Pracowałem z podwykonawcami... nawet jeśli żyję na Piątej Alei, bardzo dużo mnie z nimi łączy". Słowem, Trump, Donek z budowy.

Miliarder naciskał na wszystkie właściwe guziki, trafiając do serc amerykańskich „zapomnianych": nielegalna imigracja, niszczące dla amerykańskich fabryk porozumienie NAFTA, Chiny nadużywające swej pozycji w wymianie handlowej – wszystkie te elementy jako zagrożenie dla dochodów i miejsc pracy klasy średniej.

Jak do tej pory XXI wiek dla Ameryki to dwie superkosztowne wojny (Irak i Afganistan), dług narodowy wynoszący 19 bilionów dolarów, i stale rośnie, pęknięcie dwóch wielkich baniek spekulacyjnych (tzw. dotcomów i na rynku nieruchomości) oraz najgorsza recesja od 75 lat trwająca od grudnia 2007 r. do czerwca 2009 r., która szczególnie uderzyła w amerykańskie rodziny.

Upada też jeden z mitów początku XXI wieku: że rozwój nowoczesnych technologii przyczyni się do podniesienia poziomu życia ogółu. Gospodarka hi-tech pod wodzą takich firm jak Apple, Facebook, Google (obecnie znany jako Alaphabet) czy Amazon zmienia z dnia na dzień życie codzienne dziesiątek milionów Amerykanów, ale efekty nie są takie same dla wszystkich. Główny problem polega na tym, że te giganty, mimo ogromnych zysków i wpływów, generują bardzo mało miejsc pracy. W niektórych branżach wręcz je likwidują! Według statystyk rządowych, liczba zatrudnionych w firmach komputerowych i elektronicznych w połowie tego roku wynosiła 1,03 miliona: to poważny spadek w porównaniu z rokiem 2001 r., gdy pracujących na pełnych etatach było 1,87 mln.

Większość produktów wytwarzana jest poza granicami Stanów Zjednoczonych, jak choćby kultowe produkty firmy Apple, na których odwrocie widnieje: „zaprojektowany w Kalifornii, złożony w Chinach". Największy internetowy sklep świata Amazon używa 45 tys. robotów na kółkach w swoich hurtowniach. W coraz większej ilości supermarketów zwiększa się ilość samoobsługowych kas, a Walmart testuje nawet wózki, które potrafią skanować towar po włożeniu go do środka.

Wszystko to oczywiście wpływa na redukcję kosztów, ale jednocześnie „optymalizuje" zatrudnienie, czyli głównie likwiduje miejsca pracy – najdroższy z kosztów ponoszonych przez przedsiębiorstwa.

Inny czynnik mający ogromny wpływ na rynek pracy to obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne wprowadzone tzw. ustawą Obamacare. Dla pracodawców w branży detalicznej czy usługach, gdzie zysk nie jest wielki, to prawdziwy cios. Ale od czego sztuka adaptacji? Ustawa nakłada na pracodawcę obowiązek wykupienia ubezpieczenia dla wszystkich, którzy pracują powyżej 30 godzin tygodniowo. Od razu zaczęło się więc zatrudnianie pracowników na zredukowane do tego maksimum godziny zatrudnienia. Większość tak reklamowanego przez administrację Baracka Obamy wzrostu zatrudnienia to właśnie pracownicy zatrudnieni na cztery dni w tygodniu, otrzymujący płacę bez świadczeń medycznych! Trudno się dziwić, że padło kilka mitów: że amerykańska gospodarka jest silna i ciągnie wszystkich w górę, że każde następne pokolenie ma się lepiej niż poprzednie...

Elity i czerwone karki

Charles Murray od lat bada, co dzieje się z amerykańską klasą średnią. Wydana przezeń w 2012 r. książka „Coming Apart" to przewodnik po tym, co stało się z „Białą Ameryką w latach 1960–2010". Sam Murray napisał jakiś czas temu, że „trumpizm" to naturalne zakończenie półwiecznego procesu (jako symboliczną datę podaje zabójstwo prezydenta Kennedy'ego we wrześniu 1963 r.) „odejścia Ameryki od narodowej tożsamości", która opierała się na trzech pojęciach: „egalitaryzmu, wolności i indywidualizmu".

W efekcie powstała nowa klasa wyższa („establishment") oraz klasa niższa złożona z ludzi, którzy „wypadli z podstawowych instytucji społecznych, jak praca na pełen etat czy małżeństwo". Pomiędzy jest pracująca klasa średnia, która z trudem wiąże koniec z końcem. Teraz elity się oderwały, pławiąc się głównie we własnym sosie i separując się – wbrew amerykańskiej tradycji – od „czerwonokarkich", zamieszkujących tzw. fly-over country, czyli tereny przebywane samolotem pomiędzy trzema największymi metropoliami: Nowym Jorkiem, Chicago i Los Angeles.

Murray pokazuje szokujące dane, tłumacząc, co stało się z białymi, gorzej wykształconymi, pracującymi mężczyznami: do lat 60. prawie wszyscy 30–40-latkowie pracowali i mieli rodziny, ale to się zmieniło: pełne zatrudnienie w tej grupie spadło z 96 proc. w 1968 do 79 proc. w 2015 r., a liczba żonatych w tym samym czasie – z 86 do 52 proc.

Efekty są porażające: co piąty biały mężczyzna nawet nie stara się o pracę, pomieszkuje u rodziny czy licznych narzeczonych, zajmując się działalnością przestępczą. Połowa dzieci wychowuje się z samotnymi matkami. Narkotyki i przestępczość są wielkim problemem – w niektórych rejonach policjanci na co dzień wożą w samochodach patrolowych naloxon, lek, który pozwala na chwilowe wstrzymanie efektów przedawkowania narkotyków. Do popularnych narkotyków (tania heroina i metadon) dochodzi nadużywanie leków przeciwbólowych, które kupują korzystający z zasiłków chorobowych lub dopłat systemu opieki zdrowotnej dla biednych i bezrobotnych Medicaid.

Takie są realia życia w wielu społecznościach w „Pasie Rdzy". Jego symbolem jest Detroit, ongiś stolica amerykańskiej motoryzacji, które straciło dwie trzecie mieszkańców, a ulice pełne są popalonych i porzuconych domów, które można kupić za jednego dolara. To miasto Flint na przedmieściach Detroit, gdzie w latach świetności pracowały wielkie wytwórnie samochodów General Motors. Rozpoczęty w latach 80. proces zamykania fabryk spowodował upadek miasta, którego mieszkańcy – jak się ostatnio okazało – przez lata pili skażoną wodę z lokalnych wodociągów. Trump był w tych rejonach i powtarzał na wiecach dowcip: „Kiedyś we Flint produkowano samochody, a w Meksyku była woda zdatna do picia. Teraz samochody produkuje się w Meksyku, a we Flint nie da się pić wody". Ironia, która na miejscu dźwięczała w uszach jak gorzka prawda.

Teza Murraya brzmi: „właściwie żaden zysk z trwającego przez ostatnie pół wieku gospodarczego rozwoju nie trafił do klasy pracowników najemnych (...) realny dochód na rodziny znajdujące się w dolnej połowie drabinki dystrybucji dochodów nie wzrósł od końca lat 60.". W rezultacie zagrożony został cały „amerykański projekt", bo zdaniem Murraya, tak ceniona przez Amerykanów wolność jest „ograniczona przez tysiące drobnych ograniczeń, które regulują niemal wszystko to, co chcielibyśmy zrobić", indywidualizm „jest ignorowany w imię praw poszczególnych grup", a zamiast powszechnego egalitaryzmu wytworzyła się „arogancka klasa wyższa".

Wzrastające poczucie wyobcowania we własnym kraju, poczucie, że nic się nie zmienia, bo status quo jest zbyt silne... Skąd my to znamy? Czyż nie przypomina nam to proroków polskiej transformacji, którzy wmawiali ludziom, którzy potracili prace w zamykanych fabrykach czy rozwiązanych PGR-ach, że mają milczeć, bo taka jest „konieczność dziejowa" i nie ma alternatywy dla gospodarczego systemu III RP? Wygląda na to, że w Ameryce klasa średnia przynajmniej na dzisiaj znalazła w Trumpie lidera, który obiecał zapomnianym przez siły globalizacji, że będą żyć lepiej. Ale o „dobrą zmianę" może być trudno, gdyż klasa średnia w Ameryce – dawniej raju egalitarystów – zaczyna się gwałtownie rozjeżdżać.

Dwie Ameryki

W książce „Coming Apart" Murray opisał nową „arogancką klasę wyższą" jako górne pięć procent amerykańskiego społeczeństwa. To głównie menedżerowie, przedstawiciele biznesu, mediów i show-biznesu. Klasa, do której wstęp gwarantuje zarobek co najmniej 287 tys. dolarów rocznie na rodzinę. Należą do niej absolwenci prestiżowych uczelni, którzy żenią się z innymi absolwentami prestiżowych uczelni, aby mieszkać w skupiskach podobnych sobie – czyli innych absolwentów prestiżowych uczelni. W ten sposób powstają niemal homogeniczne osiedla czy dzielnice ludzi, których kontakt z amerykańskim interiorem ogranicza się do czytania reportaży w „New York Timesie" czy oglądania ich w telewizji. To ludzie zadowoleni z życia, majętni, wykształceni, planujący przyszłość swoją i swoich dzieci na lata w przód, dla których Trump ze swoimi hasłami musiał być największym koszmarem. Dla nich obecna wersja liberalizmu z globalną gospodarką to nic innego, jak historia sukcesu.

Nic dziwnego, skoro – jak pisze Murray – „właściwie wszystkie zyski ze wzrostu gospodarczego lat 1970–2010 trafiły do ludzi znajdujących się w górnej połówce dystrybucji dochodów", a w szczególności do owych górnych „pięciu procent". Ci najbiedniejsi nie zbiednieli bardziej, a to za sprawą systemu zasiłków oraz odliczeń podatkowych. Prawdziwymi przegranymi są ci pośrodku – za bogaci, aby korzystać z socjalu, za biedni, aby korzystać z rad fachowców od unikania obciążeń fiskalnych.

Czy prezydent Donald Trump jak obiecał „przywróci wielkość Ameryce" i podniesie klasę średnią z gospodarczej stagnacji? Prawie 60 milionów głosujących na niego Amerykanów i pewnie dziesiątki milionów innych tego by chciały, ale czy sprawy nie zaszły zbyt daleko i powrót do tętniących życiem fabryk w „Pasie Rdzy" jest w ogóle możliwy? Czy może wyłania się zupełnie nowy kontrakt społeczny?

Jakiś czas temu na łamach „Plusa Minusa" publikowałem rozmowę z Tylerem Cowenem, autorem książki „Average Is Over". Stawia on tezę, że rozwarstwienie i selekcja społeczna będzie postępować, bo wymusza to postęp technologiczny: decydować będzie odpowiedź na pytanie: „czy jesteś dobry we współpracy z inteligentnymi maszynami", czyli komputerami. Rozwarstwienie będzie postępować, wypłukiwane będą peryferia, bo „najbardziej wartościowe firmy będą się skupiać w najbardziej wartościowych biznesowo regionach" i jak sugeruje Tyler, „10–15 proc. społeczeństwa będzie krańcowo bogate" i będzie wiodło „wygodne życie na wzór obecnych milionerów, tyle że z jeszcze lepszą opieką medyczną".

A co z resztą? Realne zarobki dalej będą spadać, co zmusi pracowników do opuszczenia zamożniejszych okolic i zamieszkania tam, gdzie życie jest tanie, płaci się mało podatków, ale w związku z tym ma się niewielkie wymagania co do świadczeń sektora publicznego. Przed buntem społecznym będą bronić transfery socjalne i tania żywność (dziś zajadają się nią imigranci z Meksyku) oraz telewizja, gry komputerowe i zalegalizowane spożywanie trawki. Tyler sugeruje, że w tym nowym społeczeństwie „przeciętność stanie się regułą". Nie będzie już jednak klasy średniej, a bez niej „amerykańskiego projektu" funkcjonującego przez ostatnie 240 lat.

O tym, z jakimi oponentami musiał zmierzyć się Donald Trump, wiele już pisano. Miał przeciwko sobie mainstreamowe media, nagłaśniające każdy prawdziwy, ale i wydumany skandal. Przeciw był nieomal cały polityczny Waszyngton, a także większość liderów biznesu. Dla nich status quo to idealny sposób na robienie dużych pieniędzy dzięki ścisłej współpracy „wielkiego biznesu" z rozdętą, pełną regulacji rządową biurokracją. Popierała go „milcząca większość", czyli „zapomniani ludzie" – klasa średnia, „niebieskie kołnierzyki", czyli pracownicy produkcyjni i administracyjni niższego szczebla, żyjący od wypłaty do wypłaty, ludzie pracujący za płacę o coraz mniejszej sile nabywczej. Miażdżeni przez ostatnie lata rosnącymi podatkami i opłatami, zwolnieniami z pracy, utratą zakorzenienia w lokalnych społecznościach, które znikają, mielone w żarnach globalnej gospodarki. To dzięki ich poparciu Donald Trump 20 stycznia 2017 r. złoży przysięgę i zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił