Kłopoty z Harrym

Każda saga ma swój koniec, ale w przypadku ostatniego tomu opowieści o Harrym Potterze jest to koniec wyjątkowo trzeźwiący. Spór o przesłanie historii nie-tak-małego-już czarodzieja wygrali księgowi

Publikacja: 26.01.2008 01:37

Kłopoty z Harrym

Foto: Rzeczpospolita

Od niszowej książki dla dzieci, przez bestseller, aż po obiekt światowej histerii – tę drogę seria książek J. K. Rowling przebyła w kilka lat. Dziś Harry Potter to jedna z ikon popkultury. Premiery kolejnych tomów jego przygód są wydarzeniami przypominającymi debiuty hollywoodzkich superprodukcji, a miłość fanów przejawia się w formie bardziej właściwej dla fanatycznych kibiców drużyn piłkarskich.

Siódmy tom cyklu, który właśnie trafia do polskich księgarń, zamyka serię o Potterze, ale nie kończy dyskusji zarówno o przyczynach jego popularności, jak i charakterze wpływu, który wywarł na miliony dziecięcych umysłów. Nie gaśnie bowiem kłótnia między tymi, dla których książki Rowling to wzruszające opowieści o dojrzewaniu, miłości i przyjaźni, oraz tymi, którzy widzą w Potterze propagatora okultyzmu i czarnej magii. Jedni i drudzy mają swoje racje, ale po przebrnięciu kilku tysięcy stron cyklu skłaniam się raczej ku teorii, że do serii o Potterze bardziej pasuje określenie „najbardziej kasowa psychoterapia wszech czasów”.

W chwili gdy poznajemy Harry’ego Pottera, kończy on lat jedenaście („HP i kamień filozoficzny”). Jest sierotą przygarniętą przez koszmarną rodzinkę Dursleyów na zlecenie Albusa Dumbledora, dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Harry żył dotąd nieświadomy swego prawdziwego pochodzenia (jest synem pary czarodziejów). Jego istnienie jest śmiertelnym zagrożeniem dla Lorda Voldemorta, złowrogiego czarnoksiężnika, który zabił niegdyś rodziców Harry’ego i próbował zabić jego samego.

W dniu jedenastych urodzin Harry poznaje część prawdy o swym dziedzictwie i przeznaczeniu (resztę będzie odkrywał stopniowo w następnych tomach). Rychło rozpoczyna także naukę we wspomnianej szkole magii. Kolejne lata jego życia odliczane są kolejnymi powieściami. W każdej z nich opisywany jest jeden rok nauki w Hogwarcie i towarzyszące temu komplikacje. Z biegiem czasu nauka zajmuje coraz mniej miejsca, lwią część autorka poświęca za to komplikacjom, aż do finałowej wojny między Dobrem i Złem, czyli adeptami magii zwykłej (towarzysze i mentorzy Pottera) oraz czarnej (Voldemort i śmierciożercy). W ostatnim tomie Harry jest już mocno doświadczonym przez życie osiemnastolatkiem. Jego edukacja dobiega końca – z jakim efektem, o tym można przeczytać w książce „Harry Potter i insygnia śmierci”.

To bardzo pobieżne streszczenie nie oddaje nawet w jednej setnej uroku książek Rowling, które są dobrze napisane i świetnie wymyślone, a w dodatku przesycone specyficznym brytyjskim humorem. Świat wykreowany przez Rowling zamieszkują dwa rodzaje ludzi: magiczni i nie-magiczni. Większość to mugole, czyli zwykli ludzie. Nudni, bezbarwni i przyziemni. Interesują się takimi głupotami, jak giełda, samochody czy produkcja świdrów. I przede wszystkim nie mają zielonego pojęcia o magii. Tymczasem istnieje jeszcze inny świat, pełen mówiących zwierząt, trolli, centaurów, goblinów, skrzatów, czarodziejów i czarodziejek oraz duchów zwykłych i bezgłowych. Najbardziej emocjonującą grą wszech czasów jest quidditch, do którego potrzeba trzech rodzajów latających piłek i dwóch drużyn śmigających na miotłach. Ten świat zarządzany jest przez Ministerstwo Magii, które troszczy się głównie o to, by mugole pozostawali w stanie błogiej nieświadomości co do istnienia swych magicznie obdarzonych krewniaków. Kraina magii według Rowling jest ewidentnie miejscem ciekawszym i lepszym niż zwykła Anglia, co nie znaczy, że idealnym i spokojnym. Grasują w niej miłośnicy czarnej magii, wilkołaki, olbrzymy i smoki. Ani przez chwilę nie mam jednak wątpliwości, po której stronie jest sympatia autorki (i czytelników).

Oczywiście większość elementów, z których J. K. Rowling uszyła swój literacki Eden, jest doskonale znana z innych bajkopisarzy, z klasyki fantasy, mitologii czy podań ludowych. Skrupulatne wyliczenie inspiracji, cytatów, zapożyczeń i twórczych przeróbek zajęłoby pewnie tyle samo miejsca co wszystkie jej książki. Na szczęście autorka ma talent narracyjny i masę własnych pomysłów, a tam, gdzie pożycza od innych, dba, by jednocześnie dany motyw przerobić albo obśmiać. Wychodzi z tego mikstura oryginalna, lekka i smakowita, wobec której wielu krytyków pozostaje bezradnych, bo trudno uczciwie analizować książki tak mocno zanurzone w tradycji literatury dziecięcej, jeśli się literaturą dla dzieci gardzi i jej nie czyta – a takie właśnie są paskudne zwyczaje większości krytyków.

Ale Rowling czerpała inspiracje nie tylko z serii o Narnii C. S. Lewisa, z „O czym szumią wierzby” Kennetha Grahama czy „The Little White Horse” Elizabeth Goudge. Równie wiele cykl o Potterze zawdzięcza fascynacji powieściami Jane Austen, Karola Dickensa albo „Władcą much” Williama Goldinga. Skłonności do pewnego sadyzmu, z jakim traktuje nieraz swego bohatera, pisarka przejęła m.in. od Iana Fleminga, którego powieści o Bondzie są znacznie brutalniejsze od filmowych pastiszów. Mnóstwo elementów to dziedzictwo przebogatego, fantastycznego folkloru Wysp Brytyjskich, czasem przefiltrowanego przez pisarzy wiktoriańskich. Zajrzyjmy zresztą na pierwszą stronę klasycznej wiktoriańskiej bajki Forda Madoksa Forda „The Brown Owl” (1892), rozgrywającej się w krainie króla Intafernesa. „W kraju tym ludzie podzieleni byli na dwie klasy: tych, którzy byli czarodziejami, i tych, którzy nimi nie byli. Czarodzieje nazywali samych siebie arystokracją, pozostali nazywali siebie, jak im się żywnie podobało”. Czy nie tak wygląda u Rowling podział na gości magicznych i nie-magicznych?

Anglików dodatkowo musiały niezwykle bawić sceny rozgrywające się w Hogwarcie, bezpośrednio nawiązujące do obfitej niegdyś na brytyjskim rynku literatury o przygodach młodzieży pobierającej nauki w szkołach z internatem. Całość zaś podana jest w charakterystyczny dla Roalda Dahla sposób: chwile liryzmu mieszają się ze scenami okrucieństwa, surrealistyczny humor z prawdziwym cierpieniem.

To nieprawda, że publikacja pierwszego tomu przygód Pottera wstrząsnęła światem wydawniczym. Początki były skromne. 500 egzemplarzy nakładu i skromne honorarium – to wszystko, na co mogła liczyć nieznana nikomu debiutantka. Książka podobała się dzieciom i pomału sprzedawała coraz lepiej, ale burzę wywołało dopiero kupienie przez wydawnictwo Scholastic praw do dystrybucji w USA. Umowa opiewała na okrągłe 100 tys. dolarów i ta właśnie suma sprowadziła na głowę Rowling dziennikarzy. Wcześniej nie byli za bardzo zainteresowani pisaniem o jakiejś tam książce dla dzieci. Ale nagłówki w stylu „Samotna matka z Edynburga podpisuje rekordową umowę” albo „Fortuna dla ubogiej nauczycielki” to już było coś prawie tak atrakcyjnego jak „Dwulatek ratuje rodzinę z pożaru”.

Z historią Harry’ego Pottera jest tak jak z każdym dziełem samolubnego, niedojrzałego geniuszu – cokolwiek uczyniło, zrobiło to przy okazji

Lawina ruszyła. O obecność w mediach Rowling nigdy już nie musiała się martwić. Kiedy brukowcom znudziły się rekordy sprzedaży jej książek, zawsze mogły pogrzebać w życiu osobistym pisarki. Stąd publikacje o przedwczesnej śmierci matki chorej na stwardnienie rozsiane, opowieści o nieudanym portugalskim małżeństwie (mąż wyrzucił ją w Porto na ulicę, gdy ich córeczka miała pięć miesięcy) albo wspomnienia chudych lat w Edynburgu (niedogrzane mieszkanie, bieda, koczowanie w kawiarniach, gdzie na serwetkach pisała swą książkę, itp.).

Tymczasem kolejne powieści sprzedawały się coraz lepiej, wsparte jedną z najskuteczniejszych akcji reklamowych w dziejach biznesu wydawniczego. Emocjonalnym haczykiem, na który złowiono rodziców, stało się hasło, że poprawiają czytelnictwo wśród dzieci. Trudno o genialniejszy chwyt marketingowy: za kilka funtów robimy swojej pociesze frajdę, a jednocześnie troszczymy się o jego edukację i los niepiśmiennych dzieci całego świata.

Jednak widać, że przekroczono kolejną barierę, kreując choćby premiery kolejnych tomów na wydarzenia celebrowane kolejkami do sklepów o północy. Rodzice ulegli terrorowi promocji. Z rzadka podnosiły się głosy rozsądku, że dwunasta w nocy nie jest najlepszą porą na targanie dziecka do sklepu (nawet do księgarni), a rodzic, który nie pozwala swoim pociechom iść raz w roku na pasterkę (bo za późno i za zimno), powinien tym bardziej zatrzymać je w domu, gdy celem wyprawy ma być magiczny shopping.

W 2001 roku do kin weszła ekranizacja pierwszego tomu przygód Pottera. Od tej chwili promocja małego czarodzieja była w rękach speców z Warner Bros, którzy zmienili go w globalną markę obecną na zabawkach, gadżetach, ubraniach, opakowaniach ze słodyczami itd. Harry stracił swą niewinność. I zyskał wielu nowych wrogów.

Ckliwa hollywoodzka produkcja z kiepską grafiką komputerową i przesłodzoną muzyką Johna Williamsa, skoncentrowana na przygodowych opowiastkach, a nie na ekscentrycznych i niezwykłych postaciach” – tak krytyk filmowy Andrew O’Herir ocenił pierwszy film z Harrym. Trafił w sedno. Podobnie jak książki Dickensa czy Chandlera proza Rowling okazała się nieprzekładalna na język filmu. To, co w niej najlepsze, to unikatowy ton, łączący liryzm z sarkazmem, oraz niezwykła galeria charakterów, jakiej nie znajdziemy w żadnej innej serii. Na ekranie została z tego akcja i niektóre dialogi. To oczywiście nie przeszkodziło filmom w odniesieniu ogromnego sukcesu.

Jednocześnie „zwizualizowanie” Harry’ego zachęciło do ostrej reakcji tych, którzy zarzucali autorce propagowanie czarnej magii i okultyzmu. W niewielkim stopniu dotyczyło to pierwszych filmów, ale w pełnej okazałości ujawniło się przy okazji ekranizacji numer cztery. „Harry Potter i czara ognia” pod koniec zamienia się w prawdziwy horror, rytuał czarnej magii z mordem i piciem krwi włącznie odprawiany na oczach małoletniej publiczności. To, co w książce było elementem przygodowej historii o czarach, na ekranie zaczęło wyglądać niepokojąco.

To fakt, że Joanne K. Rowling od trzeciego tomu cyklu zaczęła nadawać opowieści coraz bardziej mroczne tony, eskalując okrucieństwo. Jednak kto czytał książki, wie, że starała się nie przekraczać bariery, za którą krwawe atrakcje stają się celem samym w sobie. Z kolei filmowcy, jak to filmowcy – podkręcili to, co na ekranie mogło wyglądać efektownie, i wyświadczyli tym samym Harry’emu niedźwiedzią przysługę.

Tak czy inaczej, „sprawa Pottera” stała się przedmiotem gorącej publicznej debaty, w której głos zabrał m.in. kardynał Joseph Ratzinger. Jego zdaniem dzieci w czasie lektury książek Rowling są „odcięte od Boga, źródła miłości i nadziei (…), są bez fundamentu, który je wspiera – tracą ducha, zdolności rozróżniania między Bogiem a diabłem”. Jednocześnie odezwali się – także w Kościele – obrońcy Harry’ego, według których powieści Rowling, owszem, wykorzystują sztafaż magiczny, ale przede wszystkim są opowieścią o sile przyjaźni i miłości, o tym, że bez hartu ducha i wierności wartościom nie można ani żyć, ani zwyciężać.

Obydwie strony tego sporu mają własne racje. Czy Rowling przekroczyła granice, opisując nazbyt plastycznie i ze zbyt wielką fascynacją rytuały czarnej magii? Zdaniem wielu – tak. Bez wątpienia ryzykownie balansowała w wielu miejscach na cienkiej linie oddzielającej odrazę i fascynację. Padła ofiarą pułapki, którą sama na siebie zastawiła. Ponieważ chciała, by kolejne części historii Harry’ego były coraz poważniejsze i dla coraz starszego czytelnika, zdecydowanie przesadziła z natężeniem okropieństw w drugiej połowie cyklu. Bronienie jej argumentem, że chciała w ten sposób tylko „ukazać prawdę o złej stronie mocy”, nie ma sensu. To tak, jakby autora soczystej pornografii bronić, mówiąc, że miał dobre intencje, bo opisując plastycznie orgię, chciał uświadomić dziewczętom, co je czeka na złej drodze.

Czy jednocześnie książki o Potterze są peanem ku czci miłości i przyjaźni? Oczywiście. Choć główny bohater jest klasycznym, archetypicznym wybrańcem obdarzonym wyjątkową mocą i przeznaczeniem, to nie dałby rady wypełnić swojej misji bez pomocy przyjaciół. Cykl Rowling przesycony jest tęsknotą za miłością, za życiem w prawdziwej rodzinie. Umiejętne zagranie na tej nucie otworzyło serca dzieciaków na całym świecie. Z osieroconym i doświadczanym przez los Harrym łatwo było się identyfikować. Przecież każdy czuje się czasem w życiu samotny, porzucony i niechciany.

Sedno sporu leży jednak gdzie indziej. Jest podstawowa różnica między choćby „Władcą pierścieni” J. R. R. Tolkiena czy „Opowieściami z Narnii” C. S. Lewisa a cyklem o Potterze. Świat stworzony przez Joanne K. Rowling jest barwny i fascynujący, ale całkowicie wyprany ze sfery metafizycznej. Nie ma w nim żadnego wyższego systemu wartości. Gdy bohaterowie cyklu wybierają dobro zamiast zła, czynią to, bo uważają, że tak jest słusznie. Postępują więc trochę jak „anonimowi chrześcijanie” (odwołując się do sformułowania teologa Karla Rahnera) czy „chrześcijanie bez Boga” (sięgając do słów Jacka Kuronia). Osoby takie praktykują miłosierdzie i współczucie, przedkładają dobro nad zło, wybierają prawdę, nie fałsz. Ale nie dlatego, że prowadzi ją ku temu duchowość, lecz własna ocena: uważają, że tak jest lepiej. Sama autorka potwierdza tę tezę słowami: „Można wieść moralne życie bez wiary w Boga, tak jak można czynić zło, będąc wierzącym” (wypowiedź dla tygodnika „Time”).

W świecie Pottera z trójcy „wiara, nadzieja, miłość” na pewno jest ta ostatnia, nie ma z kolei tej pierwszej, a nadzieja… Cóż, nadzieja zdaje się ograniczona do nadziei na miłe, dobre życie do końca swoich dni. To słodkie stwierdzenie, ale czy warte siedmiu tomów opowieści?

Od pierwszego tomu książki Rowling chwalono za pomysłowość i wielki narracyjny talent. Te pochwały są dziś, po premierze siódmej książki serii, równie aktualne. Krytycy podnosili jednocześnie, że brak w niej owego elementu duchowego, metafizycznego, dzięki któremu zwykła baśń wspina się o poziom wyżej, przekracza granicę między bardzo dobrą literaturą a wielką literaturą. W odróżnieniu od bohaterów Tolkiena czy Ursuli LeGuin Harry Potter dorasta, ale nie dojrzewa (chyba że fizycznie). Głęboka duchowa przemiana nie stała się jego udziałem. W najnowszej powieści jest podobnie, mimo że sięga ona znienacka po biblijne paralele, a jednym z najważniejszych zdań, jakie w niej znajdziemy, jest cytat z pierwszego Listu do Koryntian: „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć” (15,26).

Choć autorka twierdzi, że motto to przyświecało jej od samego początku, trudno oprzeć się wrażeniu, że eksponowanie symboliki chrześcijańskiej i nawiązań do Biblii, które nagle pojawiają się w powieści „HP i insygnia Śmierci”, to tylko zręczna próba osłabienia ataków ze strony przedstawicieli różnych nurtów chrześcijaństwa. Przecież z równym wdziękiem przekonywała jesienią 2007 roku, że czarodziej Dumbledore jest homoseksualistą. Dziwnym trafem przypomniało się to autorce, akurat kiedy trzeba było podkręcić promocję najnowszej książki.

Mimo fabularnych przewrotek, zmiennych deklaracji autorki i nachalnej symboliki w ostatnim tomie cyklu sedno opowieści pozostaje takie samo. Harry przechodził w kolejnych latach trudne próby – teraz musi przejść przez najcięższą. Ważną rolę w jego perypetiach odgrywały magiczne gadżety – nie inaczej będzie i teraz. Zwykł był polegać na inwencji i pomocy przyjaciół – nie obejdzie się bez nich również tym razem. Wszystko to odegra w finale jego historii rolę znacznie większą niż odkryte nagle przez autorkę odwołania do losu Chrystusa.

Joanne K. Rowling nie kryła nigdy, że jej największym marzeniem było zostanie pisarką. Marzenie się spełniło. Nie ukrywała też nigdy trudnych chwil ze swojej biografii i, czytając książki o Potterze, łatwo zauważyć, jak bardzo odreagowała w nich własne frustracje, niepowodzenia, poczucie odrzucenia i samotności. „Ta książka ocaliła moje zdrowie psychiczne – wyznała kiedyś. – Rękopis był jedyną rzeczą, która miała dla mnie jakiekolwiek znaczenie”.

Rozpisana na siedem tomów psychoterapia właśnie dobiega końca. Zakończyła się wielkim sukcesem: edynburski kopciuszek zmienił się w królewnę-multimilionerkę. Ale widać dziś wyraźnie, że celem cyklu o małym czarodzieju była tylko sama opowieść, nic więcej. Nie zmienią tego spory francuskich marksistów, brytyjskich konserwatystów, amerykańskich libertarian i niemieckich feministek o to, który z tych światopoglądów był przez cykl Rowling najlepiej promowany. Z historią Harry’ego Pottera jest bowiem tak, jak z każdym dziełem samolubnego, niedojrzałego geniuszu – cokolwiek uczyniło, zrobiło to przy okazji.

Od niszowej książki dla dzieci, przez bestseller, aż po obiekt światowej histerii – tę drogę seria książek J. K. Rowling przebyła w kilka lat. Dziś Harry Potter to jedna z ikon popkultury. Premiery kolejnych tomów jego przygód są wydarzeniami przypominającymi debiuty hollywoodzkich superprodukcji, a miłość fanów przejawia się w formie bardziej właściwej dla fanatycznych kibiców drużyn piłkarskich.

Siódmy tom cyklu, który właśnie trafia do polskich księgarń, zamyka serię o Potterze, ale nie kończy dyskusji zarówno o przyczynach jego popularności, jak i charakterze wpływu, który wywarł na miliony dziecięcych umysłów. Nie gaśnie bowiem kłótnia między tymi, dla których książki Rowling to wzruszające opowieści o dojrzewaniu, miłości i przyjaźni, oraz tymi, którzy widzą w Potterze propagatora okultyzmu i czarnej magii. Jedni i drudzy mają swoje racje, ale po przebrnięciu kilku tysięcy stron cyklu skłaniam się raczej ku teorii, że do serii o Potterze bardziej pasuje określenie „najbardziej kasowa psychoterapia wszech czasów”.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
Mateusz Dobrowolski: „AI pomogła mi stworzyć dokumentację rozwoju”
Plus Minus
Telefon zaufania, słucham…
Plus Minus
„Trucizna”: Dorzucić coś do kociołka
Plus Minus
"Żelazny sen" - nowe wydanie skandalizującej książki Normana Spinrada
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Plus Minus
„Wąwóz”: Romans na dwóch wieżach
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”