Kampania przed referendum w Irlandii wchodzi w decydującą fazę. Przez ulice Dublina mknie autobus Libertasu, antylizbońskiej organizacji biznesmena Declana Ganleya. Jej szef, wyluzowany i ironiczny, co chwilę rzuca dowcipem, działacze się śmieją. Choć jest gorąco, a Ganley od rana prowadził na ulicach kampanię, nie wygląda na zmęczonego. Siada wśród sterty ulotek, tłumacząc polskiemu dziennikarzowi, dlaczego agituje przeciw Lizbonie.
– Europa powinna być rządzona demokratycznie, a nie przez brukselską elitę, której nikt nie wybiera. Nie chcę narzuconego z góry prezydenta i ministra spraw zagranicznych Europy, co przewiduje traktat z Lizbony.– A gdyby powstał traktat zakładający ich wybór w ogólnoeuropejskim głosowaniu powszechnym? – pada pytanie.
– To by mi zaczęło przypominać demokrację! – w oku Ganleya pojawia się błysk. Człowiek, który stał się w wielu krajach ikoną eurosceptyków, na każdym kroku podkreśla swoje prounijne poglądy. – Nie jestem żadnym eurosceptykiem, jestem proeuropejski. Ale chcę Europy demokratycznej, a nie zarządzanej przez elitę, która nie musi odpowiadać przed ludźmi za swe decyzje – tłumaczy.
Według irlandzkiej Komisji Referendalnej grupa Ganleya wydała na kampanię najwięcej ze wszystkich irlandzkich organizacji – około 1,3 miliona euro. Pracownicy Libertasu rozdali 2 miliony broszur. Dla porównania, rządząca prawicowa partia Fianna Fail przeznaczyła na kampanię za przyjęciem traktatu tylko około 700 tys. euro. Fine Gael, druga siła polityczna na Zielonej Wyspie, na ten sam cel wydała 500 tysięcy.
Pieniądze, które Ganley rzucił na szalę, rozdrażniły jego przeciwników. 39-letni przedsiębiorca z Galway mówi tymczasem z rozbrajającą miną, że przeznaczył z własnej kieszeni na kampanię... 6 tysięcy euro. Reszta miała pochodzić z darów i składek. Kto je wręczył? Tajemnica.