1 maja 1971 r. był pogodny. Tego dnia, jak co roku, ulicami Szczecina i Gdańska miały przejść wielkie pochody. „Robotnicze święto" było jednym z dwóch najważniejszych w PRL-owskim kalendarzu i komunistyczne władze zawsze nadawały mu stosowną propagandową oprawę.
Sytuacja była jednak inna niż w poprzednich latach. Na Wybrzeżu wciąż żywa była pamięć o tragicznym Grudniu 1970 roku, gdy w wyniku tłumienia przez władze robotniczych protestów zginęło w Trójmieście, Szczecinie i Elblągu 41 osób. Anatol Kłosowicz ze Szczecina w kwietniu 1971 r. szykował na 1 maja transparenty. Później wspominał: „Chcieliśmy pokazać, że dalej jesteśmy zdeterminowani, chcieliśmy nawiązać do grudnia 70 i tych ludzi, którzy zostali zamordowani. Więc powstała taka idea, żeby idąc 1-go maja pokazać, że my ciągle pamiętamy o tych ludziach".
Od połowy kwietnia władze wiedziały już, że „coś" się szykuje w dzień pochodu pierwszomajowego. Od 24 kwietnia szczecińska Służba Bezpieczeństwa codziennie raportowała do gabinetu ministra spraw wewnętrznych oraz dyrektora Departamentu III MSW (zwalczającego wszelkie formy oporu społecznego), że stoczniowcy chcieli „1 maja w ramach ogólnej manifestacji zamanifestować swoją niechęć do organów M[ilicji] O[bywatelskiej]. Ma się to przejawiać w niesieniu czarnych szturmówek i żałobnych opasek na rękawach, przejścia trasą starć z MO w wypadkach grudniowych oraz manifestacyjne udanie się na cmentarz, gdzie spoczywają polegli robotnicy".
W kolejnych meldunkach ten katalog możliwych wystąpień powiększał się (warto dodać, że w wielu wypadkach przewidywania SB były trafne) o pistolety drewniane lub tzw. straszaki, portrety zabitych w grudniu stoczniowców, czarne trumny, transparenty z wrogimi hasłami, pomysł zdemolowania trybuny honorowej w momencie obecności tam płk. Juliana Urantówki, komendanta wojewódzkiego MO obwinianego za tragedię z Grudnia 1970 r., i prokuratora wojewódzkiego Zdzisława Rozuma. Wskazywano, że „krążące pogłoski wywoływały atmosferę niezdrowego podniecenia, obawy, a jednocześnie zaciekawienie rozwojem sytuacji w różnych środowiskach Szczecina". Według informatorów SB do podobnej manifestacji miało dojść w Gdańsku, o czym informacje różnymi drogami docierały do Grodu Gryfa. Co ciekawe, jak twierdzili po latach organizatorzy obu „żałobnych pochodów", robotnicy żadnej ze stoczni – ani szczecińskiej, ani gdańskiej – nic o podobieństwie swoich planów nie wiedzieli. Wśród plotek były i takie, że w obawie przed wystąpieniami robotników miały zapaść nawet decyzje o odwołaniu pochodu pierwszomajowego w Gdańsku, a potem w Szczecinie. Było to jednak w tamtym okresie niemożliwe.
Zdzichu, jestem spalony
Gdańska SB też nie próżnowała. 29 kwietnia raportowała do Warszawy: „Utrzymują się od dłuższego czasu we wszystkich środowiskach – przede wszystkim Trójmiasta – pogłoski o przygotowaniach stoczniowców Gdańska i Gdyni do nadania manifestacji pierwszomajowej cech demonstracji żałobnej dla uczczenia pamięci ofiar grudniowych zajść ulicznych". Jak pisał historyk Grzegorz Majchrzak, esbecja spodziewała się, że stoczniowcy dołączą do oficjalnego pochodu, niosąc trumny, ubrani w żałobne stroje lub mając inne oznaki żałoby, np. czarne kokardki, wstążki, opaski, przybiorą kirem sztandary i szturmówki. Mieli wziąć wieńce i wiązanki kwiatów, by złożyć je w miejscach, gdzie pół roku wcześniej zginęli stoczniowcy, oraz na cmentarzach.