Rodzina siedzi przy stole, nagle mąż z zachwytem: – Kochanie, jakiego pysznego kurczaka dzisiaj przyrządziłaś! – To nie moja zasługa, mój drogi, to nowy sos Uncle Ben’s, śródziemnomorski. Wystarczy, że go tylko dodam – odpowiada żona.
Znamy tego typu dialogi. Słyszymy je codziennie w telewizyjnych reklamach. Najczęściej zmieniamy wtedy szybko kanał. Ale ta akurat scena nie jest tradycyjną reklamą, lecz fragmentem popularnego serialu. To tzw. product placement, technika coraz chętniej wykorzystywana przez reklamodawców. A także mile widziana przez producentów seriali. I jedni, i drudzy czerpią z tego same korzyści. Kto traci? Widz, który często nie do końca zdaje sobie sprawę, że ktoś najzwyczajniej robi go w konia.
[srodtytul]Co pali nasz żołnierz?[/srodtytul]
Product placement to technika dość powszechnie i od dawna stosowana np. w amerykańskim kinie. Jej historia sięga lat 20., kiedy w USA nastąpił wzrost liczby stacji radiowych. Wówczas producenci wyszli z propozycją, że będą płacić nadawcom za pomoc w reklamie swoich produktów i usług. Najbardziej aktywni byli producenci papierosów, czego dowodem są m.in. wiadomości z frontu w czasie II wojny światowej zawierające zapewnienia, że „nasi żołnierze palą papierosy marki Camel”. Wraz z rozwojem telewizji przed reklamodawcami otworzyły się zupełnie nowe perspektywy.
Dostrzegły je także firmy funkcjonujące na naszym rodzimym rynku, które dość szybko doszły do wniosku, że zwykły spot to niejedyny sposób, aby dotrzeć do konsumenta. Zwłaszcza że dość szybko się okazało, iż widzowie nie znoszą bloków reklamowych i najczęściej wykorzystują je do zrobienia sobie herbaty czy kanapki.
Co innego gdy produkt lub usługa pojawia się w środku serialu. Żaden wierny widz nie przełączy ulubionego serialu, tak więc szanse na to, że reklamodawca dotrze do niego ze swoim przekazem, są nieporównanie większe. W trakcie emisji cytowanej na początku sceny rodzinnego obiadu nie pojawia się nigdzie informacja o materiale promocyjnym. Nic, co obudziłoby czujność widza, że ktoś właśnie próbuje wykorzystać jego sympatię do ulubionego serialu i przełożyć ją na skłonność do konkretnego sosu. Informacja, owszem, pojawi się drobnym maczkiem w końcowych napisach, których z reguły nikt nie czyta.